Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na malowniczej Gotlandii ponownie dochodzi do makabrycznych wypadków. Zaledwie kilka dni przed świętem Midsommar w pewnym domu nad morzem zostają odnalezione ciała dwóch młodych osób z ranami postrzałowymi. Ofiary pochodzą z Egiptu, wiele wskazuje zatem na zabójstwo z pobudek rasistowskich. Jednak sprawa wkrótce się komplikuje – okazuje się, że w posiadłości była jeszcze trzecia osoba, najprawdopodobniej mężczyzna. Gdzie teraz jest? Dlaczego nie daje znaku życia? Czy morderca zastrzelił niewłaściwych ludzi?
Policjantów z Visby czeka trudne i wymagające śledztwo, a Fredrik Broman ma również inne sprawy na głowie. Żona wyrzuciła go z domu, w konsekwencji życie prywatne mężczyzny rozpada się na kawałki. Na domiar złego zabójstwo Egipcjan to zaledwie początek serii dziwnych i brutalnych zdarzeń, które wstrząsną całym krajem.
„Terror” to trzecia część serii z Fredrikiem Bromanem w roli głównej. Håkan Östlundh po raz kolejny udowadnia, ze jest mistrzem w kreowaniu zaskakującej i pełnej suspensu intrygi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Terror
Copyright © Håkan Östlundh, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Magdalena Mierzejewska
ISBN 978-91-8054-476-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
jesteś rzekąprowadzącą fale na rzeźBruno K. Öijer
1
20–24 czerwca 2004
Żałował tej podróży. Nie powinien był się zgodzić. Propozycja, którą dostał w Teheranie… to było szaleństwo. Miał nadzieję, że szaleństwo.
Said wyciągnął brudne ubrania i spakował czyste. Walizka leżała otwarta na łóżku w lichym studenckim mieszkaniu w sztokholmskiej dzielnicy Hammarbyhamnen. Był wzburzony. Chciał jak najszybciej jechać dalej.
Już w autobusie z lotniska Arlanda dzwonił do kuzynki. Zapomniał, że nie ma jej w mieście. A przecież go uprzedzała. Pod wpływem emocji wyleciało mu to z głowy: wakacje na Gotlandii.
Włożył do walizki dwie koszule, T-shirt, bieliznę, dżinsy. Sandały. Mówiła, że mieszkają przy plaży.
Wyjazd do Teheranu przybrał nieprzewidziany obrót. Nigdy wcześniej nie czuł się tak bezbronny jak wtedy, gdy zrozumiał, czego dotyczy sprawa. Jego przyjaciel z dzieciństwa. Przekazał mu wiadomość.
Długo szli ulicami Teheranu. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Swojego przyjaciela zaczął nagle postrzegać jakoś kogoś obcego. Poczuł się tak, jakby stąpał po śliskich kamieniach. Najmniejszy fałszywy krok, a ześlizgnie się i wpadnie, wessany przez podwodne wiry. Zniknie na zawsze.
A może to było tylko złudzenie? Objaw paranoi?
Kuzynka zachęcała go, by przyjechał. I to natychmiast. Pomagała mu zarezerwować bilet na prom.
O tym mógł porozmawiać tylko z nią – z Saleh. Ale nie przez telefon. Czuł się naznaczony, brudny. Jakby nie mógł tego z siebie zrzucić.
A tamto pożegnanie… Przypominało raczej ostrzeżenie.
2
Bielik unosił się wysoko nad domami w Nisseviken. Saleh była pewna, że to bielik. Nie dało się go pomylić z żadnym innym ptakiem. Wyróżniał się szerokimi, rozłożystymi skrzydłami o strzępiastych białych krawędziach. Wyszła na dwór, żeby lepiej widzieć, przystanęła kilka metrów od drzwi i zwróciła twarz ku niebu.
Skrzyżowawszy ręce na piersi, poczuła gęsią skórkę. Miała na sobie cienki szary T-shirt z napisem „Uniwersytet Sztokholmski – bractwo studenckie” w stylu amerykańskiego college’u. Marzła. Był wczesny poranek. Na błękitnym niebie świeciło słońce, ale od morza ciągnął zimny wiatr.
Said usiadł i natychmiast zaczął opowiadać. O czwartej rano.
Już kiedy stanął w drzwiach, Saleh zrozumiała, że stało się coś poważnego. Jak tylko spojrzała mu w oczy. Był roztrzęsiony.
To, co opowiedział, i ją przeraziło. Drżała tak samo jak od zimnego wiatru przed domem. Powiedział, że poczuł się tak, jakby ktoś włamał się do jego domu i zaczął mu grozić – mimo że nie było go w domu i nikt go nie zastraszał. Choć tego drugiego nie był do końca pewny. Czy w słowach dawnego kolegi z klasy nie kryła się zakamuflowana groźba?
– Dlaczego ja? – pytał Said raz za razem ich oboje: Saleh i Josefa. Niewątpliwie przez lata w różnych dyskusjach wygłaszał całe mnóstwo radykalnych idei, ale przecież nie był szczególnie religijny. Nigdy.
Saleh i Josef wynajęli domek na dwa tygodnie. Pierwszy tydzień już dobiegł końca. Na razie większość domków na niewielkim terenie wypoczynkowym przy plaży była pusta. W piątek przypadało święto midsommar. Właśnie wtedy wszystko miało się zacząć. Słup majowy leżał przygotowany na koźle roboczym przy brzegu. Czekał, aż się zazieleni.
Niektórzy jej przyjaciele żartowali, że stała się już prawdziwą Szwedką, skoro zamierza spędzić urlop w domku na Gotlandii. I nie były to tylko żarty. W końcu związała się z pół-Szwedem, wkrótce miała zostać prawniczką, mieszkała w centrum miasta. Coraz bardziej się zeszwedczała i jej to nie przeszkadzało. Nie była zainteresowana ani walką z tym procesem, ani jego przyspieszaniem. Chciała tylko żyć po swojemu.
Pobiegła z powrotem do domu i zamknęła za sobą drzwi. Said siedział w kwiecistym fotelu w rogu pokoju, leniwie wertując poranną gazetę. Jakby po opowiedzeniu całej historii opadł z sił.
– Ech, jestem wykończony – oznajmił, pocierając oczy.
– Nie pójdziesz się położyć? – zapytała.
Podczas nocnej podróży promem Said przespał zaledwie kilka godzin. Tak samo dzień wcześniej w czasie sześciogodzinnego lotu z Teheranu.
Wolno pokręcił głową.
– Nie ma sensu. I tak nie zasnę. Może bliżej popołudnia, ale nie teraz.
– W porządku, zrobię kawę. Josef powinien wrócić lada chwila.
Josef pojechał po zakupy. Chciał być pierwszy w sklepie Ica w Hemse, który otwierano już o ósmej. Nie mieli w domu chleba. Jak mogła o tym nie pomyśleć, wiedząc, że przyjeżdża jej kuzyn?
Wyszła do kuchni. Małej i ciasnej. Trzeba było w niej wykonywać delikatne, ostrożne ruchy. Nalała wody do ekspresu i odmierzyła odpowiednią ilość kawy. Wyjęła kubki z szafki i sięgnęła po torebkę muesli, którą Josef postawił tak wysoko, że musiała się wspiąć na palce.
Usłyszała samochód Josefa. Wyjrzała przez okno i patrzyła, jak nadjeżdża drogą, a właściwie sunie dwiema koleinami wyżłobionymi przez koła w ziemi. Po stronie północnej dało się dostrzec kilka turbin wiatrowych i wąski cypel, na którym pasły się krowy.
Samochód, podskakując, jechał dalej. Audi TT nie było idealne do piaszczystych dróg Gotlandii, ale Josef bardzo się z niego cieszył. Niemal jak dziecko, choć zauważyła, że próbował to ukryć.
Kiedy po raz pierwszy przyjechał nim do domu, Saleh miała nieprzyjemne wrażenie, że auto jest zbyt wyzywające. Dwoje młodych brudasów w eleganckim sportowym samochodzie. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie uczucia mogło to wzbudzić. U Szwedów, rzecz jasna. Przecież nie mogli wiedzieć, że to samochód służbowy, którego właścicielem jest pracodawca Josefa.
Po jakimś czasie dała sobie spokój z tego rodzaju myślami. Mieli przecież prawo jeździć takim samochodem, jakim chcą. Ten mógłby budzić zazdrość, nawet gdyby za kierownicą siedzieli Szwedzi. Jeśli inni jeszcze bardziej zzielenieją z zazdrości, widząc, że kierowca ma ciemniejszą skórę, to… no cóż. Oboje ciężko na to pracowali i nie mieli się czego wstydzić.
Josef zaparkował przy drodze, za starą, zardzewiałą toyotą Saida. W miejscu, gdzie widok na morze zasłaniały wysokie chaszcze głogu i jałowca. Wysiadł z samochodu, otworzył furtkę w kamiennym murze i ruszył w stronę domku. W prawej ręce niósł papierową torbę wypchaną bułeczkami i małymi żytnimi chlebkami.
Saleh nadal stała z opakowaniem muesli w ręce. Po chwili postawiła je obok ekspresu do kawy i poszła do drzwi.
– Już wrócił – oznajmiła, przechodząc przez pokój, w którym siedział Said.
– Luzik.
Cały Said. Przez ostatnie lata ciężko pracował nad szlifowaniem szwedzkiego. Chciał opanować słownictwo akademickie, ale w równym stopniu zależało mu na dopasowaniu się do stylu bywalców sztokholmskich kawiarni.
Saleh szeroko otworzyła drzwi i wyszła na schody na ganku.
Josef szeroko się do niej uśmiechnął. Choć byli razem już trzy lata, od tego uśmiechu wciąż robiło jej się ciepło.
– W sklepie Ica widziałem naprawdę dziwaczną rzecz – oznajmił. W jego oczach płonął entuzjazm.
Zanim Josef zdążył dokończyć opowieść, wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Kawałek drzwi jakby eksplodował. Odłamki drewna pofrunęły we wszystkie strony. Jeden z nich, długi i gruby na ponad centymetr, ostro zakończony, wbił się w ramię Saleh. Nie zdążyła jednak jeszcze tego zauważyć.
