Terror - Håkan Östlundh - ebook + audiobook

Terror ebook i audiobook

Hakan Ostlundh

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na malowniczej Gotlandii ponownie dochodzi do makabrycznych wypadków. Zaledwie kilka dni przed świętem Midsommar w pewnym domu nad morzem zostają odnalezione ciała dwóch młodych osób z ranami postrzałowymi. Ofiary pochodzą z Egiptu, wiele wskazuje zatem na zabójstwo z pobudek rasistowskich. Jednak sprawa wkrótce się komplikuje – okazuje się, że w posiadłości była jeszcze trzecia osoba, najprawdopodobniej mężczyzna. Gdzie teraz jest? Dlaczego nie daje znaku życia? Czy morderca zastrzelił niewłaściwych ludzi?

Policjantów z Visby czeka trudne i wymagające śledztwo, a Fredrik Broman ma również inne sprawy na głowie. Żona wyrzuciła go z domu, w konsekwencji życie prywatne mężczyzny rozpada się na kawałki. Na domiar złego zabójstwo Egipcjan to zaledwie początek serii dziwnych i brutalnych zdarzeń, które wstrząsną całym krajem.

„Terror” to trzecia część  serii z Fredrikiem Bromanem w roli głównej. Håkan Östlundh po raz kolejny udowadnia, ze jest mistrzem w kreowaniu zaskakującej i pełnej suspensu intrygi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 8 min

Lektor: Marcin Stec
Oceny
3,9 (49 ocen)
15
17
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Kolejna część przygód policjantów z Gotlandii. Klimat i tempo akcji bez zmian. Niektórzy mogą uważać za zbyt spokojne albo wręcz nudne , ale jest coś wciągającego w książkach Ostlundha.
00
monikakasprzyca

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Yanadis

Całkiem niezła

"Terror" nie dorównuje moim zdaniem "Nurkowi", poprzedniej odsłonie cyklu, ani nawet otwierającej serię "Wyspie strachu". Tom ten nie trzyma równego tempa i ma mało intrygujące otwarcie. Kuleje też ekspozycja postaci (ciągle mi się myliły), a niektóre POV są zbędne. Nadal da się tu jednak zauważyć mocne strony Ostlundha. Jest to autor, który podchodzi do swoich bohaterów z nietypową dla gatunku przenikliwością i empatią. To kameralne kryminały, niby pozbawione większych ambicji, ale przemycające tematykę społeczną i pozostawiające część wątków w niedopowiedzeniu.
00
4gwiazdki

Dobrze spędzony czas

Fabuła taka se, ale fajnie się słuchało.
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się słucha audiobook. Sfera obyczajowa ciekawie opisana. Komisarz ponownie rozwiązuje trudne sprawy.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ter­ror

Co­py­ri­ght © Håkan Östlundh, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-91-8054-476-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

je­steś rzekąpro­wa­dzącą fale na rzeźBruno K. Öi­jer

1

20–24 czerwca 2004

Ża­ło­wał tej po­dróży. Nie po­wi­nien był się zgo­dzić. Pro­po­zy­cja, którą do­stał w Te­he­ra­nie… to było sza­leń­stwo. Miał na­dzieję, że sza­leń­stwo.

Said wy­cią­gnął brudne ubra­nia i spa­ko­wał czy­ste. Wa­lizka le­żała otwarta na łóżku w li­chym stu­denc­kim miesz­ka­niu w sztok­holm­skiej dziel­nicy Ham­mar­by­ham­nen. Był wzbu­rzony. Chciał jak naj­szyb­ciej je­chać da­lej.

Już w au­to­bu­sie z lot­ni­ska Ar­landa dzwo­nił do ku­zynki. Za­po­mniał, że nie ma jej w mie­ście. A prze­cież go uprze­dzała. Pod wpły­wem emo­cji wy­le­ciało mu to z głowy: wa­ka­cje na Go­tlan­dii.

Wło­żył do wa­lizki dwie ko­szule, T-shirt, bie­li­znę, dżinsy. San­dały. Mó­wiła, że miesz­kają przy plaży.

Wy­jazd do Te­he­ranu przy­brał nie­prze­wi­dziany ob­rót. Ni­gdy wcze­śniej nie czuł się tak bez­bronny jak wtedy, gdy zro­zu­miał, czego do­ty­czy sprawa. Jego przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa. Prze­ka­zał mu wia­do­mość.

Długo szli uli­cami Te­he­ranu. Nie miał po­ję­cia, gdzie jest. Swo­jego przy­ja­ciela za­czął na­gle po­strze­gać ja­koś ko­goś ob­cego. Po­czuł się tak, jakby stą­pał po śli­skich ka­mie­niach. Naj­mniej­szy fał­szywy krok, a ze­śli­zgnie się i wpad­nie, we­ssany przez pod­wodne wiry. Znik­nie na za­wsze.

A może to było tylko złu­dze­nie? Ob­jaw pa­ra­noi?

Ku­zynka za­chę­cała go, by przy­je­chał. I to na­tych­miast. Po­ma­gała mu za­re­zer­wo­wać bi­let na prom.

O tym mógł po­roz­ma­wiać tylko z nią – z Sa­leh. Ale nie przez te­le­fon. Czuł się na­zna­czony, brudny. Jakby nie mógł tego z sie­bie zrzu­cić.

A tamto po­że­gna­nie… Przy­po­mi­nało ra­czej ostrze­że­nie.

2

Bie­lik uno­sił się wy­soko nad do­mami w Nis­se­vi­ken. Sa­leh była pewna, że to bie­lik. Nie dało się go po­my­lić z żad­nym in­nym pta­kiem. Wy­róż­niał się sze­ro­kimi, roz­ło­ży­stymi skrzy­dłami o strzę­pia­stych bia­łych kra­wę­dziach. Wy­szła na dwór, żeby le­piej wi­dzieć, przy­sta­nęła kilka me­trów od drzwi i zwró­ciła twarz ku niebu.

Skrzy­żo­waw­szy ręce na piersi, po­czuła gę­sią skórkę. Miała na so­bie cienki szary T-shirt z na­pi­sem „Uni­wer­sy­tet Sztok­holm­ski – brac­two stu­denc­kie” w stylu ame­ry­kań­skiego col­lege’u. Mar­zła. Był wcze­sny po­ra­nek. Na błę­kit­nym nie­bie świe­ciło słońce, ale od mo­rza cią­gnął zimny wiatr.

Said usiadł i na­tych­miast za­czął opo­wia­dać. O czwar­tej rano.

Już kiedy sta­nął w drzwiach, Sa­leh zro­zu­miała, że stało się coś po­waż­nego. Jak tylko spoj­rzała mu w oczy. Był roz­trzę­siony.

To, co opo­wie­dział, i ją prze­ra­ziło. Drżała tak samo jak od zim­nego wia­tru przed do­mem. Po­wie­dział, że po­czuł się tak, jakby ktoś wła­mał się do jego domu i za­czął mu gro­zić – mimo że nie było go w domu i nikt go nie za­stra­szał. Choć tego dru­giego nie był do końca pewny. Czy w sło­wach daw­nego ko­legi z klasy nie kryła się za­ka­mu­flo­wana groźba?

– Dla­czego ja? – py­tał Said raz za ra­zem ich oboje: Sa­leh i Jo­sefa. Nie­wąt­pli­wie przez lata w róż­nych dys­ku­sjach wy­gła­szał całe mnó­stwo ra­dy­kal­nych idei, ale prze­cież nie był szcze­gól­nie re­li­gijny. Ni­gdy.

Sa­leh i Jo­sef wy­na­jęli do­mek na dwa ty­go­dnie. Pierw­szy ty­dzień już do­biegł końca. Na ra­zie więk­szość dom­ków na nie­wiel­kim te­re­nie wy­po­czyn­ko­wym przy plaży była pu­sta. W pią­tek przy­pa­dało święto mid­som­mar. Wła­śnie wtedy wszystko miało się za­cząć. Słup ma­jowy le­żał przy­go­to­wany na koźle ro­bo­czym przy brzegu. Cze­kał, aż się za­zie­leni.

Nie­któ­rzy jej przy­ja­ciele żar­to­wali, że stała się już praw­dziwą Szwedką, skoro za­mie­rza spę­dzić urlop w domku na Go­tlan­dii. I nie były to tylko żarty. W końcu zwią­zała się z pół-Szwe­dem, wkrótce miała zo­stać praw­niczką, miesz­kała w cen­trum mia­sta. Co­raz bar­dziej się ze­szwed­czała i jej to nie prze­szka­dzało. Nie była za­in­te­re­so­wana ani walką z tym pro­ce­sem, ani jego przy­spie­sza­niem. Chciała tylko żyć po swo­jemu.

Po­bie­gła z po­wro­tem do domu i za­mknęła za sobą drzwi. Said sie­dział w kwie­ci­stym fo­telu w rogu po­koju, le­ni­wie wer­tu­jąc po­ranną ga­zetę. Jakby po opo­wie­dze­niu ca­łej hi­sto­rii opadł z sił.

– Ech, je­stem wy­koń­czony – oznaj­mił, po­cie­ra­jąc oczy.

– Nie pój­dziesz się po­ło­żyć? – za­py­tała.

Pod­czas noc­nej po­dróży pro­mem Said prze­spał za­le­d­wie kilka go­dzin. Tak samo dzień wcze­śniej w cza­sie sze­ścio­go­dzin­nego lotu z Te­he­ranu.

Wolno po­krę­cił głową.

– Nie ma sensu. I tak nie za­snę. Może bli­żej po­po­łu­dnia, ale nie te­raz.

– W po­rządku, zro­bię kawę. Jo­sef po­wi­nien wró­cić lada chwila.

Jo­sef po­je­chał po za­kupy. Chciał być pierw­szy w skle­pie Ica w Hemse, który otwie­rano już o ósmej. Nie mieli w domu chleba. Jak mo­gła o tym nie po­my­śleć, wie­dząc, że przy­jeż­dża jej ku­zyn?

Wy­szła do kuchni. Ma­łej i cia­snej. Trzeba było w niej wy­ko­ny­wać de­li­katne, ostrożne ru­chy. Na­lała wody do eks­presu i od­mie­rzyła od­po­wied­nią ilość kawy. Wy­jęła kubki z szafki i się­gnęła po to­rebkę mu­esli, którą Jo­sef po­sta­wił tak wy­soko, że mu­siała się wspiąć na palce.

Usły­szała sa­mo­chód Jo­sefa. Wyj­rzała przez okno i pa­trzyła, jak nad­jeż­dża drogą, a wła­ści­wie su­nie dwiema ko­le­in­ami wy­żło­bio­nymi przez koła w ziemi. Po stro­nie pół­noc­nej dało się do­strzec kilka tur­bin wia­tro­wych i wą­ski cy­pel, na któ­rym pa­sły się krowy.

Sa­mo­chód, pod­ska­ku­jąc, je­chał da­lej. Audi TT nie było ide­alne do piasz­czy­stych dróg Go­tlan­dii, ale Jo­sef bar­dzo się z niego cie­szył. Nie­mal jak dziecko, choć za­uwa­żyła, że pró­bo­wał to ukryć.

Kiedy po raz pierw­szy przy­je­chał nim do domu, Sa­leh miała nie­przy­jemne wra­że­nie, że auto jest zbyt wy­zy­wa­jące. Dwoje mło­dych bru­da­sów w ele­ganc­kim spor­to­wym sa­mo­cho­dzie. Nie­trudno so­bie wy­obra­zić, ja­kie uczu­cia mo­gło to wzbu­dzić. U Szwe­dów, rzecz ja­sna. Prze­cież nie mo­gli wie­dzieć, że to sa­mo­chód służ­bowy, któ­rego wła­ści­cie­lem jest pra­co­dawca Jo­sefa.

Po ja­kimś cza­sie dała so­bie spo­kój z tego ro­dzaju my­ślami. Mieli prze­cież prawo jeź­dzić ta­kim sa­mo­cho­dem, ja­kim chcą. Ten mógłby bu­dzić za­zdrość, na­wet gdyby za kie­row­nicą sie­dzieli Szwe­dzi. Je­śli inni jesz­cze bar­dziej zzie­le­nieją z za­zdro­ści, wi­dząc, że kie­rowca ma ciem­niej­szą skórę, to… no cóż. Oboje ciężko na to pra­co­wali i nie mieli się czego wsty­dzić.

Jo­sef za­par­ko­wał przy dro­dze, za starą, za­rdze­wiałą to­yotą Sa­ida. W miej­scu, gdzie wi­dok na mo­rze za­sła­niały wy­so­kie chasz­cze głogu i ja­łowca. Wy­siadł z sa­mo­chodu, otwo­rzył furtkę w ka­mien­nym mu­rze i ru­szył w stronę domku. W pra­wej ręce niósł pa­pie­rową torbę wy­pchaną bu­łecz­kami i ma­łymi żyt­nimi chleb­kami.

Sa­leh na­dal stała z opa­ko­wa­niem mu­esli w ręce. Po chwili po­sta­wiła je obok eks­presu do kawy i po­szła do drzwi.

– Już wró­cił – oznaj­miła, prze­cho­dząc przez po­kój, w któ­rym sie­dział Said.

– Lu­zik.

Cały Said. Przez ostat­nie lata ciężko pra­co­wał nad szli­fo­wa­niem szwedz­kiego. Chciał opa­no­wać słow­nic­two aka­de­mic­kie, ale w rów­nym stop­niu za­le­żało mu na do­pa­so­wa­niu się do stylu by­wal­ców sztok­holm­skich ka­wiarni.

Sa­leh sze­roko otwo­rzyła drzwi i wy­szła na schody na ganku.

Jo­sef sze­roko się do niej uśmiech­nął. Choć byli ra­zem już trzy lata, od tego uśmie­chu wciąż ro­biło jej się cie­pło.

– W skle­pie Ica wi­dzia­łem na­prawdę dzi­waczną rzecz – oznaj­mił. W jego oczach pło­nął en­tu­zjazm.

Za­nim Jo­sef zdą­żył do­koń­czyć opo­wieść, wy­da­rzyło się coś bar­dzo dziw­nego. Ka­wa­łek drzwi jakby eks­plo­do­wał. Odłamki drewna po­fru­nęły we wszyst­kie strony. Je­den z nich, długi i gruby na po­nad cen­ty­metr, ostro za­koń­czony, wbił się w ra­mię Sa­leh. Nie zdą­żyła jed­nak jesz­cze tego za­uwa­żyć.

Oboje spoj­rzeli na uszko­dze­nie w drzwiach. Było wiel­ko­ści ta­le­rza. Uła­mek se­kundy póź­niej eks­plo­do­wała klatka pier­siowa Jo­sefa. Frag­menty jego serca i płuc wy­strze­liły na ze­wnątrz i ra­zem z po­kaźną ilo­ścią krwi ochla­pały twarz i klatkę pier­siową Sa­leh. Ko­bieta stała jak za­mro­żona, nie ro­zu­mie­jąc, co się stało, gdy jej chło­pak osu­nął się na zie­mię. Chwilę póź­niej wcią­gnęła po­wie­trze, żeby wy­krzy­czeć swoje prze­ra­że­nie, ale ża­den dźwięk nie wy­do­był się z jej ust. Zgi­nęła, za­nim zdą­żyła zro­bić wy­dech. W taki sam spo­sób, jak chwilę wcze­śniej Jo­sef. Je­dyna róż­nica po­le­gała na tym, że gdy kula roz­darła ciało ko­biety ni­czym me­ta­lowy szpon, wy­pchnęła wnętrz­no­ści przez plecy. Zwłoki za­le­gły bli­sko sie­bie na progu domu.

***

Said usły­szał huk wy­strza­łów i na­tych­miast się ze­rwał z fo­tela. Za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie, ale po­nie­waż był w sta­nie lek­kiego oszo­ło­mie­nia, nie miał pew­no­ści, co to był tak na­prawdę za dźwięk. Zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i zo­ba­czył le­żą­cych na progu ku­zynkę i jej chło­paka. Ciała, ściany i pod­łoga wo­kół nich były ską­pane we krwi.

Na­tych­miast zro­zu­miał, co się wy­da­rzyło. Nie po­trze­bo­wał czasu do na­my­słu. Wy­ko­nał gwał­towny ob­rót i w trzech su­sach po­ko­nał drogę do okien. Od­blo­ko­wał jedno z nich i otwo­rzył na oścież. Po­sta­wił stopę na pa­ra­pe­cie. Wy­star­czył je­den ruch i już był na ze­wnątrz.

Jak tylko jego stopa do­tknęła ziemi, za­czął biec. Pę­dził jak ni­gdy przed­tem i my­ślał tylko o tym, że musi się zna­leźć jak naj­da­lej od mar­twych to­wa­rzy­szy i drzwi po dru­giej stro­nie domu. Był prze­ko­nany, że zgi­nie. Lada chwila zo­sta­nie ro­ze­rwany na strzępy w taki sam spo­sób. Bę­dzie le­żał mar­twy w tra­wie, w brei z wła­snej krwi i wnętrz­no­ści.

Pę­dził traw­ni­kiem, prze­sko­czył ka­mienny mu­rek, jakby to był bieg przez płotki, po­tem przez ja­kieś dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści me­trów le­ciał po sko­szo­nej łące z dwiema ma­łymi bram­kami. Klu­czył mię­dzy so­snami i wy­tę­ża­jąc wszyst­kie siły, prze­ci­skał się przez za­ro­śla, co zo­sta­wiło krwawe za­dra­pa­nia na jego od­sło­nię­tych ra­mio­nach.

Kiedy się wy­do­stał z za­ro­śli po dru­giej stro­nie, po­zwo­lił so­bie po­my­śleć, że może mimo wszystko nie zgi­nie. Przy­naj­mniej nie od razu. Na­dal miał przed sobą kilka mi­nut ży­cia. Czy bę­dzie ich wię­cej, za­le­żało od tego, jak szybko da radę biec, ale może jesz­cze bar­dziej od tego, czy wy­brał wła­ściwą drogę.

Do­tarł do wą­skiej as­fal­to­wej szosy, w którą za­le­d­wie kilka go­dzin wcze­śniej skrę­cił z sze­ro­kiej drogi przy­brzeż­nej. Czuł do­kucz­liwy ból z tyłu głowy. Jakby snaj­per do­kład­nie w tej se­kun­dzie wy­ce­lo­wał w niego broń i na­ci­snął spust. Obej­rzał się w jedną i drugą stronę. Na tra­sie nie do­strzegł ni­kogo. Po­sta­no­wił biec nią da­lej.

Z gwał­tow­nie bi­ją­cym ser­cem i gar­dłem su­chym jak pa­pier ścierny prze­ciął trasę. Prze­sa­dził po­bo­cze i bez wa­ha­nia wbiegł w las.

Dawny ko­lega z klasy ostrze­gał go, że coś ta­kiego może się tu­taj zda­rzyć, ale Said mu nie wie­rzył. A przede wszyst­kim nie za­mie­rzał o tym słu­chać. Nie chciał być czę­ścią cze­goś ta­kiego. Czułby się zbru­kany jego wąt­pliwą mi­sją i po­kręt­nymi teo­riami spi­sko­wymi.

Te­raz jed­nak był w pew­nym sen­sie wdzięczny za ostrze­że­nie od przy­ja­ciela. Gdyby nie ono, z pew­no­ścią pod­le­ciałby do ciał Sa­leh i Jo­sefa. Pew­nie wła­śnie na to li­czył strze­lec. Gdyby tak zro­bił, już by nie żył.

Las był gę­sty, ale grunt pod no­gami równy i ła­two się po nim bie­gło. Said po­ru­szał się szybko, choć mu­siał klu­czyć mię­dzy drze­wami i się schy­lać, by unik­nąć ko­na­rów. Bez wa­ha­nia rzu­cił się w skłę­bione za­ro­śla, nie ba­cząc na sma­ga­jące ga­łę­zie i kolce, które roz­ry­wały ciało. Co­raz bar­dziej za­głę­biał się w las. My­ślał tylko o tym, by uciec i po­zo­stać w ukry­ciu.

***

Tommy Jo­hans­son za­par­ko­wał tam, gdzie zwy­kle. Po­mię­dzy po­sza­rza­łym ka­mien­nym do­mem a dużą sto­dołą. Wy­siadł z vo­lva w ko­lo­rze woj­sko­wej zie­leni i za­mknął drzwiczki.

Usły­szał za sobą chrzęst żwiru.

Za­klął w du­chu i się od­wró­cił.

Zwa­li­sta po­stać po­woli su­nęła przed sie­bie, do drzwi kuchni. Tommy był da­leko, przy sto­dole, ale wy­raź­nie sły­szał ciężki od­dech. Fa­scy­nu­jące, że tak po­wolny ruch może wy­wo­łać taką za­dy­szkę. Fa­scy­nu­jąco gro­te­skowe.

Cho­lera, że też tego nie za­uwa­ży­łem, po­my­ślał.

Na­gle ciężko stą­pa­jący wiel­ko­lud spoj­rzał na niego. Pro­sto na niego. Z głę­bo­kich oczo­do­łów w otłusz­czo­nej twa­rzy spo­glą­dały za­cie­ka­wione oczy.

– Aha?

To było py­ta­nie, nie tylko ko­men­tarz za­sko­czo­nego czło­wieka. Wy­ni­kało z za­in­te­re­so­wa­nia. Do­ma­gało się od­po­wie­dzi. Męż­czy­zna spon­ta­nicz­nie wy­rzu­cił je z sie­bie mimo nie­pi­sa­nej za­sady. Tommy przy­sta­nął. Czę­ściowo się od­wró­cił.

Pa­trzył na ojca.

Czy ten czło­wiek są­dzi, że on cze­goś od niego chce tylko dla­tego, że przy­pad­kiem spo­tkali się przed do­mem i mimo woli zo­stał świad­kiem jego bez­sen­sow­nego ła­że­nia tam i z po­wro­tem?

Za­wsze miał to z tyłu głowy. Trzy­mać się z da­leka od idio­tycz­nych po­ran­nych spa­ce­rów ojca. W ra­zie po­trzeby zro­bić do­dat­kowe kółko sa­mo­cho­dem. Co­kol­wiek. Ale dziś… My­ślami był gdzie in­dziej. A może to oj­ciec wstał wy­jąt­kowo wcze­śnie? Coś się nie zga­dzało.

Pa­trzył na ojca. Pa­trzył i mil­czał. Wzro­kiem do­pro­wa­dzał go do mil­cze­nia.

Po krót­kim cza­sie oj­ciec uciekł spoj­rze­niem. Tchórz­liwy unik, taki zna­jomy. Za­cie­ka­wie­nie znik­nęło. Oczy zwró­ciły się z po­wro­tem w kie­runku drzwi. Tam, gdzie za­mie­rzał prze­trans­por­to­wać swoje ciel­sko.

O co mu cho­dziło z tym „aha”? Na jaką re­ak­cję li­czył?

W miarę jak ko­ły­szące się plecy ojca co­raz bar­dziej się od­da­lały, Tommy czuł dys­kom­fort. Jakby w ryt­mie tego ko­le­ba­nia coś ule­gało za­bu­rze­niu, roz­pro­sze­niu.

Z brzu­cha za­czął pro­mie­nio­wać zna­jomy chłód. Roz­cho­dził się po klatce pier­sio­wej i do­cie­rał do głowy. Był siłą, bez­pie­czeń­stwem i sa­mot­no­ścią.

3

Wtor­kowy wie­czór, go­dzina dwu­dzie­sta trzy­dzie­ści. Grał przy­ci­szony te­le­wi­zor. Pro­mie­nie słońca do­stały się do sa­lonu, roz­ja­śnia­jąc stare ta­pety we wzór me­da­lio­nowy i two­rząc na nich żół­to­złote kratki. Fre­drik Bro­man wstał z nie­wy­god­nej sofy z lat trzy­dzie­stych i nie­spo­koj­nie prze­szedł po po­koju. Zbli­żył się do okna i spoj­rzał na nisz­cze­jący długi bu­dy­nek z sza­rego wa­pie­nia. W tej obo­rze już od dawna nie stała żadna krowa.

Dawny ko­lega ze Sztok­holmu, Je­sper, uży­czył Fre­dri­kowi swój do­mek let­ni­skowy.Je­sper, na szczę­ście dla Fre­drika, miał urlop do­piero w week­end po mid­som­mar.

Do świą­tecz­nego wie­czoru po­zo­stały za­le­d­wie dwa dni, a on nie miał po­ję­cia, z kim ani na­wet jak bę­dzie świę­to­wał. Pewny był je­dy­nie, z kim go nie spę­dzi, nie bę­dzie to jego ro­dzina.

Przy­naj­mniej miał dach nad głową. Może po­winno mu to wy­star­czyć.

Wszedł do kuchni, zaj­rzał do lo­dówki i wy­jął lek­kie piwo. Otwo­rzył i upił pro­sto z puszki. Inny jego dawny ko­lega twier­dził, że ty­dzień trzeź­wo­ści ozna­cza nie­ogra­ni­czoną kon­sump­cję piwa ni­sko­al­ko­ho­lo­wego. Prze­chrzcił ta­kie piwo na „Mała po­moc dla ojca”, bo pił je pod­czas swo­jego trzy­mie­sięcz­nego urlopu oj­cow­skiego. Te­raz była to „Mała po­moc dla Fre­drika”, po­zwa­la­jąca ja­koś znieść sa­mot­ność w ciem­nych, ozdo­bio­nych me­da­lio­no­wymi ta­pe­tami po­ko­jach.

Wró­cił do sa­lonu z puszką w dłoni.

Je­sper miał wy­jąt­kową miej­scówkę. To prawda, że stary bu­dy­nek go­spo­dar­czy był mocno za­pusz­czony, a kiedy go­spo­darz się wpro­wa­dził, bra­ko­wało bie­żą­cej wody i ka­na­li­za­cji, a po dru­giej stro­nie stała ru­ina star­szego bu­dynku głów­nego. Wy­jąt­kowa była lo­ka­li­za­cja. Za­le­d­wie kilka mi­nut ro­we­rem do plaży w Au­stre. Dom le­żał w po­pu­lar­nym wśród tu­ry­stów okręgu Vam­lingbo, ale w wy­god­nej od­le­gło­ści od firmy odzie­żo­wej Vam­ling­bo­la­get, gdzie pod­czas go­rącz­ko­wych ty­go­dni w szczy­cie se­zonu sztok­holm­czycy krą­żyli jak mu­chy wo­kół kostki cu­kru.

Kiedy Ninni go wy­rzu­ciła, na­prawdę do­słow­nie wy­pchnęła z ich wspól­nego domu, nie miał bla­dego po­ję­cia, do­kąd się udać. Przez kilka go­dzin sie­dział w sa­mo­cho­dzie. Roz­pa­czał i roz­my­ślał. W końcu przy­szło mu do głowy, że na po­czątku czerwca wiele dom­ków let­ni­sko­wych na wy­spie z pew­no­ścią świeci pust­kami.

Za­czął prze­wi­jać w my­ślach li­stę przy­ja­ciół i zna­jo­mych, o któ­rych wie­dział, że mają do­mek na Go­tlan­dii. Było ich cał­kiem sporo. Po za­sta­no­wie­niu do­szedł jed­nak do wnio­sku, że tylko Je­spera można o to za­py­tać bez skrę­po­wa­nia. Zwłasz­cza je­śli bę­dzie mu­siał ujaw­nić po­wód.