Oboje spojrzeli na uszkodzenie w drzwiach. Było wielkości talerza. Ułamek sekundy później eksplodowała klatka piersiowa Josefa. Fragmenty jego serca i płuc wystrzeliły na zewnątrz i razem z pokaźną ilością krwi ochlapały twarz i klatkę piersiową Saleh. Kobieta stała jak zamrożona, nie rozumiejąc, co się stało, gdy jej chłopak osunął się na ziemię. Chwilę później wciągnęła powietrze, żeby wykrzyczeć swoje przerażenie, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust. Zginęła, zanim zdążyła zrobić wydech. W taki sam sposób, jak chwilę wcześniej Josef. Jedyna różnica polegała na tym, że gdy kula rozdarła ciało kobiety niczym metalowy szpon, wypchnęła wnętrzności przez plecy. Zwłoki zaległy blisko siebie na progu domu.
***
Said usłyszał huk wystrzałów i natychmiast się zerwał z fotela. Zareagował instynktownie, ale ponieważ był w stanie lekkiego oszołomienia, nie miał pewności, co to był tak naprawdę za dźwięk. Zrobił kilka kroków przed siebie i zobaczył leżących na progu kuzynkę i jej chłopaka. Ciała, ściany i podłoga wokół nich były skąpane we krwi.
Natychmiast zrozumiał, co się wydarzyło. Nie potrzebował czasu do namysłu. Wykonał gwałtowny obrót i w trzech susach pokonał drogę do okien. Odblokował jedno z nich i otworzył na oścież. Postawił stopę na parapecie. Wystarczył jeden ruch i już był na zewnątrz.
Jak tylko jego stopa dotknęła ziemi, zaczął biec. Pędził jak nigdy przedtem i myślał tylko o tym, że musi się znaleźć jak najdalej od martwych towarzyszy i drzwi po drugiej stronie domu. Był przekonany, że zginie. Lada chwila zostanie rozerwany na strzępy w taki sam sposób. Będzie leżał martwy w trawie, w brei z własnej krwi i wnętrzności.
Pędził trawnikiem, przeskoczył kamienny murek, jakby to był bieg przez płotki, potem przez jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów leciał po skoszonej łące z dwiema małymi bramkami. Kluczył między sosnami i wytężając wszystkie siły, przeciskał się przez zarośla, co zostawiło krwawe zadrapania na jego odsłoniętych ramionach.
Kiedy się wydostał z zarośli po drugiej stronie, pozwolił sobie pomyśleć, że może mimo wszystko nie zginie. Przynajmniej nie od razu. Nadal miał przed sobą kilka minut życia. Czy będzie ich więcej, zależało od tego, jak szybko da radę biec, ale może jeszcze bardziej od tego, czy wybrał właściwą drogę.
Dotarł do wąskiej asfaltowej szosy, w którą zaledwie kilka godzin wcześniej skręcił z szerokiej drogi przybrzeżnej. Czuł dokuczliwy ból z tyłu głowy. Jakby snajper dokładnie w tej sekundzie wycelował w niego broń i nacisnął spust. Obejrzał się w jedną i drugą stronę. Na trasie nie dostrzegł nikogo. Postanowił biec nią dalej.
Z gwałtownie bijącym sercem i gardłem suchym jak papier ścierny przeciął trasę. Przesadził pobocze i bez wahania wbiegł w las.
Dawny kolega z klasy ostrzegał go, że coś takiego może się tutaj zdarzyć, ale Said mu nie wierzył. A przede wszystkim nie zamierzał o tym słuchać. Nie chciał być częścią czegoś takiego. Czułby się zbrukany jego wątpliwą misją i pokrętnymi teoriami spiskowymi.
Teraz jednak był w pewnym sensie wdzięczny za ostrzeżenie od przyjaciela. Gdyby nie ono, z pewnością podleciałby do ciał Saleh i Josefa. Pewnie właśnie na to liczył strzelec. Gdyby tak zrobił, już by nie żył.
Las był gęsty, ale grunt pod nogami równy i łatwo się po nim biegło. Said poruszał się szybko, choć musiał kluczyć między drzewami i się schylać, by uniknąć konarów. Bez wahania rzucił się w skłębione zarośla, nie bacząc na smagające gałęzie i kolce, które rozrywały ciało. Coraz bardziej zagłębiał się w las. Myślał tylko o tym, by uciec i pozostać w ukryciu.
***
Tommy Johansson zaparkował tam, gdzie zwykle. Pomiędzy poszarzałym kamiennym domem a dużą stodołą. Wysiadł z volva w kolorze wojskowej zieleni i zamknął drzwiczki.
Usłyszał za sobą chrzęst żwiru.
Zaklął w duchu i się odwrócił.
Zwalista postać powoli sunęła przed siebie, do drzwi kuchni. Tommy był daleko, przy stodole, ale wyraźnie słyszał ciężki oddech. Fascynujące, że tak powolny ruch może wywołać taką zadyszkę. Fascynująco groteskowe.
Cholera, że też tego nie zauważyłem, pomyślał.
Nagle ciężko stąpający wielkolud spojrzał na niego. Prosto na niego. Z głębokich oczodołów w otłuszczonej twarzy spoglądały zaciekawione oczy.
– Aha?
To było pytanie, nie tylko komentarz zaskoczonego człowieka. Wynikało z zainteresowania. Domagało się odpowiedzi. Mężczyzna spontanicznie wyrzucił je z siebie mimo niepisanej zasady. Tommy przystanął. Częściowo się odwrócił.
Patrzył na ojca.
Czy ten człowiek sądzi, że on czegoś od niego chce tylko dlatego, że przypadkiem spotkali się przed domem i mimo woli został świadkiem jego bezsensownego łażenia tam i z powrotem?
Zawsze miał to z tyłu głowy. Trzymać się z daleka od idiotycznych porannych spacerów ojca. W razie potrzeby zrobić dodatkowe kółko samochodem. Cokolwiek. Ale dziś… Myślami był gdzie indziej. A może to ojciec wstał wyjątkowo wcześnie? Coś się nie zgadzało.
Patrzył na ojca. Patrzył i milczał. Wzrokiem doprowadzał go do milczenia.
Po krótkim czasie ojciec uciekł spojrzeniem. Tchórzliwy unik, taki znajomy. Zaciekawienie zniknęło. Oczy zwróciły się z powrotem w kierunku drzwi. Tam, gdzie zamierzał przetransportować swoje cielsko.
O co mu chodziło z tym „aha”? Na jaką reakcję liczył?
W miarę jak kołyszące się plecy ojca coraz bardziej się oddalały, Tommy czuł dyskomfort. Jakby w rytmie tego kolebania coś ulegało zaburzeniu, rozproszeniu.
Z brzucha zaczął promieniować znajomy chłód. Rozchodził się po klatce piersiowej i docierał do głowy. Był siłą, bezpieczeństwem i samotnością.
3
Wtorkowy wieczór, godzina dwudziesta trzydzieści. Grał przyciszony telewizor. Promienie słońca dostały się do salonu, rozjaśniając stare tapety we wzór medalionowy i tworząc na nich żółtozłote kratki. Fredrik Broman wstał z niewygodnej sofy z lat trzydziestych i niespokojnie przeszedł po pokoju. Zbliżył się do okna i spojrzał na niszczejący długi budynek z szarego wapienia. W tej oborze już od dawna nie stała żadna krowa.
Dawny kolega ze Sztokholmu, Jesper, użyczył Fredrikowi swój domek letniskowy.Jesper, na szczęście dla Fredrika, miał urlop dopiero w weekend po midsommar.
Do świątecznego wieczoru pozostały zaledwie dwa dni, a on nie miał pojęcia, z kim ani nawet jak będzie świętował. Pewny był jedynie, z kim go nie spędzi, nie będzie to jego rodzina.
Przynajmniej miał dach nad głową. Może powinno mu to wystarczyć.
Wszedł do kuchni, zajrzał do lodówki i wyjął lekkie piwo. Otworzył i upił prosto z puszki. Inny jego dawny kolega twierdził, że tydzień trzeźwości oznacza nieograniczoną konsumpcję piwa niskoalkoholowego. Przechrzcił takie piwo na „Mała pomoc dla ojca”, bo pił je podczas swojego trzymiesięcznego urlopu ojcowskiego. Teraz była to „Mała pomoc dla Fredrika”, pozwalająca jakoś znieść samotność w ciemnych, ozdobionych medalionowymi tapetami pokojach.
Wrócił do salonu z puszką w dłoni.
Jesper miał wyjątkową miejscówkę. To prawda, że stary budynek gospodarczy był mocno zapuszczony, a kiedy gospodarz się wprowadził, brakowało bieżącej wody i kanalizacji, a po drugiej stronie stała ruina starszego budynku głównego. Wyjątkowa była lokalizacja. Zaledwie kilka minut rowerem do plaży w Austre. Dom leżał w popularnym wśród turystów okręgu Vamlingbo, ale w wygodnej odległości od firmy odzieżowej Vamlingbolaget, gdzie podczas gorączkowych tygodni w szczycie sezonu sztokholmczycy krążyli jak muchy wokół kostki cukru.
Kiedy Ninni go wyrzuciła, naprawdę dosłownie wypchnęła z ich wspólnego domu, nie miał bladego pojęcia, dokąd się udać. Przez kilka godzin siedział w samochodzie. Rozpaczał i rozmyślał. W końcu przyszło mu do głowy, że na początku czerwca wiele domków letniskowych na wyspie z pewnością świeci pustkami.
Zaczął przewijać w myślach listę przyjaciół i znajomych, o których wiedział, że mają domek na Gotlandii. Było ich całkiem sporo. Po zastanowieniu doszedł jednak do wniosku, że tylko Jespera można o to zapytać bez skrępowania. Zwłaszcza jeśli będzie musiał ujawnić powód.
Zadzwonił do niego i dostał zgodę na wprowadzenie się jeszcze tego samego wieczoru. To przekraczało najśmielsze oczekiwania. Klucz był u człowieka mieszkającego w sąsiednim budynku przez okrągły rok.
Jesper tylko się z niego śmiał. Swoim zwyczajowym „e-hyy, e-hyy”.