Za­dzwo­nił do niego i do­stał zgodę na wpro­wa­dze­nie się jesz­cze tego sa­mego wie­czoru. To prze­kra­czało naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Klucz był u czło­wieka miesz­ka­ją­cego w są­sied­nim bu­dynku przez okrą­gły rok.

Je­sper tylko się z niego śmiał. Swoim zwy­cza­jo­wym „e-hyy, e-hyy”.

– Nie mogę – gul­go­tał do słu­chawki. – To prze­cież ste­reo­typ ze szwedz­kich kry­mi­na­łów. Gli­niarz, który ma pro­blemy mał­żeń­skie i jest w trak­cie roz­wodu, je­dzie się prze­ki­mać do domku wy­po­czyn­ko­wego swo­jego kum­pla.

Aku­rat wtedy Fre­drik miał kło­poty z do­strze­że­niem ko­mi­zmu ca­łej sy­tu­acji. Po­nie­waż jed­nak za­le­żało mu na da­chu nad głową, nie ka­zał Je­spe­rowi się za­mknąć.

– Nie roz­wio­dłem się – pod­kre­ślił nieco za­cię­tym to­nem.

To tylko jesz­cze bar­dziej roz­śmie­szyło Je­spera. Z te­le­fonu do­biegł trzesz­czący cha­rak­te­ry­styczny śmiech.

– Mo­głeś cho­ciaż wy­my­ślić coś bar­dziej ory­gi­nal­nego. Ujaw­nić, że je­steś pe­dziem. Albo no­to­rycz­nie za­li­czać każdą la­skę z ko­mi­sa­riatu. Zo­stać wy­rzu­co­nym przez żonę z domu za ro­mans z ko­le­żanką z pracy to ba­nał, ja­kich mało.

I znowu ten śmiech.

Fre­drik mil­czał.

Kiedy jed­nak wło­żył klucz do zamka i wszedł do wy­zię­bio­nego, wil­got­nego wnę­trza, po­czuł ogromną wdzięcz­ność.

Od wy­pro­wadzki mi­nęło już pół­tora ty­go­dnia. Znów pod­szedł do okna i wyj­rzał na ze­wnątrz. Za go­dzinę słońce znik­nie za ko­ro­nami drzew. Wtedy w środku znowu bę­dzie zimno, ale miał drewno, któ­rym mógł na­pa­lić.

Fre­drik otwo­rzył okno. Po­wie­trze było wil­gotne. Praw­dziwe cie­pło ka­zało na sie­bie cze­kać. W oko­li­cach mid­som­mar zwy­kle tak to wy­glą­dało. Wy­sta­wił głowę na ze­wnątrz i na­słu­chi­wał. Wy­raź­nie usły­szał nad­jeż­dża­jący sa­mo­chód. Sta­nął w drzwiach z za­ło­żo­nymi rę­kami i oparł się ra­mie­niem o fu­trynę. Wkrótce spo­strzegł czar­nego mer­ce­desa Evy. Po­jazd znik­nął za w po­ło­wie za­wa­loną oborą i wy­nu­rzył się znowu zza frag­mentu, który jesz­cze stał. Eva skrę­ciła na po­se­sję. Sa­mo­chód, ko­le­biąc się, prze­je­chał przez za­ro­śnięte po­dwó­rze i za­par­ko­wał przed ni­skim ka­mien­nym mur­kiem obok vo­lva Fre­drika.

Z sa­mo­chodu wy­sia­dła Eva Kar­lén i po­słała mu sze­roki uśmiech. Miała na so­bie dżinsy i bru­nat­no­czer­woną skó­rzaną kurtkę z pa­skiem, któ­rego końce wi­siały po bo­kach. Ja­sne włosy, na służ­bie za­wsze spięte, opa­dały na koł­nierz kurtki.

Eva w go­tlandz­kiej po­li­cji zaj­mo­wała się tech­niką kry­mi­na­li­styczną i od trzech lat pra­co­wała z Fre­dri­kiem. Od kilku ty­go­dni była też dla niego kimś jesz­cze. Kimś wię­cej. Nie wie­dział, kim do­kład­nie. Pew­nie le­piej by zro­bili, gdyby po­zo­stali ko­le­gami, ale na to i tak było już za późno. Może i nie za do­brze się stało, że go tu od­wie­dziła, przy­naj­mniej je­śli za­mie­rzał się prze­pro­wa­dzić z po­wro­tem do swo­jego wła­ści­wego domu. Na ra­zie jed­nak nie był w sta­nie my­śleć o tym, co jest słuszne, a co nie, i jak w tej sy­tu­acji za­cho­wać się roz­sąd­nie.

Eva lekko po­ko­nała stop­nie. Na jej twa­rzy znów wy­kwitł sze­roki uśmiech. Oczy zma­lały w wą­skie szparki, a przy ich ką­ci­kach po­ja­wiły się zmarszczki mi­miczne.

– No hej – po­wie­działa gło­sem peł­nym ra­do­ści.

Fre­drik po­czuł, że na sam jego dźwięk serce za­czyna mu bić szyb­ciej. Po dwóch krót­kich sło­wach. Na­prawdę nie wy­glą­dało to do­brze. Prze­cież na­wet go nie do­tknęła. Zro­biła to jed­nak chwilę póź­niej. Ob­jęli się. Wsu­nął ręce pod jej kurtkę, a Eva sta­nęła na pal­cach i go po­ca­ło­wała, przy­ssaw­szy się do jego ust.

Po­czuł się odu­rzony. Tu i te­raz mógł prze­stać my­śleć o tym, że jego ży­cie to to­talny chaos i że sam do tego do­pro­wa­dził. Stali tak dłuż­szą chwilę i się ca­ło­wali, za­po­mi­na­jąc o ca­łej resz­cie.

W końcu Eva psot­nie uszczyp­nęła go w kro­cze kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym i wy­swo­bo­dziła się z uści­sku.

– Po­czę­stu­jesz mnie czymś? – za­py­tała.

– Oczy­wi­ście. Może naj­pierw wejdź – od­parł i się od­su­nął, żeby ją prze­pu­ścić.

Zdjęła kurtkę i rzu­ciła ją na krze­sło w przed­po­koju. On po­szedł za nią. Nie mógł się po­wstrzy­mać przed po­gła­ska­niem jej po szyi i ra­mie­niu. Chwy­ciła go za rękę i pierw­sza ru­szyła do kuchni.

– Ja­dłaś coś? – za­py­tał.

– Tak, z dziećmi. Ale chęt­nie wy­piję kie­li­szek wina.

– Czer­wone może być? – za­py­tał, pusz­cza­jąc jej dłoń.

– Może.

– To do­brze, bo chyba nie mam in­nego.

Od­kor­ko­wał bu­telkę hisz­pań­skiego wina z Na­varry. To za­sada nu­mer dwa wy­rzu­co­nego z domu męża, który nie chce upaść na dno. Żad­nego wina z kar­tonu.

– Kto się te­raz opie­kuje Stiną i Fi­li­pem? – spy­tał, na­le­wa­jąc wino do szklanki.

Nie zna­lazł w domu żad­nych kie­lisz­ków, a nie miał ochoty dzwo­nić do Je­spera i py­tać, gdzie są.

– Zo­stali z mamą.

Ski­nął głową. Eva wzięła szklankę do ręki.

– Ona jest o tyle w po­rządku, że nie za­daje żad­nych py­tań.

Wy­piła łyk wina.

– A przy­naj­mniej nie­wiele – do­dała.

Eva pod ko­niec roku zde­cy­do­wała się na se­pa­ra­cję z mę­żem. A za­tem ni­kogo nie zdra­dzała. W prze­ci­wień­stwie do niego. Może po­peł­niała błąd, za­da­jąc się z żo­na­tym fa­ce­tem. Pew­nie tak jej to tłu­ma­czyły przy­ja­ciółki. Je­śli z nimi o tym roz­ma­wiała.

Fre­drik na­peł­nił szklankę dla sie­bie.

– Zdro­wie – po­wie­dział. – Twoje zdro­wie.

– I twoje – od­po­wie­działa i stuk­nęli się so­lid­nymi szklan­kami.

Wzięli po łyku wina, a Eva od­sta­wiła szklankę na zle­wo­zmy­wak. Jej oczy znów się zwę­ziły – i to w spo­sób, któ­remu le­dwo po­tra­fił się oprzeć. Po­de­szła do niego, wsu­nęła ręce pod jego swe­ter, a palce pod pa­sek spodni, ale rów­nie szybko je cof­nęła i po­gła­dziła go po ple­cach. Fre­drik tro­chę nie­po­rad­nie od­sta­wił szklankę. Otwo­rzył usta, żeby sko­men­to­wać, że mimo wszystko nie wy­gląda na szcze­gól­nie za­in­te­re­so­waną wi­nem, ale zdą­żył wy­po­wie­dzieć tylko kilka słów, bo za­częła go ca­ło­wać. Pod­sko­czyła i usia­dła na zle­wo­zmy­waku, no­gami ob­jęła bio­dra Fre­drika. Przy­warł do niej.

Eva była jedną z pierw­szych osób z Visby, które na­prawdę po­znał. Za­wsze ła­two im się roz­ma­wiało. Ich re­la­cje były nie­skom­pli­ko­wane i od­prę­ża­jące. Za­uwa­żył, że jest szczę­śliwy, mo­gąc z nią pra­co­wać. Nie my­ślał jed­nak o niej jako o kimś wię­cej niż przy­ja­ciółce i ko­le­żance z pracy.

A może… szcze­rze mu­siałby przy­znać, że jed­nak my­ślał. Przy­ła­pał się na tym, że nieco zbyt długo przy­gląda się jej twa­rzy. Kiedy pa­trzyła mu w oczy, czuł, że może nim za­wład­nąć silne i piękne uczu­cie. Tyle tylko, że miał żonę, a poza tym na świe­cie nie bra­ko­wało atrak­cyj­nych ko­biet. Sta­rał się skie­ro­wać my­śli na inne tory.

Naj­wy­raź­niej coś mię­dzy nimi było. Bu­zo­wało pod po­wierzch­nią. A przed pię­cioma ty­go­dniami wy­bu­chło.

– Może by­śmy po­szli na górę i zo­ba­czyli, jak wszystko tam wy­gląda? – za­py­tała. – Co ty na to?

Wy­da­wała się lekko zdy­szana.

– Je­stem za – od­po­wie­dział, a ona się ro­ze­śmiała, pa­trząc na niego. Ich usta dzie­liło za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów.

Pół piwa, łyk wina, Eva, pra­wie ni­czego wię­cej nie było mu po­trzeba. Pod­niósł ją ze zle­wo­zmy­waka i niósł na rę­kach, lekko się za­ta­cza­jąc od cię­żaru i al­ko­holu. Kiedy szedł w kie­runku scho­dów, par­kiet w przed­po­koju skrzy­piał.

– Nie, stój, po­cze­kaj! – za­wo­łała Eva.

Ze­sko­czyła.

– Ze zła­ma­nym kar­kiem na nic mi się nie przy­dasz.

Za­częła iść ty­łem po scho­dach, a na jej twa­rzy znów po­ja­wił się ten sze­roki uśmiech. Fre­drik ru­szył za nią, za­cza­ro­wany i pod­nie­cony po­nad wszelką miarę i roz­są­dek.

4

Słońce nad Go­tlan­dią świe­ciło na­wet w śro­dowy po­ra­nek, ale z za­chodu nad­cią­gał ma­sywny pas chmur. Ma­gnus Fors­berg, zwany Man­ga­nem, stał z jedną ręką opusz­czoną, a drugą unie­sioną do czoła i chro­niącą oczy przed słoń­cem. Przy­glą­dał się du­żemu dra­pież­nemu pta­kowi szy­bu­ją­cemu po nie­bie wy­soko nad Nis­se­vi­ken. Po­ka­zała mu go kilka dni temu żona Jo­se­fin, zdrob­niale Jos­san. Jej z ko­lei zwró­ciła na niego uwagę dziew­czyna z za­gra­nicy wy­naj­mu­jąca do­mek przy na­brzeżu. Ma­gnus nie miał po­ję­cia, czym się różni na przy­kład bie­lik od ja­strzę­bia. Wie­dział je­dy­nie, że bie­lik jest ra­czej więk­szy i bar­dziej oka­zały niż ja­strząb. A ten ptak wy­glą­dał na du­żego.

– Wy­no­simy je?

Żona Ma­gnusa chciała się wziąć do ro­boty przy za­da­sze­niu. Trzeba było je wy­rów­nać po raz drugi. Naj­pierw jed­nak mu­sieli prze­nieść rat­ta­nowe me­ble, żeby mieć miej­sce do pracy.

Jos­san stała go­towa do dzia­ła­nia, w zno­szo­nych dżin­sach i T-shir­cie w ko­lo­rowe plamy. Jej rude włosy były za­ple­cione w war­kocz. Przed za­pla­no­wa­nym na mid­som­mar wie­czo­rem gril­lo­wym cze­kało ich jesz­cze wiele pracy.

Re­stau­ra­cję i ka­wiar­nię Nis­se­vi­ken ku­pili pod ko­niec marca. Lo­kal wy­ma­gał re­montu. Duże i wy­godne rat­ta­nowe me­ble, sto­jące pod ochron­nym za­da­sze­niem mię­dzy re­stau­ra­cją a kio­skiem, były jed­nym z eta­pów tej drogi. In­nym waż­nym ele­men­tem re­kon­stru­owa­nego lo­kalu był Man­gan. Ku­charz… i to bar­dzo zdolny – czego, jak gło­siła plotka, nie dało się po­wie­dzieć o po­przed­nim wła­ści­cielu. Man­gan miał pięt­na­ście lat do­świad­cze­nia w branży re­stau­ra­cyj­nej. Ostat­nio w nie­złej re­stau­ra­cji przy Sur­brun­ns­ga­tan w Sztok­hol­mie.

Kiedy wy­nie­śli rat­ta­nowe me­ble, za­pa­lił pa­pie­rosa i zszedł spraw­dzić tem­pe­ra­turę wody. Za­toka Nis­se­vi­ken była płytka, przy końcu po­mo­stu – pięć­dzie­siąt me­trów od plaży – miała za­le­d­wie metr głę­bo­ko­ści. Za­nu­rzył ter­mo­metr i cze­kał. Po­dmu­chy wia­tru od mo­rza roz­pra­szały dym z pa­pie­rosa i tar­gały jego ja­sną grzywkę. Miał na so­bie tylko szorty w ko­lo­rze khaki, bluzę z kap­tu­rem i san­dały Bir­ken­stock na bo­sych sto­pach, ale chłodny wiatr nie sta­no­wił dla niego pro­blemu. Man­gan nie był zmar­z­la­kiem, a poza tym chro­niła go do­dat­kowa war­stwa tłusz­czu pod skórą.

Wy­dmu­chał dym i po­wiódł spoj­rze­niem po plaży.

Za ka­mien­nym mur­kiem stało kil­ka­na­ście sta­rych cha­tek ry­bac­kich, a ka­wa­łek da­lej znaj­do­wały się re­stau­ra­cja i kiosk. Było też tro­chę atrak­cji dla dzieci: huś­tawki, stół do ping-ponga, flip­per. Oko­lica nie wy­glą­dała zbyt cie­ka­wie. Wszę­dzie wy­so­kie so­sny i lepka zie­mia. Cho­dziło jed­nak o spo­kój i bli­skość mo­rza. Gdy była piękna po­goda, by­wało tam cza­sem tłoczno, ale po sie­dem­na­stej mała grupka let­ni­ków Nis­se­vi­ken miała plażę tylko dla sie­bie. W bez­wietrzny i bez­chmurny wie­czór można było zejść tam z pi­wem, gril­lem albo piłką do nogi. Słońce zni­kało w ró­żo­wo­fio­le­to­wym mo­rzu około dwu­dzie­stej dru­giej.

Man­gan wy­cią­gnął ter­mo­metr z wody. Nie­zbyt za­chę­ca­jące szes­na­ście stopni. Był jed­nak wcze­sny ra­nek. Woda jesz­cze się na­grzeje. Ziew­nął sze­roko i ru­szył z po­wro­tem w kie­runku lądu.

Prze­szedł jesz­cze ka­wa­łek na­brze­żem i mi­nął re­stau­ra­cję, żeby do­pa­lić pa­pie­rosa. Za dwoma pierw­szymi do­mami usły­szał ci­che elek­tro­niczne pi­ski. Od­ru­chowo wy­cią­gnął te­le­fon z kie­szeni. Czyżby wy­ła­do­wy­wała się ba­te­ria? Nie, na wy­świe­tla­czu nic nie było wi­dać. Pi­ski nie usta­wały. Ro­zej­rzał się, nie ro­zu­mie­jąc, skąd do­cho­dzą. Może z któ­re­goś z dom­ków?

Zmru­żył oczy. Naj­bliż­szy wy­naj­mo­wała para imi­gran­tów. Za jed­nym z okien coś się po­ru­szało. Za­fa­lo­wała fi­ranka.

Do­piero wtedy Man­gan zo­ba­czył po­żar.

Wy­pu­ścił z ręki ter­mo­metr i pa­pie­rosa i po­biegł do re­stau­ra­cji. Wpadł do środka i omal nie zde­rzył się z Jos­san.

– Pali się. Dzwoń po straż po­żarną! – krzyk­nął.

Spoj­rzała na niego prze­ra­żona.

– Tu­taj?

– Nie, nie tu­taj. W jed­nym z do­mów. Dzwoń, do dia­bła!

W kuchni zła­pał jedną z ga­śnic i wy­biegł z po­wro­tem na ze­wnątrz. Jos­san pod­nio­sła słu­chawkę te­le­fonu w ba­rze i wy­stu­kała 112.

Trzy­ma­jąc obu­rącz dużą czer­woną ga­śnicę, Man­gan Fors­berg po­pę­dził w stronę pło­ną­cego domku. Biegł ocię­żale. Jego stopy za­pa­dały się w pia­sek.

Do­padł do furtki, otwo­rzył ją nogą i po­gnał da­lej w stronę domu. Drzwi nie były za­mknięte. Uznał to za do­bry znak. Przy­naj­mniej było wia­domo, że w środku nikt nie śpi. W progu coś le­żało. Czło­wiek? Czy ktoś się obu­dził, pró­bo­wał wyjść pod­truty dy­mem i tuż za drzwiami ru­nął na zie­mię?

Man­gan gwał­tow­nie przy­sta­nął. Sze­roko otwo­rzył oczy. Naj­pierw spo­strzegł krew na drzwiach i ścia­nach, po­tem zo­ba­czył za­krwa­wione, zma­sa­kro­wane ciała. Po­woli ru­szył w ich stronę. Sta­wiał małe, ostrożne kroki. Na­gle po­czuł, że traci siłę w no­gach. Pod­szedł jesz­cze bli­żej. Co tu się wy­da­rzyło? – po­my­ślał.

A po­tem ich roz­po­znał.

Pró­bo­wał od­wró­cić wzrok, ale nie był w sta­nie. Zma­sa­kro­wane ciała wy­glą­dały ina­czej, skóra miała ciemny ru­do­bru­na­tny ko­lor, miej­scami pra­wie czarny. Wo­kół nich uno­sił się gę­sty rój much. Mimo to Ma­gnus Fors­berg na­tych­miast roz­po­znał ko­bietę.

Miał wra­że­nie, że jego serce prze­staje bić. Że ja­kaś sub­stan­cja ro­śnie mu w ustach.

Zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków do tyłu i opadł na su­chą trawę. Wpa­try­wał się bez­myśl­nie przed sie­bie, ści­ska­jąc w rę­kach ga­śnicę.

Ta­niec pło­mieni za oknem kuchni był co­raz dzik­szy.

– Już jadą. Jak ci idzie? – roz­legł się krzyk Jos­san od strony plaży.

Wbie­gła przez bramkę.

– O co cho­dzi? – krzyk­nęła zdy­szana na wi­dok męża. – Ma­gnus, co się stało?

Za­częła do niego le­cieć, ale sta­nęła na wi­dok tru­pów przed drzwiami.

– O mój Boże, co to jest? O Boże – po­wie­działa zdu­szo­nym gło­sem.

Od­wró­ciła się do Ma­gnusa i już gło­śniej do­dała:

– Mu­simy coś zro­bić. Sły­szysz?

Pra­wie nie za­re­ago­wał. Wzrok miał nie­obecny, jakby był roz­ma­rzony.

Jo­se­fin ob­rzu­ciła krót­kim spoj­rze­niem oba ciała, a po­tem drga­jące pło­mie­nie za oknem. Po­pę­dziła do Ma­gnusa i wy­szarp­nęła mu ga­śnicę. Jego luźne ręce zsu­nęły się po czer­wo­nym zbior­niku.

Pod­bie­gła do okna i stłu­kła ga­śnicą jedną z szyb. Wy­cią­gnęła za­wleczkę z uchwytu, wsu­nęła dy­szę do otworu w oknie i na­ci­snęła dźwi­gnię. Miała dzie­sięć se­kund. Pa­liło się coś na ła­wie obok zle­wo­zmy­waka, a oprócz tego pło­nęła jedna z za­słon. Na szczę­ście ogień nie tra­fił jesz­cze na po­datny grunt. Pło­mie­nie szybko zga­sły, a Jo­se­fin na oślep skie­ro­wała dy­szę ku su­fi­towi.

Ci­śnie­nie w ga­śnicy na­gle się wy­czer­pało. Jo­se­fin ode­tchnęła i przy­kuc­nęła. Opu­ściła ga­śnicę i za­częła szpe­rać w kie­szeni dżin­sów, szu­ka­jąc te­le­fonu.

5

Fre­drik obu­dził się wcze­śnie. Sy­pial­nia była ską­pana w świe­tle. W oknach bra­ko­wało fi­ra­nek, a nie ze­brał się do po­wie­sze­nia żad­nej za­słony. I to mimo tego, że świa­tło bu­dziło go co rano przez pół­tora ty­go­dnia.

Eva na­dal spała. Le­żała na boku, od­dy­chała spo­koj­nie i mia­rowo. Włosy opa­dły jej na twarz. Od­gar­nął je ostroż­nie, od­sła­nia­jąc oczy, dzięki czemu mógł zo­ba­czyć piękne łuki rzęs. Pod­cią­gnęła jedną nogę, ale się nie obu­dziła.

Dłuż­szą chwilę le­żał, pa­trząc na nią. Za­le­d­wie kilka go­dzin wcze­śniej sie­działa na nim okra­kiem i schryp­nię­tym gło­sem szep­tała swoje: „Do­cho­dzę, do­cho­dzę…”. Te wspo­mnie­nia na­peł­niły go na­głym po­żą­da­niem. Po­ło­żył dłoń na bio­drze Evy, prze­su­nął ku gó­rze, a po­tem ostroż­nie opu­ścił na brzuch. Czuł cie­pło jej skóry. Lekki prąd wpra­wiał jego dłoń w drże­nie. Eva ję­czała z za­do­wo­le­niem, a je­den z ką­ci­ków jej ust za­czy­nał się po­ru­szać jak przy uśmie­chu. Fre­drik po­zwo­lił so­bie na po­wolne zsu­nię­cie dłoni mię­dzy nogi ko­biety. Otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na niego za­mglo­nym wzro­kiem.

Nie­ocze­ki­wany sy­gnał jej te­le­fonu był nie­mal jak cios w twarz. Wi­bra­cje zo­stały spo­tę­go­wane przez sto­lik nocny, któ­rego skrzy­pie­nie było gło­śniej­sze i bar­dziej nie­zno­śne niż sam sy­gnał. Za­nim się od­wró­ciła, wi­bru­jący te­le­fon prze­su­nął się do kra­wę­dzi i spadł na pod­łogę.

– Cho­lera – wy­mam­ro­tała, wy­cią­gnęła rękę i go chwy­ciła. – Eva Kar­lén – przed­sta­wiła się nieco ochry­ple, sia­da­jąc na skraju łóżka.

Na chwilę umil­kła i tylko raz na ja­kiś czas wy­da­wała po­mruki na znak po­twier­dze­nia.

– Mogę tam być za pół­to­rej, może dwie go­dziny. Mu­szę naj­pierw wstać i ode­brać wóz.

Fre­drik zro­zu­miał, że stało się coś po­waż­nego. Mimo woli na wi­dok na­giego ciała obok sie­bie po­czuł ukłu­cie roz­cza­ro­wa­nia. Jak tylko Eva skoń­czy roz­mowę, bę­dzie mu­siała pę­dzić do Visby.

Zga­siła wy­świe­tlacz ko­mórki. Od­wró­ciła się do Fre­drika.

– Dzwo­nił Göran – oznaj­miła. – W domku w Nis­se­vi­ken leży dwoje za­strze­lo­nych ob­co­kra­jow­ców.

– Ob­co­kra­jow­ców?

– Tak. Imi­gran­tów czy coś. Dziś rano zna­leźli ich wła­ści­ciele tego kio­sku tam w dole.

Fre­drik po­czuł, że po­żą­da­nie szybko go opusz­cza.

– Pew­nie nie­długo do cie­bie za­dzwoni. Wo­la­ła­bym nie mó­wić, że le­ża­łeś tu obok mnie – po­wie­działa z krzy­wym uśmie­chem.

– No, le­piej nie – od­parł, gra­mo­ląc się z łóżka.

– We­zmę szybki prysz­nic. Do zo­ba­cze­nia na miej­scu – po­wie­działa Eva.

Po­zbie­rała swoje ubra­nie, szybko go po­ca­ło­wała, wło­żyła do ust por­cję snusa i ru­szyła w dół po scho­dach, ści­ska­jąc w rę­kach stertę ciu­chów. Kiedy znik­nęła mu z oczu, za­dzwo­nił jego te­le­fon. Był to oczy­wi­ście Göran Eide, szef Wy­działu Kry­mi­nal­nego w Visby.

Fre­drik słu­chał, jak Göran opo­wiada to samo co Evie.

– Czy ktoś jest na miej­scu? – spy­tał.

– Tak, do­tarł już tam pierw­szy wóz i mamy po­twier­dze­nie. Z ich słów można by wy­wnio­sko­wać, że to istna krwawa łaź­nia. Zo­ba­czymy. Poza tym w domku po­noć wy­buchł po­żar, ale kiedy na miej­sce przy­je­chała straż po­żarna, ogień był już uga­szony.

– Okej – od­parł Fre­drik. – Jadę tam na­tych­miast.

– Do­brze. W ta­kim ra­zie jako pierwsi od nas przy­je­dzie­cie ty i Gu­stav.

Tylko Gu­stav, po­my­ślał Fre­drik. Nie po­wie­dział jesz­cze sze­fowi, że mieszka pół go­dziny drogi sa­mo­cho­dem od tam­tego miej­sca, w po­łu­dnio­wej czę­ści wy­spy. Choć może Göran po­wi­nien o tym wie­dzieć. O ile już się nie do­wie­dział pocztą pan­to­flową.

– To było tam w dole, przy ką­pie­li­sku? – za­py­tał Fre­drik.

– Tak, zga­dza się.

Za­koń­czyli roz­mowę. Zlu­stro­wał swoje ubra­nia i ze sto­ją­cej przy no­gach łóżka torby wy­jął slipy i parę skar­pe­tek.