– Nie mogę – gulgotał do słuchawki. – To przecież stereotyp ze szwedzkich kryminałów. Gliniarz, który ma problemy małżeńskie i jest w trakcie rozwodu, jedzie się przekimać do domku wypoczynkowego swojego kumpla.
Akurat wtedy Fredrik miał kłopoty z dostrzeżeniem komizmu całej sytuacji. Ponieważ jednak zależało mu na dachu nad głową, nie kazał Jesperowi się zamknąć.
– Nie rozwiodłem się – podkreślił nieco zaciętym tonem.
To tylko jeszcze bardziej rozśmieszyło Jespera. Z telefonu dobiegł trzeszczący charakterystyczny śmiech.
– Mogłeś chociaż wymyślić coś bardziej oryginalnego. Ujawnić, że jesteś pedziem. Albo notorycznie zaliczać każdą laskę z komisariatu. Zostać wyrzuconym przez żonę z domu za romans z koleżanką z pracy to banał, jakich mało.
I znowu ten śmiech.
Fredrik milczał.
Kiedy jednak włożył klucz do zamka i wszedł do wyziębionego, wilgotnego wnętrza, poczuł ogromną wdzięczność.
Od wyprowadzki minęło już półtora tygodnia. Znów podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Za godzinę słońce zniknie za koronami drzew. Wtedy w środku znowu będzie zimno, ale miał drewno, którym mógł napalić.
Fredrik otworzył okno. Powietrze było wilgotne. Prawdziwe ciepło kazało na siebie czekać. W okolicach midsommar zwykle tak to wyglądało. Wystawił głowę na zewnątrz i nasłuchiwał. Wyraźnie usłyszał nadjeżdżający samochód. Stanął w drzwiach z założonymi rękami i oparł się ramieniem o futrynę. Wkrótce spostrzegł czarnego mercedesa Evy. Pojazd zniknął za w połowie zawaloną oborą i wynurzył się znowu zza fragmentu, który jeszcze stał. Eva skręciła na posesję. Samochód, kolebiąc się, przejechał przez zarośnięte podwórze i zaparkował przed niskim kamiennym murkiem obok volva Fredrika.
Z samochodu wysiadła Eva Karlén i posłała mu szeroki uśmiech. Miała na sobie dżinsy i brunatnoczerwoną skórzaną kurtkę z paskiem, którego końce wisiały po bokach. Jasne włosy, na służbie zawsze spięte, opadały na kołnierz kurtki.
Eva w gotlandzkiej policji zajmowała się techniką kryminalistyczną i od trzech lat pracowała z Fredrikiem. Od kilku tygodni była też dla niego kimś jeszcze. Kimś więcej. Nie wiedział, kim dokładnie. Pewnie lepiej by zrobili, gdyby pozostali kolegami, ale na to i tak było już za późno. Może i nie za dobrze się stało, że go tu odwiedziła, przynajmniej jeśli zamierzał się przeprowadzić z powrotem do swojego właściwego domu. Na razie jednak nie był w stanie myśleć o tym, co jest słuszne, a co nie, i jak w tej sytuacji zachować się rozsądnie.
Eva lekko pokonała stopnie. Na jej twarzy znów wykwitł szeroki uśmiech. Oczy zmalały w wąskie szparki, a przy ich kącikach pojawiły się zmarszczki mimiczne.
– No hej – powiedziała głosem pełnym radości.
Fredrik poczuł, że na sam jego dźwięk serce zaczyna mu bić szybciej. Po dwóch krótkich słowach. Naprawdę nie wyglądało to dobrze. Przecież nawet go nie dotknęła. Zrobiła to jednak chwilę później. Objęli się. Wsunął ręce pod jej kurtkę, a Eva stanęła na palcach i go pocałowała, przyssawszy się do jego ust.
Poczuł się odurzony. Tu i teraz mógł przestać myśleć o tym, że jego życie to totalny chaos i że sam do tego doprowadził. Stali tak dłuższą chwilę i się całowali, zapominając o całej reszcie.
W końcu Eva psotnie uszczypnęła go w krocze kciukiem i palcem wskazującym i wyswobodziła się z uścisku.
– Poczęstujesz mnie czymś? – zapytała.
– Oczywiście. Może najpierw wejdź – odparł i się odsunął, żeby ją przepuścić.
Zdjęła kurtkę i rzuciła ją na krzesło w przedpokoju. On poszedł za nią. Nie mógł się powstrzymać przed pogłaskaniem jej po szyi i ramieniu. Chwyciła go za rękę i pierwsza ruszyła do kuchni.
– Jadłaś coś? – zapytał.
– Tak, z dziećmi. Ale chętnie wypiję kieliszek wina.
– Czerwone może być? – zapytał, puszczając jej dłoń.
– Może.
– To dobrze, bo chyba nie mam innego.
Odkorkował butelkę hiszpańskiego wina z Navarry. To zasada numer dwa wyrzuconego z domu męża, który nie chce upaść na dno. Żadnego wina z kartonu.
– Kto się teraz opiekuje Stiną i Filipem? – spytał, nalewając wino do szklanki.
Nie znalazł w domu żadnych kieliszków, a nie miał ochoty dzwonić do Jespera i pytać, gdzie są.
– Zostali z mamą.
Skinął głową. Eva wzięła szklankę do ręki.
– Ona jest o tyle w porządku, że nie zadaje żadnych pytań.
Wypiła łyk wina.
– A przynajmniej niewiele – dodała.
Eva pod koniec roku zdecydowała się na separację z mężem. A zatem nikogo nie zdradzała. W przeciwieństwie do niego. Może popełniała błąd, zadając się z żonatym facetem. Pewnie tak jej to tłumaczyły przyjaciółki. Jeśli z nimi o tym rozmawiała.
Fredrik napełnił szklankę dla siebie.
– Zdrowie – powiedział. – Twoje zdrowie.
– I twoje – odpowiedziała i stuknęli się solidnymi szklankami.
Wzięli po łyku wina, a Eva odstawiła szklankę na zlewozmywak. Jej oczy znów się zwęziły – i to w sposób, któremu ledwo potrafił się oprzeć. Podeszła do niego, wsunęła ręce pod jego sweter, a palce pod pasek spodni, ale równie szybko je cofnęła i pogładziła go po plecach. Fredrik trochę nieporadnie odstawił szklankę. Otworzył usta, żeby skomentować, że mimo wszystko nie wygląda na szczególnie zainteresowaną winem, ale zdążył wypowiedzieć tylko kilka słów, bo zaczęła go całować. Podskoczyła i usiadła na zlewozmywaku, nogami objęła biodra Fredrika. Przywarł do niej.
Eva była jedną z pierwszych osób z Visby, które naprawdę poznał. Zawsze łatwo im się rozmawiało. Ich relacje były nieskomplikowane i odprężające. Zauważył, że jest szczęśliwy, mogąc z nią pracować. Nie myślał jednak o niej jako o kimś więcej niż przyjaciółce i koleżance z pracy.
A może… szczerze musiałby przyznać, że jednak myślał. Przyłapał się na tym, że nieco zbyt długo przygląda się jej twarzy. Kiedy patrzyła mu w oczy, czuł, że może nim zawładnąć silne i piękne uczucie. Tyle tylko, że miał żonę, a poza tym na świecie nie brakowało atrakcyjnych kobiet. Starał się skierować myśli na inne tory.
Najwyraźniej coś między nimi było. Buzowało pod powierzchnią. A przed pięcioma tygodniami wybuchło.
– Może byśmy poszli na górę i zobaczyli, jak wszystko tam wygląda? – zapytała. – Co ty na to?
Wydawała się lekko zdyszana.
– Jestem za – odpowiedział, a ona się roześmiała, patrząc na niego. Ich usta dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
Pół piwa, łyk wina, Eva, prawie niczego więcej nie było mu potrzeba. Podniósł ją ze zlewozmywaka i niósł na rękach, lekko się zataczając od ciężaru i alkoholu. Kiedy szedł w kierunku schodów, parkiet w przedpokoju skrzypiał.
– Nie, stój, poczekaj! – zawołała Eva.
Zeskoczyła.
– Ze złamanym karkiem na nic mi się nie przydasz.
Zaczęła iść tyłem po schodach, a na jej twarzy znów pojawił się ten szeroki uśmiech. Fredrik ruszył za nią, zaczarowany i podniecony ponad wszelką miarę i rozsądek.
4
Słońce nad Gotlandią świeciło nawet w środowy poranek, ale z zachodu nadciągał masywny pas chmur. Magnus Forsberg, zwany Manganem, stał z jedną ręką opuszczoną, a drugą uniesioną do czoła i chroniącą oczy przed słońcem. Przyglądał się dużemu drapieżnemu ptakowi szybującemu po niebie wysoko nad Nisseviken. Pokazała mu go kilka dni temu żona Josefin, zdrobniale Jossan. Jej z kolei zwróciła na niego uwagę dziewczyna z zagranicy wynajmująca domek przy nabrzeżu. Magnus nie miał pojęcia, czym się różni na przykład bielik od jastrzębia. Wiedział jedynie, że bielik jest raczej większy i bardziej okazały niż jastrząb. A ten ptak wyglądał na dużego.
– Wynosimy je?
Żona Magnusa chciała się wziąć do roboty przy zadaszeniu. Trzeba było je wyrównać po raz drugi. Najpierw jednak musieli przenieść rattanowe meble, żeby mieć miejsce do pracy.
Jossan stała gotowa do działania, w znoszonych dżinsach i T-shircie w kolorowe plamy. Jej rude włosy były zaplecione w warkocz. Przed zaplanowanym na midsommar wieczorem grillowym czekało ich jeszcze wiele pracy.
Restaurację i kawiarnię Nisseviken kupili pod koniec marca. Lokal wymagał remontu. Duże i wygodne rattanowe meble, stojące pod ochronnym zadaszeniem między restauracją a kioskiem, były jednym z etapów tej drogi. Innym ważnym elementem rekonstruowanego lokalu był Mangan. Kucharz… i to bardzo zdolny – czego, jak głosiła plotka, nie dało się powiedzieć o poprzednim właścicielu. Mangan miał piętnaście lat doświadczenia w branży restauracyjnej. Ostatnio w niezłej restauracji przy Surbrunnsgatan w Sztokholmie.
Kiedy wynieśli rattanowe meble, zapalił papierosa i zszedł sprawdzić temperaturę wody. Zatoka Nisseviken była płytka, przy końcu pomostu – pięćdziesiąt metrów od plaży – miała zaledwie metr głębokości. Zanurzył termometr i czekał. Podmuchy wiatru od morza rozpraszały dym z papierosa i targały jego jasną grzywkę. Miał na sobie tylko szorty w kolorze khaki, bluzę z kapturem i sandały Birkenstock na bosych stopach, ale chłodny wiatr nie stanowił dla niego problemu. Mangan nie był zmarzlakiem, a poza tym chroniła go dodatkowa warstwa tłuszczu pod skórą.
Wydmuchał dym i powiódł spojrzeniem po plaży.
Za kamiennym murkiem stało kilkanaście starych chatek rybackich, a kawałek dalej znajdowały się restauracja i kiosk. Było też trochę atrakcji dla dzieci: huśtawki, stół do ping-ponga, flipper. Okolica nie wyglądała zbyt ciekawie. Wszędzie wysokie sosny i lepka ziemia. Chodziło jednak o spokój i bliskość morza. Gdy była piękna pogoda, bywało tam czasem tłoczno, ale po siedemnastej mała grupka letników Nisseviken miała plażę tylko dla siebie. W bezwietrzny i bezchmurny wieczór można było zejść tam z piwem, grillem albo piłką do nogi. Słońce znikało w różowofioletowym morzu około dwudziestej drugiej.
Mangan wyciągnął termometr z wody. Niezbyt zachęcające szesnaście stopni. Był jednak wczesny ranek. Woda jeszcze się nagrzeje. Ziewnął szeroko i ruszył z powrotem w kierunku lądu.
Przeszedł jeszcze kawałek nabrzeżem i minął restaurację, żeby dopalić papierosa. Za dwoma pierwszymi domami usłyszał ciche elektroniczne piski. Odruchowo wyciągnął telefon z kieszeni. Czyżby wyładowywała się bateria? Nie, na wyświetlaczu nic nie było widać. Piski nie ustawały. Rozejrzał się, nie rozumiejąc, skąd dochodzą. Może z któregoś z domków?
Zmrużył oczy. Najbliższy wynajmowała para imigrantów. Za jednym z okien coś się poruszało. Zafalowała firanka.
Dopiero wtedy Mangan zobaczył pożar.
Wypuścił z ręki termometr i papierosa i pobiegł do restauracji. Wpadł do środka i omal nie zderzył się z Jossan.
– Pali się. Dzwoń po straż pożarną! – krzyknął.
Spojrzała na niego przerażona.
– Tutaj?
– Nie, nie tutaj. W jednym z domów. Dzwoń, do diabła!
W kuchni złapał jedną z gaśnic i wybiegł z powrotem na zewnątrz. Jossan podniosła słuchawkę telefonu w barze i wystukała 112.
Trzymając oburącz dużą czerwoną gaśnicę, Mangan Forsberg popędził w stronę płonącego domku. Biegł ociężale. Jego stopy zapadały się w piasek.
Dopadł do furtki, otworzył ją nogą i pognał dalej w stronę domu. Drzwi nie były zamknięte. Uznał to za dobry znak. Przynajmniej było wiadomo, że w środku nikt nie śpi. W progu coś leżało. Człowiek? Czy ktoś się obudził, próbował wyjść podtruty dymem i tuż za drzwiami runął na ziemię?
Mangan gwałtownie przystanął. Szeroko otworzył oczy. Najpierw spostrzegł krew na drzwiach i ścianach, potem zobaczył zakrwawione, zmasakrowane ciała. Powoli ruszył w ich stronę. Stawiał małe, ostrożne kroki. Nagle poczuł, że traci siłę w nogach. Podszedł jeszcze bliżej. Co tu się wydarzyło? – pomyślał.
A potem ich rozpoznał.
Próbował odwrócić wzrok, ale nie był w stanie. Zmasakrowane ciała wyglądały inaczej, skóra miała ciemny rudobrunatny kolor, miejscami prawie czarny. Wokół nich unosił się gęsty rój much. Mimo to Magnus Forsberg natychmiast rozpoznał kobietę.
Miał wrażenie, że jego serce przestaje bić. Że jakaś substancja rośnie mu w ustach.
Zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i opadł na suchą trawę. Wpatrywał się bezmyślnie przed siebie, ściskając w rękach gaśnicę.
Taniec płomieni za oknem kuchni był coraz dzikszy.
– Już jadą. Jak ci idzie? – rozległ się krzyk Jossan od strony plaży.
Wbiegła przez bramkę.
– O co chodzi? – krzyknęła zdyszana na widok męża. – Magnus, co się stało?
Zaczęła do niego lecieć, ale stanęła na widok trupów przed drzwiami.
– O mój Boże, co to jest? O Boże – powiedziała zduszonym głosem.
Odwróciła się do Magnusa i już głośniej dodała:
– Musimy coś zrobić. Słyszysz?
Prawie nie zareagował. Wzrok miał nieobecny, jakby był rozmarzony.
Josefin obrzuciła krótkim spojrzeniem oba ciała, a potem drgające płomienie za oknem. Popędziła do Magnusa i wyszarpnęła mu gaśnicę. Jego luźne ręce zsunęły się po czerwonym zbiorniku.
Podbiegła do okna i stłukła gaśnicą jedną z szyb. Wyciągnęła zawleczkę z uchwytu, wsunęła dyszę do otworu w oknie i nacisnęła dźwignię. Miała dziesięć sekund. Paliło się coś na ławie obok zlewozmywaka, a oprócz tego płonęła jedna z zasłon. Na szczęście ogień nie trafił jeszcze na podatny grunt. Płomienie szybko zgasły, a Josefin na oślep skierowała dyszę ku sufitowi.
Ciśnienie w gaśnicy nagle się wyczerpało. Josefin odetchnęła i przykucnęła. Opuściła gaśnicę i zaczęła szperać w kieszeni dżinsów, szukając telefonu.
5
Fredrik obudził się wcześnie. Sypialnia była skąpana w świetle. W oknach brakowało firanek, a nie zebrał się do powieszenia żadnej zasłony. I to mimo tego, że światło budziło go co rano przez półtora tygodnia.
Eva nadal spała. Leżała na boku, oddychała spokojnie i miarowo. Włosy opadły jej na twarz. Odgarnął je ostrożnie, odsłaniając oczy, dzięki czemu mógł zobaczyć piękne łuki rzęs. Podciągnęła jedną nogę, ale się nie obudziła.
Dłuższą chwilę leżał, patrząc na nią. Zaledwie kilka godzin wcześniej siedziała na nim okrakiem i schrypniętym głosem szeptała swoje: „Dochodzę, dochodzę…”. Te wspomnienia napełniły go nagłym pożądaniem. Położył dłoń na biodrze Evy, przesunął ku górze, a potem ostrożnie opuścił na brzuch. Czuł ciepło jej skóry. Lekki prąd wprawiał jego dłoń w drżenie. Eva jęczała z zadowoleniem, a jeden z kącików jej ust zaczynał się poruszać jak przy uśmiechu. Fredrik pozwolił sobie na powolne zsunięcie dłoni między nogi kobiety. Otworzyła oczy i spojrzała na niego zamglonym wzrokiem.
Nieoczekiwany sygnał jej telefonu był niemal jak cios w twarz. Wibracje zostały spotęgowane przez stolik nocny, którego skrzypienie było głośniejsze i bardziej nieznośne niż sam sygnał. Zanim się odwróciła, wibrujący telefon przesunął się do krawędzi i spadł na podłogę.
– Cholera – wymamrotała, wyciągnęła rękę i go chwyciła. – Eva Karlén – przedstawiła się nieco ochryple, siadając na skraju łóżka.
Na chwilę umilkła i tylko raz na jakiś czas wydawała pomruki na znak potwierdzenia.
– Mogę tam być za półtorej, może dwie godziny. Muszę najpierw wstać i odebrać wóz.
Fredrik zrozumiał, że stało się coś poważnego. Mimo woli na widok nagiego ciała obok siebie poczuł ukłucie rozczarowania. Jak tylko Eva skończy rozmowę, będzie musiała pędzić do Visby.
Zgasiła wyświetlacz komórki. Odwróciła się do Fredrika.
– Dzwonił Göran – oznajmiła. – W domku w Nisseviken leży dwoje zastrzelonych obcokrajowców.
– Obcokrajowców?
– Tak. Imigrantów czy coś. Dziś rano znaleźli ich właściciele tego kiosku tam w dole.
Fredrik poczuł, że pożądanie szybko go opuszcza.
– Pewnie niedługo do ciebie zadzwoni. Wolałabym nie mówić, że leżałeś tu obok mnie – powiedziała z krzywym uśmiechem.
– No, lepiej nie – odparł, gramoląc się z łóżka.
– Wezmę szybki prysznic. Do zobaczenia na miejscu – powiedziała Eva.
Pozbierała swoje ubranie, szybko go pocałowała, włożyła do ust porcję snusa i ruszyła w dół po schodach, ściskając w rękach stertę ciuchów. Kiedy zniknęła mu z oczu, zadzwonił jego telefon. Był to oczywiście Göran Eide, szef Wydziału Kryminalnego w Visby.
Fredrik słuchał, jak Göran opowiada to samo co Evie.
– Czy ktoś jest na miejscu? – spytał.
– Tak, dotarł już tam pierwszy wóz i mamy potwierdzenie. Z ich słów można by wywnioskować, że to istna krwawa łaźnia. Zobaczymy. Poza tym w domku ponoć wybuchł pożar, ale kiedy na miejsce przyjechała straż pożarna, ogień był już ugaszony.
– Okej – odparł Fredrik. – Jadę tam natychmiast.
– Dobrze. W takim razie jako pierwsi od nas przyjedziecie ty i Gustav.
Tylko Gustav, pomyślał Fredrik. Nie powiedział jeszcze szefowi, że mieszka pół godziny drogi samochodem od tamtego miejsca, w południowej części wyspy. Choć może Göran powinien o tym wiedzieć. O ile już się nie dowiedział pocztą pantoflową.
– To było tam w dole, przy kąpielisku? – zapytał Fredrik.