Za­brzę­czało szkło, kiedy Eva za­mknęła za sobą drzwi. Jak tylko Fre­drik zo­stał sam, wró­cił do roz­wo­do­wego pie­kła. Pie­kła se­pa­ra­cyj­nego, pie­kła zdrady czy jak je tam na­zwać. Upo­je­nie, które czuł w obec­no­ści Evy, pry­sło jak bańka my­dlana. Za­stą­piły je wąt­pli­wo­ści.

Eva była wspa­niała, to prawda. Osza­ła­mia­jąco wspa­niała. Ale czy wła­śnie w tym nie kryło się coś nie­zdro­wego? Prze­cież miał ży­cie, miał mał­żeń­stwo, które wła­śnie się roz­pa­dało. A także dwójkę dzieci, z któ­rymi spo­tkał się raz w ciągu ostat­nich dwu­na­stu dni. Mu­siał my­śleć ja­sno, nie dać się ośle­pić. Cho­ciaż Eva była chyba kimś wię­cej niż obiek­tem chwi­lo­wego za­uro­cze­nia? Była? A może nie?

Zo­rien­to­wał się, że stoi z ubra­niami w rę­kach. Spodnie i swe­ter trzy­mał w le­wej dłoni, a slipy i skar­petki ści­skał w pra­wej. Cze­kano na niego na miej­scu zbrodni, gdzie było dwóch nie­bosz­czy­ków. Mu­siał my­śleć ja­sno. A przede wszyst­kim się po­spie­szyć.

Zbiegł po skrzy­pią­cych scho­dach, po dro­dze do ła­zienki wyj­rzał przez okno i stwier­dził, że sa­mo­chód Evy już od­je­chał.

***

Kiedy za­dzwo­nił dy­żurny, Göran Eide aku­rat za­wią­zy­wał pa­sek szla­froka. Miał w zwy­czaju wsta­wać wcze­śnie. Lu­bił się zja­wiać na miej­scu chwilę przed współ­pra­cow­ni­kami. Mógł dzięki temu pra­co­wać w ci­szy i spo­koju. Jako sze­fowi da­wało mu to tę prze­wagę, że kiedy w da­nym dniu roz­po­czy­nała się praca, miał sy­tu­ację pod kon­trolą. Był o krok przed in­nymi.

Bę­dąc na­dal w szla­froku, po­wia­do­mił lu­dzi, któ­rych mu­siał po­in­for­mo­wać, a po­mię­dzy roz­mo­wami po­zwa­lał so­bie na łyk kawy. Te­raz szybko się ubrał.

Alarm od dy­żur­nego spra­wił, że po­czuł się młody i ży­wotny – w ta­kim sen­sie, ja­kiego mu bra­ko­wało. Miał za sobą długi okres, kiedy to cho­dził z kąta w kąt i czuł się staro. Nie bez po­wodu. W końcu był stary. Wpraw­dzie na ra­zie los oszczę­dził mu cho­rób i do­le­gli­wo­ści, or­ga­nizm trzy­mał się do­brze jak na pięć­dzie­siąt sie­dem lat, ale co z tego. Göran Eide i tak czuł się staro. Tkwiło to ra­czej w gło­wie niż w ciele. Wciąż zaj­mo­wało jego my­śli. Pięć­dzie­siąt sie­dem lat. Poza tym wi­dział, co się działo z ludźmi, któ­rzy go ota­czali. Len­narta Svens­sona ból ple­ców zmu­szał do co­raz częst­szego bra­nia zwol­nień le­kar­skich. Ktoś z daw­nych zna­jo­mych zmarł przed­wcze­śnie, „znik­nął za ro­giem”, jak to kie­dyś okre­ślił Len­nart.

W ostat­nie Boże Na­ro­dze­nie wpadł mu w oko ar­ty­kuł pra­sowy na te­mat raka krtani. Prze­czy­tał go nie­chęt­nie, ale uważ­nie. Z tek­stu wy­ni­kało, że cho­roba ta do­tyka nie­mal wy­łącz­nie pa­la­czy. Mniej wię­cej mie­siąc póź­niej za­czął od­ha­czać ko­lejne ob­jawy i był co­raz bar­dziej prze­ko­nany, że jest chory i czeka go śmierć.

W końcu po­szedł do le­ka­rza. Nie oznaj­mił od progu, że ma raka krtani. Po­prze­stał na opi­sa­niu ob­ja­wów. Wy­star­czyła mi­nuta, by le­karz stwier­dził, że to za­pa­le­nie gar­dła spo­wo­do­wane zwy­kłym prze­zię­bie­niem, z któ­rym pa­cjent cho­dził dłuż­szy czas.

Mimo to Eide był za­do­wo­lony, że rzu­cił pa­le­nie, choć w po­ra­nek taki jak ten, gdy roz­po­czy­nało się śledz­two w spra­wie za­bój­stwa, zda­rzało mu się za­tę­sk­nić za pa­pie­ro­sami. Od sa­mego my­śle­nia o ty­to­niu po­czuł jego za­pach.

Był już ubrany i go­towy do wyj­ścia.

– Jadę! – krzyk­nął w stronę ła­zienki. – Zdą­żysz?

– Tak, już idę – mruk­nęła Sonja.

Po jej nie­wy­raź­nej od­po­wie­dzi do­my­ślił się, że myła zęby.

Od kilku ty­go­dni we wtorki i czwartki przyj­mo­wała zgło­sze­nia w po­li­cyj­nej cen­trali. Była to pewna od­miana po pracy w re­cep­cji, ale ozna­czała rów­nież, że już o siód­mej Sonja mu­siała być w Visby.

– Wy­pro­wa­dzę sa­mo­chód.

Praca w po­li­cji nie jest za­ję­ciem, przy któ­rym można się spo­koj­nie ze­sta­rzeć, po­my­ślał, idąc do ga­rażu. Cho­ciaż może do­ty­czy to więk­szo­ści współ­cze­snych pro­fe­sji.

Ich naj­star­sze dziecko, syn Pe­ter, miał trzy­dzie­ści dwa lata i miesz­kał w Sztok­hol­mie. Daw­niej pra­co­wał jako pro­gra­mi­sta, ale od trzech lat był bez­ro­botny. Próby prze­bi­cia się do do­tknię­tej kry­zy­sem branży wy­da­wały się z góry ska­zane na po­rażkę. Poza tym Pe­ter twier­dził, że kiedy firma znów za­cznie za­trud­niać, bę­dzie ra­czej wy­bie­rała dwu­dzie­sto­dwu­lat­ków, kształ­co­nych na naj­now­szych sys­te­mach i ję­zy­kach pro­gra­mo­wa­nia.

Göran nie miał moż­li­wo­ści spraw­dzić, czy Pe­ter prze­sa­dza, czy na­prawdę jest tak źle. Brzmiało jed­nak nie naj­le­piej. Był nie­po­trzebny, choć prze­cież nie­dawno skoń­czył trzy­dziestkę.

Ostat­nio Pe­ter po­sta­no­wił wró­cić na uczel­nię i kształ­cił się, by zo­stać ma­te­ma­ty­kiem. Ro­bił to z mie­sza­nymi uczu­ciami, ale był pewny, że kiedy skoń­czy, do­sta­nie pracę w szkole. Za­po­wia­dało się do­brze. Kiedy jed­nak syn o wszyst­kim opo­wia­dał, Göran czuł ból. Wi­dział w oczach po­tomka, że to nie jest coś, czego on by chciał. Przy­naj­mniej w głębi serca. Co prawda ścieżka za­wo­dowa Görana rów­nież ni­gdy nie była pro­sta jak drut i po­zba­wiona trud­no­ści, ale nie zo­stał od­sta­wiony na boczny tor, nie mu­siał za­czy­nać od zera, jak naj­wy­raź­niej wielu lu­dzi obec­nie.

Czasy były cięż­kie. Ży­cie czę­sto nie miało nic wspól­nego z wy­obra­że­niami.

Ich córka na­dal prze­by­wała na Go­tlan­dii. Cie­szył się z tego. Pra­co­wała w szpi­talu w Visby i miesz­kała w En­dre, za­le­d­wie pięć ki­lo­me­trów od Ekeby. Wi­dy­wali się co ty­dzień.

Za­mknął drzwi ga­rażu, włą­czył sil­nik i sie­dział w sa­mo­cho­dzie. Już miał na­ci­snąć klak­son, kiedy Sonja wy­szła z domu.

***

Obu­dzona przez Görana Eidego Sara Oskars­son od razu po­szła pod prysz­nic. Stała pod stru­mie­niem wody nie dłu­żej niż mi­nutę. Po­bież­nie wy­tarła ciało ręcz­ni­kiem, naga we­szła do po­koju i się ubrała. Tu i ów­dzie za­mo­czyła ciu­chy, ale wie­działa, że nie­długo wy­schną.

Spoj­rzała na mło­dego męż­czy­znę, który le­żał w jej łóżku. Przy­stoj­niak, praw­dziwe cia­cho. Spę­dzili ra­zem miły wie­czór. Był jed­nak o sześć lat od niej młod­szy i – jak się spo­dzie­wała – to wszytko za­częło ją nu­dzić. O ile w ogóle róż­nica wieku miała tu co­kol­wiek do rze­czy.

Nu­dził ją ten chło­pak. Wie­działa, że musi się go po­zbyć, za­nim on za bar­dzo się przy­wiąże. Albo za­nim sama za­nadto przy­wyk­nie do by­cia czę­ścią tego ma­łego mia­steczka. Kiedy roz­wa­żała ze­rwa­nie, po­wstrzy­my­wała ją myśl, że straci kon­takt ze wszyst­kimi, któ­rych dzięki niemu po­znała. Ta­kie po­dej­ście było chore. A co naj­mniej nie­mą­dre.

Wielu przy­ja­ciół było od niego star­szych. Dziwne, zwa­żyw­szy, że po­tra­fił się za­cho­wy­wać na­prawdę dzie­cin­nie jak na dwu­dzie­sto­sied­mio­latka. Jed­no­cze­śnie był bez­po­średni, we­soły i przy­stojny. Tacy otwie­rają różne drzwi, na­wet je­śli cza­sem za­cho­wują się nie­zbyt roz­sąd­nie.

Dzień wcze­śniej, kiedy byli w łóżku, za­py­tał, czy mo­głaby przy­nieść z pracy po­li­cyjne kaj­danki i być skuta pod­czas seksu. Ro­ze­śmiała się. Po chwili zro­zu­miała, że mó­wił po­waż­nie. Od­po­wie­działa, że te­raz używa się pa­sków, nie kaj­da­nek. A sama nie ma na­wet tego – w końcu pra­cuje w po­li­cji kry­mi­nal­nej. Była to pół­prawda. Nie uży­wała pa­ska na służ­bie, ale jak wszy­scy inni miała mun­dur z pa­skiem w szafce w piw­nicy. Nie była z na­tury pru­de­ryjna i py­ta­nia o kaj­danki z całą pew­no­ścią nie uzna­łaby za kro­plę, która prze­lała czarę go­ry­czy. Po pro­stu py­ta­nie tak ją roz­ba­wiło, że za­częła się za­sta­na­wiać, co on w niej wi­dzi. Czy jej za­wód eks­cy­to­wał go rów­nie mocno, jak być może krę­ciła wy­no­sząca sześć lat róż­nica wieku? Mu­siała się po­zbyć chło­paka. Mimo wszystko miała na­dzieję, że nie straci kon­taktu z nie­któ­rymi z jego zna­jo­mych.

– No już, wsta­waj i zmy­kaj – po­wie­działa gło­śno. – Mu­szę je­chać.

Nie chciała, by po­zo­stał w miesz­ka­niu pod jej nie­obec­ność. Wy­da­wało się to sta­now­czo zbyt in­tymne.

– No już, zmy­kaj. Masz mi­nutę.

6

Sztyw­ność i ból po­woli ustę­po­wały. Spał na chod­niczku pod łóż­kiem. Nie od­wa­żył się po­ło­żyć w po­ścieli ze stra­chu, że za­pad­nie w zbyt głę­boki sen i wła­ści­ciel domku go za­sko­czy. W każ­dej chwili mo­gli się po­ja­wić lu­dzie na­sta­wieni na świę­to­wa­nie mid­som­mar. Może, tak jak on, przy­płyną stat­kiem około trze­ciej nad ra­nem. Kiedy się obu­dził i zo­ba­czył spód łóżka, czuł się tak, jakby bo­lał go każdy mię­sień. Przez pe­wien czas my­ślał na­wet, że nie uda mu się wy­gra­mo­lić.

W domku, w któ­rym spę­dził pierw­szą noc, nie było pra­wie nic. Na­wet wody. Za po­ży­wie­nie mu­siały mu wy­star­czyć dwie pół­to­ra­li­trowe bu­telki coca-coli i kilka ka­wał­ków gu­mo­wa­tego chleba śmier­dzą­cego my­sim gów­nem. Cu­kier go od­ży­wiał, ale jed­no­cze­śnie wzma­gał pra­gnie­nie.

Szedł da­lej na pół­noc. W kie­runku Visby. Wie­dział tylko to, że od­dala się od Nis­se­vi­ken. Poza tym nie miał po­ję­cia, gdzie się znaj­duje. Nis­se­vi­ken. Jak w sło­wie tom­te­nisse, ozna­cza­ją­cym szwedz­kiego kra­snala. Sa­leh i on z tego żar­to­wali, bo upar­cie prze­krę­cał tę na­zwę na Na­sse­vi­ken – Za­toka Na­zioli. Nie, po­wta­rzała. Nis­se­vi­ken, jak w sło­wie tom­te­nisse.

Ależ to była Wi­gi­lia.

Na­wie­dzały go straszne wi­zje z domu. Mu­siał wtedy usiąść i ści­snąć głowę dłońmi, żeby się w tym nie za­tra­cić. Jego sio­stra cio­teczna. Jego uko­chana ku­zynka. Za­mor­do­wana, ro­ze­rwana na strzępy. Wszystko się skoń­czyło. Nie było przy­szło­ści. Nie było wyj­ścia z sy­tu­acji. Ma­rze­nie o zdo­by­ciu wy­kształ­ce­nia i przy­szło­ści w Szwe­cji było rów­nie mar­twe jak Sa­leh i Jo­sef.