– Tak, zgadza się.
Zakończyli rozmowę. Zlustrował swoje ubrania i ze stojącej przy nogach łóżka torby wyjął slipy i parę skarpetek.
Zabrzęczało szkło, kiedy Eva zamknęła za sobą drzwi. Jak tylko Fredrik został sam, wrócił do rozwodowego piekła. Piekła separacyjnego, piekła zdrady czy jak je tam nazwać. Upojenie, które czuł w obecności Evy, prysło jak bańka mydlana. Zastąpiły je wątpliwości.
Eva była wspaniała, to prawda. Oszałamiająco wspaniała. Ale czy właśnie w tym nie kryło się coś niezdrowego? Przecież miał życie, miał małżeństwo, które właśnie się rozpadało. A także dwójkę dzieci, z którymi spotkał się raz w ciągu ostatnich dwunastu dni. Musiał myśleć jasno, nie dać się oślepić. Chociaż Eva była chyba kimś więcej niż obiektem chwilowego zauroczenia? Była? A może nie?
Zorientował się, że stoi z ubraniami w rękach. Spodnie i sweter trzymał w lewej dłoni, a slipy i skarpetki ściskał w prawej. Czekano na niego na miejscu zbrodni, gdzie było dwóch nieboszczyków. Musiał myśleć jasno. A przede wszystkim się pospieszyć.
Zbiegł po skrzypiących schodach, po drodze do łazienki wyjrzał przez okno i stwierdził, że samochód Evy już odjechał.
***
Kiedy zadzwonił dyżurny, Göran Eide akurat zawiązywał pasek szlafroka. Miał w zwyczaju wstawać wcześnie. Lubił się zjawiać na miejscu chwilę przed współpracownikami. Mógł dzięki temu pracować w ciszy i spokoju. Jako szefowi dawało mu to tę przewagę, że kiedy w danym dniu rozpoczynała się praca, miał sytuację pod kontrolą. Był o krok przed innymi.
Będąc nadal w szlafroku, powiadomił ludzi, których musiał poinformować, a pomiędzy rozmowami pozwalał sobie na łyk kawy. Teraz szybko się ubrał.
Alarm od dyżurnego sprawił, że poczuł się młody i żywotny – w takim sensie, jakiego mu brakowało. Miał za sobą długi okres, kiedy to chodził z kąta w kąt i czuł się staro. Nie bez powodu. W końcu był stary. Wprawdzie na razie los oszczędził mu chorób i dolegliwości, organizm trzymał się dobrze jak na pięćdziesiąt siedem lat, ale co z tego. Göran Eide i tak czuł się staro. Tkwiło to raczej w głowie niż w ciele. Wciąż zajmowało jego myśli. Pięćdziesiąt siedem lat. Poza tym widział, co się działo z ludźmi, którzy go otaczali. Lennarta Svenssona ból pleców zmuszał do coraz częstszego brania zwolnień lekarskich. Ktoś z dawnych znajomych zmarł przedwcześnie, „zniknął za rogiem”, jak to kiedyś określił Lennart.
W ostatnie Boże Narodzenie wpadł mu w oko artykuł prasowy na temat raka krtani. Przeczytał go niechętnie, ale uważnie. Z tekstu wynikało, że choroba ta dotyka niemal wyłącznie palaczy. Mniej więcej miesiąc później zaczął odhaczać kolejne objawy i był coraz bardziej przekonany, że jest chory i czeka go śmierć.
W końcu poszedł do lekarza. Nie oznajmił od progu, że ma raka krtani. Poprzestał na opisaniu objawów. Wystarczyła minuta, by lekarz stwierdził, że to zapalenie gardła spowodowane zwykłym przeziębieniem, z którym pacjent chodził dłuższy czas.
Mimo to Eide był zadowolony, że rzucił palenie, choć w poranek taki jak ten, gdy rozpoczynało się śledztwo w sprawie zabójstwa, zdarzało mu się zatęsknić za papierosami. Od samego myślenia o tytoniu poczuł jego zapach.
Był już ubrany i gotowy do wyjścia.
– Jadę! – krzyknął w stronę łazienki. – Zdążysz?
– Tak, już idę – mruknęła Sonja.
Po jej niewyraźnej odpowiedzi domyślił się, że myła zęby.
Od kilku tygodni we wtorki i czwartki przyjmowała zgłoszenia w policyjnej centrali. Była to pewna odmiana po pracy w recepcji, ale oznaczała również, że już o siódmej Sonja musiała być w Visby.
– Wyprowadzę samochód.
Praca w policji nie jest zajęciem, przy którym można się spokojnie zestarzeć, pomyślał, idąc do garażu. Chociaż może dotyczy to większości współczesnych profesji.
Ich najstarsze dziecko, syn Peter, miał trzydzieści dwa lata i mieszkał w Sztokholmie. Dawniej pracował jako programista, ale od trzech lat był bezrobotny. Próby przebicia się do dotkniętej kryzysem branży wydawały się z góry skazane na porażkę. Poza tym Peter twierdził, że kiedy firma znów zacznie zatrudniać, będzie raczej wybierała dwudziestodwulatków, kształconych na najnowszych systemach i językach programowania.
Göran nie miał możliwości sprawdzić, czy Peter przesadza, czy naprawdę jest tak źle. Brzmiało jednak nie najlepiej. Był niepotrzebny, choć przecież niedawno skończył trzydziestkę.
Ostatnio Peter postanowił wrócić na uczelnię i kształcił się, by zostać matematykiem. Robił to z mieszanymi uczuciami, ale był pewny, że kiedy skończy, dostanie pracę w szkole. Zapowiadało się dobrze. Kiedy jednak syn o wszystkim opowiadał, Göran czuł ból. Widział w oczach potomka, że to nie jest coś, czego on by chciał. Przynajmniej w głębi serca. Co prawda ścieżka zawodowa Görana również nigdy nie była prosta jak drut i pozbawiona trudności, ale nie został odstawiony na boczny tor, nie musiał zaczynać od zera, jak najwyraźniej wielu ludzi obecnie.
Czasy były ciężkie. Życie często nie miało nic wspólnego z wyobrażeniami.
Ich córka nadal przebywała na Gotlandii. Cieszył się z tego. Pracowała w szpitalu w Visby i mieszkała w Endre, zaledwie pięć kilometrów od Ekeby. Widywali się co tydzień.
Zamknął drzwi garażu, włączył silnik i siedział w samochodzie. Już miał nacisnąć klakson, kiedy Sonja wyszła z domu.
***
Obudzona przez Görana Eidego Sara Oskarsson od razu poszła pod prysznic. Stała pod strumieniem wody nie dłużej niż minutę. Pobieżnie wytarła ciało ręcznikiem, naga weszła do pokoju i się ubrała. Tu i ówdzie zamoczyła ciuchy, ale wiedziała, że niedługo wyschną.
Spojrzała na młodego mężczyznę, który leżał w jej łóżku. Przystojniak, prawdziwe ciacho. Spędzili razem miły wieczór. Był jednak o sześć lat od niej młodszy i – jak się spodziewała – to wszytko zaczęło ją nudzić. O ile w ogóle różnica wieku miała tu cokolwiek do rzeczy.
Nudził ją ten chłopak. Wiedziała, że musi się go pozbyć, zanim on za bardzo się przywiąże. Albo zanim sama zanadto przywyknie do bycia częścią tego małego miasteczka. Kiedy rozważała zerwanie, powstrzymywała ją myśl, że straci kontakt ze wszystkimi, których dzięki niemu poznała. Takie podejście było chore. A co najmniej niemądre.
Wielu przyjaciół było od niego starszych. Dziwne, zważywszy, że potrafił się zachowywać naprawdę dziecinnie jak na dwudziestosiedmiolatka. Jednocześnie był bezpośredni, wesoły i przystojny. Tacy otwierają różne drzwi, nawet jeśli czasem zachowują się niezbyt rozsądnie.
Dzień wcześniej, kiedy byli w łóżku, zapytał, czy mogłaby przynieść z pracy policyjne kajdanki i być skuta podczas seksu. Roześmiała się. Po chwili zrozumiała, że mówił poważnie. Odpowiedziała, że teraz używa się pasków, nie kajdanek. A sama nie ma nawet tego – w końcu pracuje w policji kryminalnej. Była to półprawda. Nie używała paska na służbie, ale jak wszyscy inni miała mundur z paskiem w szafce w piwnicy. Nie była z natury pruderyjna i pytania o kajdanki z całą pewnością nie uznałaby za kroplę, która przelała czarę goryczy. Po prostu pytanie tak ją rozbawiło, że zaczęła się zastanawiać, co on w niej widzi. Czy jej zawód ekscytował go równie mocno, jak być może kręciła wynosząca sześć lat różnica wieku? Musiała się pozbyć chłopaka. Mimo wszystko miała nadzieję, że nie straci kontaktu z niektórymi z jego znajomych.
– No już, wstawaj i zmykaj – powiedziała głośno. – Muszę jechać.
Nie chciała, by pozostał w mieszkaniu pod jej nieobecność. Wydawało się to stanowczo zbyt intymne.
– No już, zmykaj. Masz minutę.
6
Sztywność i ból powoli ustępowały. Spał na chodniczku pod łóżkiem. Nie odważył się położyć w pościeli ze strachu, że zapadnie w zbyt głęboki sen i właściciel domku go zaskoczy. W każdej chwili mogli się pojawić ludzie nastawieni na świętowanie midsommar. Może, tak jak on, przypłyną statkiem około trzeciej nad ranem. Kiedy się obudził i zobaczył spód łóżka, czuł się tak, jakby bolał go każdy mięsień. Przez pewien czas myślał nawet, że nie uda mu się wygramolić.
W domku, w którym spędził pierwszą noc, nie było prawie nic. Nawet wody. Za pożywienie musiały mu wystarczyć dwie półtoralitrowe butelki coca-coli i kilka kawałków gumowatego chleba śmierdzącego mysim gównem. Cukier go odżywiał, ale jednocześnie wzmagał pragnienie.
Szedł dalej na północ. W kierunku Visby. Wiedział tylko to, że oddala się od Nisseviken. Poza tym nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Nisseviken. Jak w słowie tomtenisse, oznaczającym szwedzkiego krasnala. Saleh i on z tego żartowali, bo uparcie przekręcał tę nazwę na Nasseviken – Zatoka Nazioli. Nie, powtarzała. Nisseviken, jak w słowie tomtenisse.