Ciało męż­czy­zny już pra­wie zdą­żyło się zre­ge­ne­ro­wać po nocy spę­dzo­nej na twar­dej pod­ło­dze, ale w środku cały się trząsł.

Na­lał wody do szklanki i łap­czy­wie wy­pił. Ten dom w po­rów­na­niu z po­przed­nim wy­glą­dał jak wy­grana na lo­te­rii. Były tu bie­żąca woda i prąd. W spi­żarni zna­lazł kon­serwy, ma­ka­ron, orze­chy i cze­ko­ladę. Wziął na­wet prysz­nic i się ogo­lił. Chciał za wszelką cenę uni­kać lu­dzi, ale gdyby mimo wszystko na ko­goś się na­tknął, nie mógł wy­glą­dać jak zbir. Już wy­star­cza­jący pro­blem spra­wiały mu eg­zo­tyczny wy­gląd i nie naj­lep­sza zna­jo­mość szwedz­kiego. Nie było tu tłumu, w który mógłby się wto­pić. Tu­taj się wy­róż­niał. Mógł je­dy­nie spró­bo­wać do­trzeć do Visby i od­pły­nąć stat­kiem. Py­ta­nie tylko do­kąd. Czy miał da­lej wieść ży­cie ucie­ki­niera? Jego pasz­port zo­stał w domku, ale pew­nie nie miało to aż ta­kiego zna­cze­nia. Po­wrót do Egiptu z pew­no­ścią nie był do­brym po­my­słem, a poza tym ist­niało duże ry­zyko, że zo­sta­nie za­trzy­many, gdy tylko spró­buje wejść na po­kład sa­mo­lotu, któ­rego ce­lem jest kraj spoza Unii Eu­ro­pej­skiej.

Prze­kli­nał Mu­ham­mada. Prze­kli­nał tę cho­lerną po­dróż do Te­he­ranu. Klął, że dawny przy­ja­ciel mógł mu zro­bić coś ta­kiego. Dla­czego? I to aku­rat w mo­men­cie, gdy wszystko w jego ży­ciu tak do­brze się uło­żyło? Wró­cił do Szwe­cji, a prze­cież ma­rzył o tym od tak wielu lat. Cze­kały na niego kursy po­dy­plo­mowe pro­wa­dzone przez jed­nego z naj­lep­szych bio­che­mi­ków w Eu­ro­pie.

Ale to już prze­szłość.

Mu­ham­mad, Mu­ham­mad… Said tak się cie­szył, gdy znów na­wią­zali kon­takt. W Egip­cie cho­dzili ra­zem do pod­sta­wówki, a po­tem do li­ceum. Mu­ham­mad był jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Kiedy ro­dzina prze­nio­sła się z po­wro­tem ze Sztok­holmu do Ka­iru, Said za­czął na­ukę w kla­sie Mu­ham­mada. Przy­je­chał do oj­czy­zny swo­ich ro­dzi­ców jako obcy. Wy­glą­dał jak Egip­cja­nin, mó­wił ich ję­zy­kiem, ale jego noga ni­gdy wcze­śniej w tym kraju nie po­stała. Do­piero Mu­ham­mad otwo­rzył przed nim świat. A przy­naj­mniej dziel­nicę, w któ­rej mie­ściły się szkoła i ich dom przy ulicy El-Fal­lah w dziel­nicy Mo­han­des­sin.

Ich kon­takt za­czął się ury­wać, gdy od­by­wali służbę woj­skową. Wi­dy­wali się na prze­pust­kach, je­śli aku­rat wy­pa­dały w tym sa­mym cza­sie, i było jak daw­niej, do­póki Mu­ham­mad nie do­łą­czył do Cen­tral­nych Sił Bez­pie­czeń­stwa. Tam wszystko się za­częło. Wła­śnie wtedy ich drogi za­częły się roz­jeż­dżać. Z per­spek­tywy czasu to było oczy­wi­ste. Z Cen­tral­nymi Si­łami Bez­pie­czeń­stwa łą­czyło się wiele skan­dali, a poza tym krą­żyła po­gło­ska, że or­ga­ni­za­cja zo­stała zin­fil­tro­wana przez eks­tre­mi­stów. Ale on sam nie za­uwa­żył ni­czego po­dob­nego ani nie był pod­da­wany pró­bom wer­bunku. To samo z pew­no­ścią mo­gliby po­wie­dzieć inni. A jed­nak w ten czy inny spo­sób za­częło się wła­śnie w CSB.

Po służ­bie woj­sko­wej Mu­ham­mad prze­niósł się na stu­dia do Asjut, co było kom­plet­nym za­sko­cze­niem. Przez dwa lata nie mieli prak­tycz­nie żad­nego kon­taktu, ale mniej wię­cej rok temu jego dawny przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa na­gle się ode­zwał. Za­mie­rzał się prze­nieść do Te­he­ranu i tam kon­ty­nu­ować stu­dia. Said aku­rat sam był w dro­dze do Szwe­cji. Ucie­szył się z roz­mowy i przez na­stępny rok pi­sali do sie­bie ma­ile.

Po­tem za­pa­dła de­cy­zja w spra­wie tej nie­szczę­snej po­dróży do Te­he­ranu. Jesz­cze trzy ty­go­dnie temu czuł eks­cy­ta­cję i nie mógł się do­cze­kać. Ni­gdy nie był w Te­he­ra­nie, ale sły­szał wiele en­tu­zja­stycz­nych i ma­low­ni­czych opi­sów tego mia­sta. To, co w za­my­śle miało być sen­ty­men­tal­nym spo­tka­niem i wi­zytą w cie­ka­wym miej­scu, oka­zało się jed­nak czymś zu­peł­nie in­nym. W krót­kim cza­sie do­tarło do niego, że jego przy­ja­ciel uległ grun­tow­nej prze­mia­nie. Nieco dłu­żej za­jęło mu zro­zu­mie­nie, na czym ta prze­miana po­lega. Po kilku dniach w Te­he­ra­nie z ro­sną­cym prze­ra­że­niem uświa­do­mił so­bie, że Mu­ham­mad zo­stał wcią­gnięty do ja­kiejś or­ga­ni­za­cji is­la­mi­stycz­nej w ro­dzaju Egip­skiego Is­lam­skiego Dżi­hadu. Może na­wet wła­śnie do niego, na­zwa ni­gdy nie pa­dła. Said długo słu­chał przy­ja­ciela, dys­ku­to­wał z nim. Czę­sto się zga­dzał. Z kry­tyką nie­wła­ści­wego ad­mi­ni­stro­wa­nia w Egip­cie, nie­rów­no­ści eko­no­micz­nych, kon­dy­cji de­mo­kra­cji, umiesz­cza­nia w wię­zie­niach opo­zy­cjo­ni­stów. Tylko czę­ściowo był z nim jed­nak zgodny co do przy­czyn tego stanu rze­czy. A już ab­so­lut­nie nie mógł za­ak­cep­to­wać środ­ków, ja­kimi Mu­ham­mad był go­tów się po­słu­żyć, by do­pro­wa­dzić do zmiany.

Co on so­bie wy­obra­żał? Że bę­dzie wy­rzy­nał w pień za­gra­nicz­nych tu­ry­stów i wty­kał w ich roz­pła­tane ciała ulotki? Bom­bar­do­wał re­stau­ra­cje ser­wu­jące eu­ro­pej­skie po­trawy? Czy to słuszna droga? A może nie­na­wiść i sza­leń­stwo do­pro­wa­dzi­łyby do za­bi­cia ko­lej­nego pre­zy­denta przez spraw­ców, któ­rzy poza tym nie mieli żad­nego prze­my­śla­nego celu? Nie po­tra­fił do­strzec w tym wszyst­kim żad­nej przy­szło­ści, zmiany ani re­wo­lu­cji. Wi­dział tylko śmierć i znisz­cze­nie. Za­wsze uwa­żał, że człon­ko­wie EID, Brac­twa Mu­zuł­mań­skiego i inni eks­tre­mi­ści są po pro­stu fa­szy­stami, nie­ważne jak bar­dzo by­liby re­li­gijni.

Po­krę­cił głową i spoj­rzał na Mu­ham­mada, któ­rego przez pięt­na­ście lat na­zy­wał przy­ja­cie­lem. Daw­niej byli so­bie tak bli­scy, a dziś znaj­do­wali się w dwóch róż­nych świa­tach. Od­le­głość geo­gra­ficzna mię­dzy Sztok­hol­mem a Te­he­ra­nem była ła­twa do po­ko­na­nia, ale ten dy­stans men­talny…

Na­dal nie do końca po­tra­fił do­ciec, dla­czego Mu­ham­ma­dowi tak bar­dzo za­le­żało na jego od­wie­dzi­nach. Czy mimo wszystko to dawna przy­jaźń spra­wiła, że Mu­ham­mad cie­szył się na po­nowne spo­tka­nie tak samo jak on, gdy sa­mo­lot wy­lą­do­wał na lot­ni­sku Te­he­ran-Meh­ra­bad? A może wy­obra­żał so­bie, że uda mu się prze­ko­nać przy­ja­ciela do swo­jej sprawy i go zwer­bo­wać, ale nie po­su­nął się tak da­leko, gdy zdał so­bie sprawę, że ten nie jest po­datny? Said nie znał od­po­wie­dzi. Nie był na­wet pewny, czy chce ją po­znać.

Na po­że­gna­nie przy­ja­ciel po­da­ro­wał mu ostrze­że­nie: ni­gdy nie wia­domo, kto pa­trzy, kto na­słu­chuje. Służby bez­pie­czeń­stwa, egip­skie i obce, mogą za­cząć się nim in­te­re­so­wać. Oczy­wi­ście roz­ma­wiali o tym w teo­rii. Na­prawdę mu­siałby mieć pe­cha, by coś ta­kiego rze­czy­wi­ście się zda­rzyło. Mu­ham­mad nie ostrzegł go wprost, że służby za­dzia­łają w okre­ślony spo­sób, ale ocho­czo dzie­lił się przy­kła­dami ilu­stru­ją­cymi, jak to może wy­glą­dać. Nie za­su­ge­ro­wał też, że uko­chana ku­zynka Sa­ida mo­głaby zgi­nąć z po­wodu jego wi­zyty w Te­he­ra­nie. Nie, o tym nie wspo­mniał ani sło­wem.

Said po raz ko­lejny mu­siał przy­ci­snąć dło­nie do głowy. To już ko­niec. Ko­niec jego ży­cia. I w ogóle wszyst­kiego. Znajdą i za­biją go ci, któ­rzy zli­kwi­do­wali Sa­leh i Jo­sefa, lub zo­sta­nie za­trzy­many przez szwedzką po­li­cję i albo usły­szy za­rzuty, albo trafi w ręce za­bój­ców. Kto po­wie­dział, że lu­dzie z Mu­cha­ba­rat, irac­kiej służby bez­pie­czeń­stwa, czy kim tam oni byli, nie zro­bili tego za przy­zwo­le­niem szwedz­kiego rządu? Oczy­wi­ście w ta­jem­nicy. Nie mógł ry­zy­ko­wać i iść na po­li­cję. Poza tym, jak­kol­wiek było, szwedzka po­li­cja nie mo­gła w ża­den spo­sób po­móc ani jego zmar­łej ku­zynce, ani jemu. Wy­glą­dało na to, że są tylko dwie moż­li­wo­ści: zgi­nąć albo żyć jak za­szczute zwie­rzę. A jed­nak, bez względu na to, jak kiep­skie były jego wi­doki na przy­szłość, nie mógł się pod­dać.

W naj­trud­niej­szych chwi­lach my­ślał, że ja­kie­kol­wiek szanse może mieć tylko w Ira­nie lub Su­da­nie i że jego przy­ja­ciel wie­dział o tym, gdy za­ra­żał go swo­imi ide­ami. Said roz­pa­mię­ty­wał, w jak cy­niczny spo­sób zo­stał przez niego pchnięty pro­sto w ręce lu­dzi, na któ­rych to­wa­rzy­stwo nie wy­ra­żał zgody. Prze­kli­nał Mu­ham­mada, a jed­no­cze­śnie nie po­tra­fił go prze­kli­nać. Tak do końca. W końcu Mu­ham­mad był jego kum­plem, naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Byli nie­mal jak bra­cia. Co się stało?

Musi żyć da­lej. Nie może so­bie po­zwo­lić na bez­czyn­ność i roz­my­śla­nie. Grunt to przez cały czas być w ru­chu.

Sta­ran­nie po so­bie po­sprzą­tał. Nie chciał, by wła­ści­ciel domku, od­kryw­szy czy­jąś obec­ność, za­wia­do­mił po­li­cję. Do ple­caka zna­le­zio­nego w jed­nej z szaf spa­ko­wał bu­telkę wody, pu­dełko cze­ko­la­dek, dwie puszki fa­soli, to­rebkę mig­da­łów, małe opa­ko­wa­nie chrup­kiego pie­czywa, szczo­teczkę do zę­bów, skar­petki i bie­li­znę.

To wła­śnie spra­wił jego dawny przy­ja­ciel: za­mie­nił go nie tylko w za­szczute zwie­rzę, lecz także w zwy­kłego zło­dzieja.

7

Kiedy Fre­drik do­tarł do Nis­se­vi­ken, nad ląd za­częła nad­cią­gać gruba war­stwa chmur. Sa­mo­chód Gu­stava stał już na par­kingu.

Ko­lega z po­li­cji po­rząd­ko­wej pil­no­wał ogro­dzo­nego te­renu opa­da­ją­cego w kie­runku plaży. Fre­drik pod­szedł bli­żej i roz­po­znał Lars­sona. Biało-nie­bie­ska po­li­cyjna ta­śma drżała na de­li­kat­nym wie­trze.

– Nie­cie­ka­wie to wy­gląda. Cho­ler­nie pa­skudny wi­dok.

– Wal­lin już tam jest? – za­py­tał Fre­drik.

– Tak, mogę cię za­pro­wa­dzić.

– Chyba tra­fię.

Prze­szedł nad ta­śmą i utwar­dzoną ścieżką ru­szył w kie­runku ni­skiego zie­lo­nego bu­dynku z fla­gami re­kla­mu­ją­cymi lody i ga­blo­tami eks­po­nu­ją­cymi pierw­sze strony po­czyt­nych ga­zet. Przed wej­ściem do kio­sku stał me­cha­niczny osioł w ra­do­snych ko­lo­rach. Je­den z tych, na któ­rych dzieci mogą się po­huś­tać przez dwie mi­nuty za pią­taka.

Fre­drik mi­nął re­stau­ra­cję i sta­nął na pia­sku. Znał te­ren cał­kiem do­brze, bo wiele razy przy­jeż­dżał tu z dziećmi na ką­pie­li­sko. Nis­se­vi­ken było ulu­bioną plażą Si­mona.

Po pra­wej stro­nie stał rząd pię­ciu ma­łych dom­ków wy­po­czyn­ko­wych z lat pięć­dzie­sią­tych. Na sa­mym końcu drogi do­jaz­do­wej za­par­ko­wano w po­przek ra­dio­wozy, two­rząc sku­teczną blo­kadę. W dole było ci­cho, spo­koj­nie i – od­kąd słońce za­szło za chmury – tro­chę zimno.

Przy trze­cim domku za­uwa­żył Gu­stava Wal­lina. Gu­stav stał przy otwar­tych drzwiach i przy­glą­dał się cze­muś le­żą­cemu na ziemi. Za furtką, obok za­rdze­wia­łej to­yoty, był za­par­ko­wany za­ku­rzony, ale poza tym za­dbany spor­towy sa­mo­chód. Kółka na ma­skow­nicy wska­zy­wały, że to audi.

Fre­drik ostroż­nie otwo­rzył furtkę z brą­zo­wych, nieco krzy­wych szcze­bel­ków.

– Halo! – krzyk­nął.

– Cześć – od­parł Gu­stav przy­tłu­mio­nym gło­sem, po czym pod­niósł wzrok i mach­nął ręką na po­wi­ta­nie.

Miał na so­bie gra­fi­towy lniany gar­ni­tur z czarną ko­szulą pod spodem. Za­wsze na­je­le­gant­szy na miej­scu zbrodni, po­my­ślał Fre­drik i za­uwa­żył, że Gu­stav po raz pierw­szy od po­nad roku jest gładko ogo­lony. Naj­wy­raź­niej po okre­sie eks­pe­ry­men­to­wa­nia z róż­nymi mod­nymi ty­pami za­ro­stu zde­cy­do­wał się po­sta­wić wła­śnie na taki wa­riant.

– Jak to wy­gląda? – za­py­tał Fre­drik.

– Chodź tu­taj, a sam się prze­ko­nasz.

Fre­drik wziął głę­boki wdech i pod­szedł do Gu­stava.

Wo­kół obu ciał krą­żyły mu­chy i inne owady. Fre­drik za­ci­snął zęby. Zwłoki sta­no­wiły nie­unik­niony ele­ment jego pracy. Sam ją zresztą wy­brał. Ist­niały jed­nak dwie rze­czy, z któ­rymi miał kło­pot. Mar­twi lu­dzie i owady.

Zmu­sił się, by po­dejść bli­żej. Na­prawdę zo­ba­czyć. Sto­nogi i mu­chy bie­gały po zwło­kach, jakby im się do­kądś spie­szyło. Były też inne in­sekty. Nie znał ich nazw ani po­wo­dów, dla któ­rych ist­niały. Nie chciał znać.

Na szczę­ście nie za­uwa­żył larw much. A za­tem ciała nie le­żały długo. Ko­bieta i męż­czy­zna. Oboje mieli ob­ra­że­nia klatki pier­sio­wej. Ściany i pod­łoga w przed­po­koju domku były czarne od ich za­schnię­tej krwi.

Afry­kań­czycy, po­my­ślał w pierw­szej chwili. Ktoś wspo­mi­nał o ob­co­kra­jow­cach. Szybko jed­nak spo­strzegł, że skóra nie jest w na­tu­ral­nym od­cie­niu, lecz ściem­niała od pro­ce­sów gnil­nych. Oboje mieli ciemne włosy i po­cho­dzili, jak się zda­wało, z pół­noc­nej Afryki albo Bli­skiego Wschodu. W każ­dym ra­zie tak ob­sta­wiał po obej­rze­niu ich spuch­nię­tych twa­rzy.

Fre­drik prze­łknął ślinę i spoj­rzał na Gu­stava.

– To nie mo­gło się wy­da­rzyć dzi­siaj.

– Słusz­nie – od­parł Gu­stav. – Na pewno są tu od kilku dni.

Ciało ko­biety le­żało na ple­cach, a tu­łów i część ud znaj­do­wały się we­wnątrz domu. Lewa go­leń była wy­krę­cona. Męż­czy­zna le­żał obok. Jego głowa spo­czy­wała na progu, tuż nad pra­wym ko­la­nem ko­biety. Miał na so­bie cienką, czarną ba­weł­nianą kurtkę i dżinsy. Na no­gach czer­wone te­ni­sówki. Ona była ubrana w ja­sno­szary T-shirt z na­dru­kiem. Tekst trudno było od­czy­tać z po­wodu ob­ra­żeń i krwi, ale na sa­mym dole Fre­drik wy­raź­nie zo­ba­czył słowa: „brac­two stu­denc­kie”. Też miała na so­bie dżinsy. Była boso. Opuch­nięte twa­rze utrud­niały bar­dziej do­kładne osza­co­wa­nie wieku, ale Fre­drik się do­my­ślał, że oboje byli w oko­li­cach trzy­dziestki.

– Ktoś ich za­strze­lił. W tej kwe­stii nie ma wąt­pli­wo­ści – oznaj­mił Gu­stav.

– No tak, ale z ja­kiej broni?

Fre­drik przy­kuc­nął obok ciała męż­czy­zny.

Nogi ko­biety były gę­sto usiane bia­łymi dro­bi­nami. Tak samo frag­menty ple­ców jej to­wa­rzy­sza. Tu i ów­dzie Fre­drik do­strzegł ka­wałki cze­goś ja­sno­brą­zo­wego.

– Co to jest, do cho­lery? – za­py­tał gło­śno, a po chwili za­uwa­żył pa­pie­rową torbę za­le­ga­jącą pod cia­łem męż­czy­zny. Była znisz­czona, a spod po­szar­pa­nej kra­wę­dzi wy­sta­wała po­sie­kana ba­gietka.

– Pie­czywo na śnia­da­nie – pod­su­mo­wał. – Po obojgu mu­siały cho­dzić ptaki. Do­brze, że za­do­wo­liły się buł­kami.

– Je­śli był w skle­pie, może pa­mięta go któ­raś z ka­sje­rek. Nie można po­wie­dzieć, by tu się ro­iło od ob­co­kra­jow­ców. Jest spora szansa, że ktoś go za­pa­mię­tał.

– No to je­ste­śmy umó­wieni – skon­sta­to­wał Fre­drik.

Oparł się jedną ręką o trawę i na­chy­lił, pró­bu­jąc zba­dać rany klatki pier­sio­wej.

– Nie­wiele wi­dzę, ale ob­ra­że­nia wy­glą­dają na bar­dzo po­ważne. Kurtka tu na kra­wę­dzi jest w strzę­pach, a krwo­tok… Mu­sieli zgi­nąć na miej­scu.

– Kiedy zo­ba­czy­łem te plamy krwi, od razu po­my­śla­łem o strzel­bie i strza­łach z bli­ska, ale tu nie ma ani jed­nej łu­ski – oznaj­mił Gu­stav, wska­zu­jąc ściany i drzwi.

– To prawda – przy­znał Fre­drik. – Rany wlo­towe też nie pa­sują.

– Spójrz tu­taj – rzekł Gu­stav i zwró­cił jego uwagę na drzwi wy­szczer­bione na kra­wę­dziach. Po­śród cha­bro­wego błę­kitu rzu­cała się w oczy biel drewna w szcze­li­nie o śred­nicy dzie­się­ciu cen­ty­me­trów.

Fre­drik wstał.

– To z całą pew­no­ścią nie była strzelba – oznaj­mił.

– Je­śli ktoś przy­go­to­wuje amu­ni­cję, która jest w sta­nie zro­bić coś ta­kiego, ma wszystko za­pla­no­wane – stwier­dził Gu­stav.

– Bez wąt­pie­nia. To było dzia­ła­nie z pre­me­dy­ta­cją.

Umil­kli, za­sta­na­wia­jąc się nad tym nie­przy­jem­nym za­ło­że­niem. Roz­glą­dali się. Fre­drik po raz pierw­szy zwró­cił uwagę na to, że jedna z szyb w domu jest stłu­czona, a fu­tryna okienna czę­ściowo osma­lona po we­wnętrz­nej stro­nie.

Pod oknem gę­sto ro­sły wy­so­kie, in­ten­syw­nie fio­le­towe kwiaty.

Od­wró­cił się w stronę mo­rza. Z miej­sca przy drzwiach, czyli tam, gdzie stali z Gu­sta­vem, w każ­dym kie­runku coś za­sła­niało wi­dok – cał­ko­wi­cie lub czę­ściowo. Do­brze było wi­dać tylko furtkę. Po pra­wej stro­nie prze­świ­ty­wały frag­menty mo­rza, ale za­sad­ni­czą część pola wi­dze­nia wy­peł­niały za­ro­śla, wy­so­kie na kilka me­trów.

– Je­śli nie strze­lono z bli­ska ani z żad­nej z są­sied­nich po­se­sji, co wy­daje się praw­do­po­do­bne, skoro upa­dli w środku, na­past­nik znaj­do­wał się na li­nii łą­czą­cej drzwi i furtkę.

– My­ślisz, że mógł na przy­kład być ukryty za tymi krza­kami? – spy­tał Gu­stav.

– Moż­liwe – od­parł Fre­drik.

Gdy uświa­do­mił so­bie, że sam stał na li­nii strzału, ogar­nęło go nie­zbyt przy­jemne uczu­cie. Za­ro­śla przy plaży były gę­ste i nie dało się przez nie spoj­rzeć na wy­lot. Ni­kogo tam te­raz nie było, ale mimo wszystko od­su­nął się o krok.

Jesz­cze raz spoj­rzał na ciała.

– Czy ktoś z na­szych był w środku?

– Tak. Knuts­son wszedł i spraw­dził. Pu­sto.

Fre­drik spoj­rzał w niebo. Ma­sywna war­stwa chmur spo­wi­jała co­raz więk­szą część lądu. Wkrótce ostatni pa­sek błę­kit­nego nieba znik­nie na wscho­dzie.

– Oby tylko nie za­częło pa­dać.

Fre­drik ru­szył w stronę ra­dio­wozu i od­szu­kał Knuts­sona, który pil­no­wał ta­śmy po tej stro­nie. Ciała ochro­niono plan­deką. Na ra­zie mu­siało wy­star­czyć. Jak tylko przy­je­dzie Eva, roz­sta­wią na­miot.

Fre­drik i Gu­stav prze­szli się wo­kół domku. Z tyłu też były drzwi, ale za­mknięte na klucz. Za to są­sia­du­jące z nimi okno było uchy­lone.

– Ktoś je od­ry­glo­wał – za­uwa­żył Gu­stav.

Otwo­rzył okno czub­kiem klu­cza i przyj­rzał się ra­mie.

– Tu jest wy­raźny od­cisk buta – po­wie­dział.

Rze­czy­wi­ście, od­cisk był bar­dzo do­brze wi­do­czny i uka­zy­wał środ­kową część po­de­szwy buta. Oso­bliwe. Co mógł mieć wspól­nego z dwoj­giem za­strze­lo­nych lu­dzi w drzwiach? Czy ktoś wszedł albo wy­szedł przez okno? A je­śli tak, to kiedy? Przed za­bój­stwem, w jego trak­cie czy po nim?

Zaj­rzeli do po­miesz­cze­nia. Znaj­do­wały się w nim stół z la­mi­no­wa­nym bla­tem, ku­chenka, krótka ława, dwa fo­tele i te­le­wi­zor. Pod­łoga była uło­żona z po­ma­lo­wa­nych na biało de­sek o sze­ro­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów.

Na­gły war­kot sil­nika spra­wił, że się od­wró­cili. Na­tych­miast roz­po­znali cy­wilny ra­dio­wóz z Visby. Po­mię­dzy drze­wami wi­dzieli, że skręca na par­king ką­pie­li­ska i się za­trzy­muje. Ze środka wy­sie­dli Göran Eide, Ove Gahn­ström i Sara Oskars­son. Bra­ko­wało już tylko Evy Kar­lén. Fre­drik spoj­rzał na ze­ga­rek. Wie­dział, że po­trwa to jesz­cze co naj­mniej pół go­dziny.

***

Roz­legł się sy­gnał te­le­fonu Fre­drika. Dzwo­niła Ninni. Nie w porę, ale po­czuł, że musi ode­brać. Za­częli od zwro­tów grzecz­no­ścio­wych, które mo­głyby roz­po­cząć każdą inną roz­mowę. „Cześć, jak tam?” „Do­brze, a u cie­bie?” „W po­rządku”. Po­tem na­stała ci­sza.