Ależ to była Wigilia.
Nawiedzały go straszne wizje z domu. Musiał wtedy usiąść i ścisnąć głowę dłońmi, żeby się w tym nie zatracić. Jego siostra cioteczna. Jego ukochana kuzynka. Zamordowana, rozerwana na strzępy. Wszystko się skończyło. Nie było przyszłości. Nie było wyjścia z sytuacji. Marzenie o zdobyciu wykształcenia i przyszłości w Szwecji było równie martwe jak Saleh i Josef.
Ciało mężczyzny już prawie zdążyło się zregenerować po nocy spędzonej na twardej podłodze, ale w środku cały się trząsł.
Nalał wody do szklanki i łapczywie wypił. Ten dom w porównaniu z poprzednim wyglądał jak wygrana na loterii. Były tu bieżąca woda i prąd. W spiżarni znalazł konserwy, makaron, orzechy i czekoladę. Wziął nawet prysznic i się ogolił. Chciał za wszelką cenę unikać ludzi, ale gdyby mimo wszystko na kogoś się natknął, nie mógł wyglądać jak zbir. Już wystarczający problem sprawiały mu egzotyczny wygląd i nie najlepsza znajomość szwedzkiego. Nie było tu tłumu, w który mógłby się wtopić. Tutaj się wyróżniał. Mógł jedynie spróbować dotrzeć do Visby i odpłynąć statkiem. Pytanie tylko dokąd. Czy miał dalej wieść życie uciekiniera? Jego paszport został w domku, ale pewnie nie miało to aż takiego znaczenia. Powrót do Egiptu z pewnością nie był dobrym pomysłem, a poza tym istniało duże ryzyko, że zostanie zatrzymany, gdy tylko spróbuje wejść na pokład samolotu, którego celem jest kraj spoza Unii Europejskiej.
Przeklinał Muhammada. Przeklinał tę cholerną podróż do Teheranu. Klął, że dawny przyjaciel mógł mu zrobić coś takiego. Dlaczego? I to akurat w momencie, gdy wszystko w jego życiu tak dobrze się ułożyło? Wrócił do Szwecji, a przecież marzył o tym od tak wielu lat. Czekały na niego kursy podyplomowe prowadzone przez jednego z najlepszych biochemików w Europie.
Ale to już przeszłość.
Muhammad, Muhammad… Said tak się cieszył, gdy znów nawiązali kontakt. W Egipcie chodzili razem do podstawówki, a potem do liceum. Muhammad był jego najlepszym przyjacielem. Kiedy rodzina przeniosła się z powrotem ze Sztokholmu do Kairu, Said zaczął naukę w klasie Muhammada. Przyjechał do ojczyzny swoich rodziców jako obcy. Wyglądał jak Egipcjanin, mówił ich językiem, ale jego noga nigdy wcześniej w tym kraju nie postała. Dopiero Muhammad otworzył przed nim świat. A przynajmniej dzielnicę, w której mieściły się szkoła i ich dom przy ulicy El-Fallah w dzielnicy Mohandessin.
Ich kontakt zaczął się urywać, gdy odbywali służbę wojskową. Widywali się na przepustkach, jeśli akurat wypadały w tym samym czasie, i było jak dawniej, dopóki Muhammad nie dołączył do Centralnych Sił Bezpieczeństwa. Tam wszystko się zaczęło. Właśnie wtedy ich drogi zaczęły się rozjeżdżać. Z perspektywy czasu to było oczywiste. Z Centralnymi Siłami Bezpieczeństwa łączyło się wiele skandali, a poza tym krążyła pogłoska, że organizacja została zinfiltrowana przez ekstremistów. Ale on sam nie zauważył niczego podobnego ani nie był poddawany próbom werbunku. To samo z pewnością mogliby powiedzieć inni. A jednak w ten czy inny sposób zaczęło się właśnie w CSB.
Po służbie wojskowej Muhammad przeniósł się na studia do Asjut, co było kompletnym zaskoczeniem. Przez dwa lata nie mieli praktycznie żadnego kontaktu, ale mniej więcej rok temu jego dawny przyjaciel z dzieciństwa nagle się odezwał. Zamierzał się przenieść do Teheranu i tam kontynuować studia. Said akurat sam był w drodze do Szwecji. Ucieszył się z rozmowy i przez następny rok pisali do siebie maile.
Potem zapadła decyzja w sprawie tej nieszczęsnej podróży do Teheranu. Jeszcze trzy tygodnie temu czuł ekscytację i nie mógł się doczekać. Nigdy nie był w Teheranie, ale słyszał wiele entuzjastycznych i malowniczych opisów tego miasta. To, co w zamyśle miało być sentymentalnym spotkaniem i wizytą w ciekawym miejscu, okazało się jednak czymś zupełnie innym. W krótkim czasie dotarło do niego, że jego przyjaciel uległ gruntownej przemianie. Nieco dłużej zajęło mu zrozumienie, na czym ta przemiana polega. Po kilku dniach w Teheranie z rosnącym przerażeniem uświadomił sobie, że Muhammad został wciągnięty do jakiejś organizacji islamistycznej w rodzaju Egipskiego Islamskiego Dżihadu. Może nawet właśnie do niego, nazwa nigdy nie padła. Said długo słuchał przyjaciela, dyskutował z nim. Często się zgadzał. Z krytyką niewłaściwego administrowania w Egipcie, nierówności ekonomicznych, kondycji demokracji, umieszczania w więzieniach opozycjonistów. Tylko częściowo był z nim jednak zgodny co do przyczyn tego stanu rzeczy. A już absolutnie nie mógł zaakceptować środków, jakimi Muhammad był gotów się posłużyć, by doprowadzić do zmiany.
Co on sobie wyobrażał? Że będzie wyrzynał w pień zagranicznych turystów i wtykał w ich rozpłatane ciała ulotki? Bombardował restauracje serwujące europejskie potrawy? Czy to słuszna droga? A może nienawiść i szaleństwo doprowadziłyby do zabicia kolejnego prezydenta przez sprawców, którzy poza tym nie mieli żadnego przemyślanego celu? Nie potrafił dostrzec w tym wszystkim żadnej przyszłości, zmiany ani rewolucji. Widział tylko śmierć i zniszczenie. Zawsze uważał, że członkowie EID, Bractwa Muzułmańskiego i inni ekstremiści są po prostu faszystami, nieważne jak bardzo byliby religijni.
Pokręcił głową i spojrzał na Muhammada, którego przez piętnaście lat nazywał przyjacielem. Dawniej byli sobie tak bliscy, a dziś znajdowali się w dwóch różnych światach. Odległość geograficzna między Sztokholmem a Teheranem była łatwa do pokonania, ale ten dystans mentalny…
Nadal nie do końca potrafił dociec, dlaczego Muhammadowi tak bardzo zależało na jego odwiedzinach. Czy mimo wszystko to dawna przyjaźń sprawiła, że Muhammad cieszył się na ponowne spotkanie tak samo jak on, gdy samolot wylądował na lotnisku Teheran-Mehrabad? A może wyobrażał sobie, że uda mu się przekonać przyjaciela do swojej sprawy i go zwerbować, ale nie posunął się tak daleko, gdy zdał sobie sprawę, że ten nie jest podatny? Said nie znał odpowiedzi. Nie był nawet pewny, czy chce ją poznać.
Na pożegnanie przyjaciel podarował mu ostrzeżenie: nigdy nie wiadomo, kto patrzy, kto nasłuchuje. Służby bezpieczeństwa, egipskie i obce, mogą zacząć się nim interesować. Oczywiście rozmawiali o tym w teorii. Naprawdę musiałby mieć pecha, by coś takiego rzeczywiście się zdarzyło. Muhammad nie ostrzegł go wprost, że służby zadziałają w określony sposób, ale ochoczo dzielił się przykładami ilustrującymi, jak to może wyglądać. Nie zasugerował też, że ukochana kuzynka Saida mogłaby zginąć z powodu jego wizyty w Teheranie. Nie, o tym nie wspomniał ani słowem.
Said po raz kolejny musiał przycisnąć dłonie do głowy. To już koniec. Koniec jego życia. I w ogóle wszystkiego. Znajdą i zabiją go ci, którzy zlikwidowali Saleh i Josefa, lub zostanie zatrzymany przez szwedzką policję i albo usłyszy zarzuty, albo trafi w ręce zabójców. Kto powiedział, że ludzie z Muchabarat, irackiej służby bezpieczeństwa, czy kim tam oni byli, nie zrobili tego za przyzwoleniem szwedzkiego rządu? Oczywiście w tajemnicy. Nie mógł ryzykować i iść na policję. Poza tym, jakkolwiek było, szwedzka policja nie mogła w żaden sposób pomóc ani jego zmarłej kuzynce, ani jemu. Wyglądało na to, że są tylko dwie możliwości: zginąć albo żyć jak zaszczute zwierzę. A jednak, bez względu na to, jak kiepskie były jego widoki na przyszłość, nie mógł się poddać.
W najtrudniejszych chwilach myślał, że jakiekolwiek szanse może mieć tylko w Iranie lub Sudanie i że jego przyjaciel wiedział o tym, gdy zarażał go swoimi ideami. Said rozpamiętywał, w jak cyniczny sposób został przez niego pchnięty prosto w ręce ludzi, na których towarzystwo nie wyrażał zgody. Przeklinał Muhammada, a jednocześnie nie potrafił go przeklinać. Tak do końca. W końcu Muhammad był jego kumplem, najlepszym przyjacielem. Byli niemal jak bracia. Co się stało?
Musi żyć dalej. Nie może sobie pozwolić na bezczynność i rozmyślanie. Grunt to przez cały czas być w ruchu.
Starannie po sobie posprzątał. Nie chciał, by właściciel domku, odkrywszy czyjąś obecność, zawiadomił policję. Do plecaka znalezionego w jednej z szaf spakował butelkę wody, pudełko czekoladek, dwie puszki fasoli, torebkę migdałów, małe opakowanie chrupkiego pieczywa, szczoteczkę do zębów, skarpetki i bieliznę.