Te słowa ko­ja­rzyły mu się z za­kła­ma­niem. Ale co in­nego im po­zo­stało? Ogól­nie przy­jęte do­bre ma­niery nie po­winny za­szko­dzić.

Ninni ze­brała się na od­wagę.

– Po­my­śla­łam so­bie… Mu­simy po­roz­ma­wiać.

– Hm – mruk­nął.

– Mo­żesz przyjść dziś wie­czo­rem?

Fre­drik po­dą­żał wzro­kiem za trzema ko­le­gami, któ­rzy nie­dawno przy­je­chali. Gu­stav przed­sta­wiał im sy­tu­ację.

– Dzi­siaj ra­czej nie dam rady – od­po­wie­dział.

– Jak to nie dasz rady? Umó­wi­łeś się z nią? – za­ata­ko­wała Ninni, za­nim zdą­żył po­wie­dzieć coś wię­cej.

Fre­drik stłu­mił wes­tchnie­nie i ści­szył głos.

– Wła­śnie je­stem w Nis­se­vi­ken i pa­trzę na dwa trupy.

Po dru­giej stro­nie za­pa­dła ci­sza.

– Ofiary za­bój­stwa – do­dał. – Ra­czej się prze­cią­gnie.

– Aha – od­parła nie­pew­nie Ninni.

Stra­ciła re­zon. Trudno krzy­czeć na ko­goś, kto wła­śnie bada dwie ofiary mor­der­stwa.

– Za­dzwo­nię pod wie­czór, kiedy już będę wie­dział, na co się za­nosi.

– Do­brze, za­dzwoń.

– Ale może być późno.

– Nie szko­dzi. I tak nie mogę spać.

Nie miał po­my­słu, jak na to za­re­ago­wać. Przez kilka se­kund trwała mę­cząca ci­sza, aż w końcu po­wie­dział, że się ode­zwie póź­niej, i za­koń­czył po­łą­cze­nie.

Göran i po­zo­stali wy­szli przez furtkę. Ko­mi­sarz zdjął oku­lary i scho­wał je do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki w jo­dełkę. Prze­je­chał dło­nią po czole w kie­runku wło­sów – z bie­giem lat ten ruch się wy­dłu­żał – i szybko się ro­zej­rzał.

– Lada chwila może za­cząć pa­dać, więc chciał­bym, aby­śmy jak naj­szyb­ciej prze­szu­kali oko­lice domku i plażę. Gu­stav i Fre­drik, któ­rzy już zdą­żyli go okrą­żyć, będą kon­ty­nu­owali oglę­dziny, a ty, Ove, zaj­miesz się te­re­nem wo­kół kio­sku i par­kingu. Mats może ci po­móc. Na ra­zie jest tam spo­koj­nie. Sara i ja przyj­rzymy się bli­żej tym za­ro­ślom, a po­tem za­czniemy prze­cze­sy­wać plażę, kie­ru­jąc się w twoją stronę.

Wszy­scy po­ki­wali ze zro­zu­mie­niem gło­wami i się roz­dzie­lili. Zro­biło się chłod­niej, bar­dziej wil­gotno i przede wszyst­kim ciem­niej. Ulewa na­prawdę wi­siała w po­wie­trzu.

8

Göran Eide czuł się co naj­mniej o pięt­na­ście lat młod­szy, gdy ra­zem z Sarą ob­cho­dził po­kaźne za­ro­śla przy plaży. Wszyst­kie my­śli o sta­rze­niu się i nie­pew­nej przy­szło­ści dzieci na ra­zie wy­pa­ro­wały – i bar­dzo do­brze. Był w stu pro­cen­tach skon­cen­tro­wany na za­da­niu.

– Bar­dzo gę­ste. Py­ta­nie, czy w ogóle da się coś przez to zo­ba­czyć – po­wie­działa Sara.

– Za­raz się do­wiemy – od­parł Göran, pa­trząc pod nogi, żeby nie na­dep­nąć na ewen­tu­alny ślad.

– Jesz­cze tego bra­ko­wało.

– A co, mia­łaś inne plany?

– Cho­dzi mi o po­godę. Te chmury.

– Co po­ra­dzisz? Nie­długo mid­som­mar. Zwy­kle tak to wy­gląda.

Zro­bił jesz­cze kilka kro­ków, a po­tem do­dał:

– Chcia­łaś świę­to­wać mid­som­mar na kon­ty­nen­cie?

– Mogę już o tym za­po­mnieć. To, czego chcia­łam, prze­stało się li­czyć.

Na­stała chwila ci­szy, a ką­ciki ust ko­mi­sa­rza wy­gięły się ku gó­rze. Sara szła za nim, więc nie za­uwa­żyła jego uśmie­chu.

– Zga­dza się. Na Go­tlan­dii też nie bę­dzie wiel­kiego świę­to­wa­nia.

Wy­szli z za­ro­śli po stro­nie mo­rza. Pod ich sto­pami ro­sły trawa i wy­dmu­chrzyca pia­skowa. Fale, małe i pra­wie bez­gło­śne, pie­niły się wo­kół wą­skiej wstęgi ró­żo­wych wo­do­ro­stów na brzegu.

– Nie­wąt­pli­wie jest dość gę­sto – oce­nił Göran.

Chasz­cze były kłę­bo­wi­skiem głogu i wy­so­kich krze­wów ja­łowca, po­plą­ta­nym i nie­prze­nik­nio­nym. Ja­ło­wiec, nie­ustan­nie tar­gany wia­trem od mo­rza, rósł pod ką­tem czter­dzie­stu pię­ciu stopni do ziemi. Nis­se­vi­ken miało za­dbaną plażę, ale tu, w środku, w plą­ta­ni­nie ga­łą­zek, utknęły wy­bla­kłe opa­ko­wa­nia po socz­kach, wy­rzu­cone przez mo­rze pla­sti­kowe bu­telki i pasy pa­pieru to­a­le­to­wego.

– Tu­taj coś mamy!

Lepka i kol­cza­sta ro­ślin­ność za­krę­cała, ukła­da­jąc się w kształt klina. Göran pod­szedł kilka kro­ków bli­żej.

– To jest… – za­czął i wy­cią­gnął dłoń w jed­no­ra­zo­wej rę­ka­wiczce do ga­łęzi, ale znie­ru­cho­miał.

Przy­kuc­nął i za­czął ostroż­nie po­cią­gać za kilka ga­łęzi tuż przy ziemi. Uwol­nił dwie z nich i uniósł każdą w jed­nej ręce.

– Spójrz na to.

De­mon­stra­cyj­nie zbli­żył do sie­bie dwie ga­łę­zie, uka­zu­jąc dwa wy­raźne ślady.

– Zo­stały od­cięte – skwi­to­wała Sara.

– Jak wi­dać. A po­patrz tu­taj!

Göran wska­zał wię­cej po­dob­nych śla­dów w gąsz­czu.

– Ktoś przy­go­to­wał so­bie miej­sce, skąd bę­dzie miał lep­szy wi­dok na do­mek. Bez wąt­pie­nia.

Przy­kuc­nął z po­wro­tem i za­czął gra­bić dło­nią zie­mię pod ster­czą­cymi chasz­czami. Wy­cią­gnął ko­lejne od­cięte ga­łę­zie.

– Do­brze po so­bie po­sprzą­tał – pod­su­mo­wała Sara.

– Można tak po­wie­dzieć – zgo­dził się Göran.

Uło­żyli luźne ga­łę­zie w stos na pia­sku.

– Mu­simy skom­bi­no­wać duży wo­rek. Mogą tam być frag­menty skóry, a na­wet krew.

Sara ski­nęła głową.

– Jesz­cze bar­dziej praw­do­po­do­bne, że znaj­dziemy coś tu­taj – do­dała, wska­zu­jąc miej­sca cię­cia, które w za­ro­ślach wy­glą­dały jak białe plamy.

Göran po­dą­żył wzro­kiem za dło­nią Sary.

– Na­wet je­śli nie znaj­dziemy DNA, na pewno od­kry­jemy czą­steczki sub­stan­cji za­pa­la­ją­cej. Zro­bimy zdję­cia, a po­tem obe­tniemy kilka tych ga­łęzi i uło­żymy je na osob­nym sto­sie.

Göran sta­nął po­środku wy­cię­tego klina i spoj­rzał w stronę domku. Po­woli ugi­nał ko­lana, aż przy­siadł, a na­stęp­nie po­woli wstał. Coś mruk­nął i znów ugiął ko­lana, w dal­szym ciągu wpa­tru­jąc się w bu­dy­nek.

– Nie – po­wie­dział na­gle i wstał.

– O co cho­dzi? – za­py­tała Sara.

– Stąd jest ide­alny wi­dok na to, co się dzieje przy drzwiach, ale żeby do ko­goś strze­lić, a w każ­dym ra­zie tra­fić go w klatkę pier­siową, trzeba stać.

Göran po­now­nie przy­kuc­nął i za­czął roz­gar­niać pia­sek wo­kół.

– Bę­dziemy mu­sieli go prze­siać w po­szu­ki­wa­niu łu­sek.

***

– Ty­dzień był do­syć chłodny, ale świe­ciło słońce, a roz­le­głość ob­ra­żeń przy­spie­szyła pro­ces roz­kładu.

Eva Kar­lén pod­nio­sła się i wska­zała zwłoki ko­biety le­żące w drzwiach.

– Więk­szość krwi i uszko­dzo­nych tka­nek, które wi­dzi­cie na jej tu­ło­wiu, po­cho­dzą od męż­czy­zny. Kiedy padł strzał, stała naj­wy­żej metr od niego.

Kro­ple desz­czu stu­kały w dach bia­łego na­miotu z two­rzywa sztucz­nego, który Eva na­tych­miast roz­sta­wiła, żeby ochro­nić ciała. Pa­dało od po­nad go­dziny. De­li­kat­nie, lecz nie­prze­rwa­nie.

– Te uszko­dzone tkanki szybko ule­gają roz­kła­dowi i oczy­wi­ście przy­cią­gają mu­chy oraz inne owady – cią­gnęła.

– Mie­lone mięso – mruk­nął Ove do sie­bie.

– To cał­kiem trafny opis – od­parła Eva. – Sam wiesz, że ma ono krótką datę waż­no­ści. Przez to trudno mi oce­nić, jak długo tu były, ale sta­wia­ła­bym, że od dwóch do czte­rech dni. Na pewno nie dłu­żej.

– Trudno mi so­bie wy­obra­zić, że le­żeli tu przez week­end – rzekł Göran. – Na­wet je­śli woda wciąż jest zimna, na plaży po­winno być mnó­stwo lu­dzi. W są­sied­nich do­mach pew­nie też. Ktoś po­wi­nien był ich za­uwa­żyć.

– To ozna­cza, że do za­bój­stwa do­szło mię­dzy nie­dziel­nym wie­czo­rem a po­nie­dział­ko­wym po­ran­kiem – do­dała Eva.

Po­chmurny dzień i roz­sta­wiony na­miot spra­wiały, że pa­no­wał pół­mrok, ale Eva za­mo­co­wała lampę, która rzu­cała ostre świa­tło na oba ciała. Fre­drik śle­dził wzro­kiem ją i po­zo­sta­łych. O świe­tle po­ranka można było tylko po­ma­rzyć. Szary dzień, deszcz, Eva w ochra­nia­czu na włosy i jed­no­ra­zo­wych rę­ka­wicz­kach, jej wy­kład nad zma­sa­kro­wa­nymi zwło­kami – to wszystko prze­peł­niało go po­czu­ciem bez­na­dziei.

– W obu cia­łach utkwiły drew­niane odłamki, które tra­fiły męż­czy­znę i ko­bietę w bok. Z tego można wy­snuć wnio­sek, że kiedy to na­stą­piło, jesz­cze stali. A za­tem tra­fie­nie w drzwiach to był pierw­szy strzał. A ści­ślej mó­wiąc, pierw­szy z trzech strza­łów, o któ­rych wiemy.

– Ten męż­czy­zna – ode­zwał się Fre­drik. – Nie miał przy so­bie port­fela? Prze­cież był na za­ku­pach.

Wy­da­wało mu się, że wi­dzi, jak Sara Oskars­son się krzywi i prze­nosi spoj­rze­nie z Evy na niego. Wy­glą­dało to jak mil­czący ko­men­tarz. I to nie taki, który miał co­kol­wiek wspól­nego z ich pracą.

Sa­rze ła­two było tak stać i się szcze­rzyć. Młoda, sin­gielka, w pracy do­piero od roku, nowa w Visby, bez cze­go­kol­wiek, co by ją ogra­ni­czało. Co po­my­ślała? „Te­raz kon­kret­nie po­kpił sprawę ten oj­ciec dwójki dzieci, Fre­drik Bro­man. No i jesz­cze dziew­czyna w pracy. Tak głu­pio i bez fan­ta­zji. Gdy ktoś chce na­ro­bić so­bie kło­po­tów, po­wi­nien po­stę­po­wać jak Fre­drik. Ja­kie to ża­ło­sne…”

Nie, na pewno o ni­czym nie wie­działa. Mu­siał so­bie uroić tam­ten uśmiech i tamto spoj­rze­nie. Je­dy­nym czło­wie­kiem, któ­remu o tym po­wie­dział, był Gu­stav. Jemu ufał. Choć oczy­wi­ście nie wie­dział, z kim roz­ma­wiała Ninni i co ten czło­wiek lub ci lu­dzie mo­gli prze­ka­zać da­lej. Na pewno mó­wiła o tym z Leną, żoną Gu­stava, a ta prze­cież znała kilka osób w po­li­cji.

Spoj­rze­nia Evy i Fre­drika się spo­tkały, a chwilę póź­niej Eva prze­nio­sła wzrok na Görana i od­parła:

– Nie zna­la­złam ni­czego, co mo­głoby po­móc go zi­den­ty­fi­ko­wać, ale po wej­ściu do środka pew­nie nam się to uda.