To właśnie sprawił jego dawny przyjaciel: zamienił go nie tylko w zaszczute zwierzę, lecz także w zwykłego złodzieja.
7
Kiedy Fredrik dotarł do Nisseviken, nad ląd zaczęła nadciągać gruba warstwa chmur. Samochód Gustava stał już na parkingu.
Kolega z policji porządkowej pilnował ogrodzonego terenu opadającego w kierunku plaży. Fredrik podszedł bliżej i rozpoznał Larssona. Biało-niebieska policyjna taśma drżała na delikatnym wietrze.
– Nieciekawie to wygląda. Cholernie paskudny widok.
– Wallin już tam jest? – zapytał Fredrik.
– Tak, mogę cię zaprowadzić.
– Chyba trafię.
Przeszedł nad taśmą i utwardzoną ścieżką ruszył w kierunku niskiego zielonego budynku z flagami reklamującymi lody i gablotami eksponującymi pierwsze strony poczytnych gazet. Przed wejściem do kiosku stał mechaniczny osioł w radosnych kolorach. Jeden z tych, na których dzieci mogą się pohuśtać przez dwie minuty za piątaka.
Fredrik minął restaurację i stanął na piasku. Znał teren całkiem dobrze, bo wiele razy przyjeżdżał tu z dziećmi na kąpielisko. Nisseviken było ulubioną plażą Simona.
Po prawej stronie stał rząd pięciu małych domków wypoczynkowych z lat pięćdziesiątych. Na samym końcu drogi dojazdowej zaparkowano w poprzek radiowozy, tworząc skuteczną blokadę. W dole było cicho, spokojnie i – odkąd słońce zaszło za chmury – trochę zimno.
Przy trzecim domku zauważył Gustava Wallina. Gustav stał przy otwartych drzwiach i przyglądał się czemuś leżącemu na ziemi. Za furtką, obok zardzewiałej toyoty, był zaparkowany zakurzony, ale poza tym zadbany sportowy samochód. Kółka na maskownicy wskazywały, że to audi.
Fredrik ostrożnie otworzył furtkę z brązowych, nieco krzywych szczebelków.
– Halo! – krzyknął.
– Cześć – odparł Gustav przytłumionym głosem, po czym podniósł wzrok i machnął ręką na powitanie.
Miał na sobie grafitowy lniany garnitur z czarną koszulą pod spodem. Zawsze najelegantszy na miejscu zbrodni, pomyślał Fredrik i zauważył, że Gustav po raz pierwszy od ponad roku jest gładko ogolony. Najwyraźniej po okresie eksperymentowania z różnymi modnymi typami zarostu zdecydował się postawić właśnie na taki wariant.
– Jak to wygląda? – zapytał Fredrik.
– Chodź tutaj, a sam się przekonasz.
Fredrik wziął głęboki wdech i podszedł do Gustava.
Wokół obu ciał krążyły muchy i inne owady. Fredrik zacisnął zęby. Zwłoki stanowiły nieunikniony element jego pracy. Sam ją zresztą wybrał. Istniały jednak dwie rzeczy, z którymi miał kłopot. Martwi ludzie i owady.
Zmusił się, by podejść bliżej. Naprawdę zobaczyć. Stonogi i muchy biegały po zwłokach, jakby im się dokądś spieszyło. Były też inne insekty. Nie znał ich nazw ani powodów, dla których istniały. Nie chciał znać.
Na szczęście nie zauważył larw much. A zatem ciała nie leżały długo. Kobieta i mężczyzna. Oboje mieli obrażenia klatki piersiowej. Ściany i podłoga w przedpokoju domku były czarne od ich zaschniętej krwi.
Afrykańczycy, pomyślał w pierwszej chwili. Ktoś wspominał o obcokrajowcach. Szybko jednak spostrzegł, że skóra nie jest w naturalnym odcieniu, lecz ściemniała od procesów gnilnych. Oboje mieli ciemne włosy i pochodzili, jak się zdawało, z północnej Afryki albo Bliskiego Wschodu. W każdym razie tak obstawiał po obejrzeniu ich spuchniętych twarzy.
Fredrik przełknął ślinę i spojrzał na Gustava.
– To nie mogło się wydarzyć dzisiaj.
– Słusznie – odparł Gustav. – Na pewno są tu od kilku dni.
Ciało kobiety leżało na plecach, a tułów i część ud znajdowały się wewnątrz domu. Lewa goleń była wykręcona. Mężczyzna leżał obok. Jego głowa spoczywała na progu, tuż nad prawym kolanem kobiety. Miał na sobie cienką, czarną bawełnianą kurtkę i dżinsy. Na nogach czerwone tenisówki. Ona była ubrana w jasnoszary T-shirt z nadrukiem. Tekst trudno było odczytać z powodu obrażeń i krwi, ale na samym dole Fredrik wyraźnie zobaczył słowa: „bractwo studenckie”. Też miała na sobie dżinsy. Była boso. Opuchnięte twarze utrudniały bardziej dokładne oszacowanie wieku, ale Fredrik się domyślał, że oboje byli w okolicach trzydziestki.
– Ktoś ich zastrzelił. W tej kwestii nie ma wątpliwości – oznajmił Gustav.
– No tak, ale z jakiej broni?
Fredrik przykucnął obok ciała mężczyzny.
Nogi kobiety były gęsto usiane białymi drobinami. Tak samo fragmenty pleców jej towarzysza. Tu i ówdzie Fredrik dostrzegł kawałki czegoś jasnobrązowego.
– Co to jest, do cholery? – zapytał głośno, a po chwili zauważył papierową torbę zalegającą pod ciałem mężczyzny. Była zniszczona, a spod poszarpanej krawędzi wystawała posiekana bagietka.
– Pieczywo na śniadanie – podsumował. – Po obojgu musiały chodzić ptaki. Dobrze, że zadowoliły się bułkami.
– Jeśli był w sklepie, może pamięta go któraś z kasjerek. Nie można powiedzieć, by tu się roiło od obcokrajowców. Jest spora szansa, że ktoś go zapamiętał.
– No to jesteśmy umówieni – skonstatował Fredrik.
Oparł się jedną ręką o trawę i nachylił, próbując zbadać rany klatki piersiowej.
– Niewiele widzę, ale obrażenia wyglądają na bardzo poważne. Kurtka tu na krawędzi jest w strzępach, a krwotok… Musieli zginąć na miejscu.
– Kiedy zobaczyłem te plamy krwi, od razu pomyślałem o strzelbie i strzałach z bliska, ale tu nie ma ani jednej łuski – oznajmił Gustav, wskazując ściany i drzwi.
– To prawda – przyznał Fredrik. – Rany wlotowe też nie pasują.
– Spójrz tutaj – rzekł Gustav i zwrócił jego uwagę na drzwi wyszczerbione na krawędziach. Pośród chabrowego błękitu rzucała się w oczy biel drewna w szczelinie o średnicy dziesięciu centymetrów.
Fredrik wstał.
– To z całą pewnością nie była strzelba – oznajmił.
– Jeśli ktoś przygotowuje amunicję, która jest w stanie zrobić coś takiego, ma wszystko zaplanowane – stwierdził Gustav.
– Bez wątpienia. To było działanie z premedytacją.
Umilkli, zastanawiając się nad tym nieprzyjemnym założeniem. Rozglądali się. Fredrik po raz pierwszy zwrócił uwagę na to, że jedna z szyb w domu jest stłuczona, a futryna okienna częściowo osmalona po wewnętrznej stronie.
Pod oknem gęsto rosły wysokie, intensywnie fioletowe kwiaty.
Odwrócił się w stronę morza. Z miejsca przy drzwiach, czyli tam, gdzie stali z Gustavem, w każdym kierunku coś zasłaniało widok – całkowicie lub częściowo. Dobrze było widać tylko furtkę. Po prawej stronie prześwitywały fragmenty morza, ale zasadniczą część pola widzenia wypełniały zarośla, wysokie na kilka metrów.
– Jeśli nie strzelono z bliska ani z żadnej z sąsiednich posesji, co wydaje się prawdopodobne, skoro upadli w środku, napastnik znajdował się na linii łączącej drzwi i furtkę.
– Myślisz, że mógł na przykład być ukryty za tymi krzakami? – spytał Gustav.
– Możliwe – odparł Fredrik.
Gdy uświadomił sobie, że sam stał na linii strzału, ogarnęło go niezbyt przyjemne uczucie. Zarośla przy plaży były gęste i nie dało się przez nie spojrzeć na wylot. Nikogo tam teraz nie było, ale mimo wszystko odsunął się o krok.
Jeszcze raz spojrzał na ciała.
– Czy ktoś z naszych był w środku?
– Tak. Knutsson wszedł i sprawdził. Pusto.
Fredrik spojrzał w niebo. Masywna warstwa chmur spowijała coraz większą część lądu. Wkrótce ostatni pasek błękitnego nieba zniknie na wschodzie.
– Oby tylko nie zaczęło padać.
Fredrik ruszył w stronę radiowozu i odszukał Knutssona, który pilnował taśmy po tej stronie. Ciała ochroniono plandeką. Na razie musiało wystarczyć. Jak tylko przyjedzie Eva, rozstawią namiot.
Fredrik i Gustav przeszli się wokół domku. Z tyłu też były drzwi, ale zamknięte na klucz. Za to sąsiadujące z nimi okno było uchylone.
– Ktoś je odryglował – zauważył Gustav.
Otworzył okno czubkiem klucza i przyjrzał się ramie.
– Tu jest wyraźny odcisk buta – powiedział.
Rzeczywiście, odcisk był bardzo dobrze widoczny i ukazywał środkową część podeszwy buta. Osobliwe. Co mógł mieć wspólnego z dwojgiem zastrzelonych ludzi w drzwiach? Czy ktoś wszedł albo wyszedł przez okno? A jeśli tak, to kiedy? Przed zabójstwem, w jego trakcie czy po nim?
Zajrzeli do pomieszczenia. Znajdowały się w nim stół z laminowanym blatem, kuchenka, krótka ława, dwa fotele i telewizor. Podłoga była ułożona z pomalowanych na biało desek o szerokości dziesięciu centymetrów.
Nagły warkot silnika sprawił, że się odwrócili. Natychmiast rozpoznali cywilny radiowóz z Visby. Pomiędzy drzewami widzieli, że skręca na parking kąpieliska i się zatrzymuje. Ze środka wysiedli Göran Eide, Ove Gahnström i Sara Oskarsson. Brakowało już tylko Evy Karlén. Fredrik spojrzał na zegarek. Wiedział, że potrwa to jeszcze co najmniej pół godziny.
***
Rozległ się sygnał telefonu Fredrika. Dzwoniła Ninni. Nie w porę, ale poczuł, że musi odebrać. Zaczęli od zwrotów grzecznościowych, które mogłyby rozpocząć każdą inną rozmowę. „Cześć, jak tam?” „Dobrze, a u ciebie?” „W porządku”. Potem nastała cisza.
Te słowa kojarzyły mu się z zakłamaniem. Ale co innego im pozostało? Ogólnie przyjęte dobre maniery nie powinny zaszkodzić.
Ninni zebrała się na odwagę.
– Pomyślałam sobie… Musimy porozmawiać.
– Hm – mruknął.
– Możesz przyjść dziś wieczorem?
Fredrik podążał wzrokiem za trzema kolegami, którzy niedawno przyjechali. Gustav przedstawiał im sytuację.
– Dzisiaj raczej nie dam rady – odpowiedział.
– Jak to nie dasz rady? Umówiłeś się z nią? – zaatakowała Ninni, zanim zdążył powiedzieć coś więcej.
Fredrik stłumił westchnienie i ściszył głos.
– Właśnie jestem w Nisseviken i patrzę na dwa trupy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ofiary zabójstwa – dodał. – Raczej się przeciągnie.
– Aha – odparła niepewnie Ninni.
Straciła rezon. Trudno krzyczeć na kogoś, kto właśnie bada dwie ofiary morderstwa.
– Zadzwonię pod wieczór, kiedy już będę wiedział, na co się zanosi.
– Dobrze, zadzwoń.
– Ale może być późno.
– Nie szkodzi. I tak nie mogę spać.
Nie miał pomysłu, jak na to zareagować. Przez kilka sekund trwała męcząca cisza, aż w końcu powiedział, że się odezwie później, i zakończył połączenie.
Göran i pozostali wyszli przez furtkę. Komisarz zdjął okulary i schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki w jodełkę. Przejechał dłonią po czole w kierunku włosów – z biegiem lat ten ruch się wydłużał – i szybko się rozejrzał.
– Lada chwila może zacząć padać, więc chciałbym, abyśmy jak najszybciej przeszukali okolice domku i plażę. Gustav i Fredrik, którzy już zdążyli go okrążyć, będą kontynuowali oględziny, a ty, Ove, zajmiesz się terenem wokół kiosku i parkingu. Mats może ci pomóc. Na razie jest tam spokojnie. Sara i ja przyjrzymy się bliżej tym zaroślom, a potem zaczniemy przeczesywać plażę, kierując się w twoją stronę.
Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami i się rozdzielili. Zrobiło się chłodniej, bardziej wilgotno i przede wszystkim ciemniej. Ulewa naprawdę wisiała w powietrzu.
8
Göran Eide czuł się co najmniej o piętnaście lat młodszy, gdy razem z Sarą obchodził pokaźne zarośla przy plaży. Wszystkie myśli o starzeniu się i niepewnej przyszłości dzieci na razie wyparowały – i bardzo dobrze. Był w stu procentach skoncentrowany na zadaniu.
– Bardzo gęste. Pytanie, czy w ogóle da się coś przez to zobaczyć – powiedziała Sara.
– Zaraz się dowiemy – odparł Göran, patrząc pod nogi, żeby nie nadepnąć na ewentualny ślad.
– Jeszcze tego brakowało.
– A co, miałaś inne plany?
– Chodzi mi o pogodę. Te chmury.
– Co poradzisz? Niedługo midsommar. Zwykle tak to wygląda.
Zrobił jeszcze kilka kroków, a potem dodał:
– Chciałaś świętować midsommar na kontynencie?
– Mogę już o tym zapomnieć. To, czego chciałam, przestało się liczyć.
Nastała chwila ciszy, a kąciki ust komisarza wygięły się ku górze. Sara szła za nim, więc nie zauważyła jego uśmiechu.
– Zgadza się. Na Gotlandii też nie będzie wielkiego świętowania.
Wyszli z zarośli po stronie morza. Pod ich stopami rosły trawa i wydmuchrzyca piaskowa. Fale, małe i prawie bezgłośne, pieniły się wokół wąskiej wstęgi różowych wodorostów na brzegu.
– Niewątpliwie jest dość gęsto – ocenił Göran.
Chaszcze były kłębowiskiem głogu i wysokich krzewów jałowca, poplątanym i nieprzeniknionym. Jałowiec, nieustannie targany wiatrem od morza, rósł pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ziemi. Nisseviken miało zadbaną plażę, ale tu, w środku, w plątaninie gałązek, utknęły wyblakłe opakowania po soczkach, wyrzucone przez morze plastikowe butelki i pasy papieru toaletowego.
– Tutaj coś mamy!
Lepka i kolczasta roślinność zakręcała, układając się w kształt klina. Göran podszedł kilka kroków bliżej.
– To jest… – zaczął i wyciągnął dłoń w jednorazowej rękawiczce do gałęzi, ale znieruchomiał.
Przykucnął i zaczął ostrożnie pociągać za kilka gałęzi tuż przy ziemi. Uwolnił dwie z nich i uniósł każdą w jednej ręce.
– Spójrz na to.
Demonstracyjnie zbliżył do siebie dwie gałęzie, ukazując dwa wyraźne ślady.
– Zostały odcięte – skwitowała Sara.
– Jak widać. A popatrz tutaj!
Göran wskazał więcej podobnych śladów w gąszczu.
– Ktoś przygotował sobie miejsce, skąd będzie miał lepszy widok na domek. Bez wątpienia.
Przykucnął z powrotem i zaczął grabić dłonią ziemię pod sterczącymi chaszczami. Wyciągnął kolejne odcięte gałęzie.
– Dobrze po sobie posprzątał – podsumowała Sara.
– Można tak powiedzieć – zgodził się Göran.
Ułożyli luźne gałęzie w stos na piasku.
– Musimy skombinować duży worek. Mogą tam być fragmenty skóry, a nawet krew.
Sara skinęła głową.
– Jeszcze bardziej prawdopodobne, że znajdziemy coś tutaj – dodała, wskazując miejsca cięcia, które w zaroślach wyglądały jak białe plamy.
Göran podążył wzrokiem za dłonią Sary.
– Nawet jeśli nie znajdziemy DNA, na pewno odkryjemy cząsteczki substancji zapalającej. Zrobimy zdjęcia, a potem obetniemy kilka tych gałęzi i ułożymy je na osobnym stosie.
Göran stanął pośrodku wyciętego klina i spojrzał w stronę domku. Powoli uginał kolana, aż przysiadł, a następnie powoli wstał. Coś mruknął i znów ugiął kolana, w dalszym ciągu wpatrując się w budynek.
– Nie – powiedział nagle i wstał.
– O co chodzi? – zapytała Sara.
– Stąd jest idealny widok na to, co się dzieje przy drzwiach, ale żeby do kogoś strzelić, a w każdym razie trafić go w klatkę piersiową, trzeba stać.
Göran ponownie przykucnął i zaczął rozgarniać piasek wokół.
– Będziemy musieli go przesiać w poszukiwaniu łusek.
***
– Tydzień był dosyć chłodny, ale świeciło słońce, a rozległość obrażeń przyspieszyła proces rozkładu.
Eva Karlén podniosła się i wskazała zwłoki kobiety leżące w drzwiach.
– Większość krwi i uszkodzonych tkanek, które widzicie na jej tułowiu, pochodzą od mężczyzny. Kiedy padł strzał, stała najwyżej metr od niego.
Krople deszczu stukały w dach białego namiotu z tworzywa sztucznego, który Eva natychmiast rozstawiła, żeby ochronić ciała. Padało od ponad godziny. Delikatnie, lecz nieprzerwanie.
– Te uszkodzone tkanki szybko ulegają rozkładowi i oczywiście przyciągają muchy oraz inne owady – ciągnęła.
– Mielone mięso – mruknął Ove do siebie.
– To całkiem trafny opis – odparła Eva. – Sam wiesz, że ma ono krótką datę ważności. Przez to trudno mi ocenić, jak długo tu były, ale stawiałabym, że od dwóch do czterech dni. Na pewno nie dłużej.
– Trudno mi sobie wyobrazić, że leżeli tu przez weekend – rzekł Göran. – Nawet jeśli woda wciąż jest zimna, na plaży powinno być mnóstwo ludzi. W sąsiednich domach pewnie też. Ktoś powinien był ich zauważyć.
– To oznacza, że do zabójstwa doszło między niedzielnym wieczorem a poniedziałkowym porankiem – dodała Eva.
Pochmurny dzień i rozstawiony namiot sprawiały, że panował półmrok, ale Eva zamocowała lampę, która rzucała ostre światło na oba ciała. Fredrik śledził wzrokiem ją i pozostałych. O świetle poranka można było tylko pomarzyć. Szary dzień, deszcz, Eva w ochraniaczu na włosy i jednorazowych rękawiczkach, jej wykład nad zmasakrowanymi zwłokami – to wszystko przepełniało go poczuciem beznadziei.
– W obu ciałach utkwiły drewniane odłamki, które trafiły mężczyznę i kobietę w bok. Z tego można wysnuć wniosek, że kiedy to nastąpiło, jeszcze stali. A zatem trafienie w drzwiach to był pierwszy strzał. A ściślej mówiąc, pierwszy z trzech strzałów, o których wiemy.
– Ten mężczyzna – odezwał się Fredrik. – Nie miał przy sobie portfela? Przecież był na zakupach.
Wydawało mu się, że widzi, jak Sara Oskarsson się krzywi i przenosi spojrzenie z Evy na niego. Wyglądało to jak milczący komentarz. I to nie taki, który miał cokolwiek wspólnego z ich pracą.
Sarze łatwo było tak stać i się szczerzyć. Młoda, singielka, w pracy dopiero od roku, nowa w Visby, bez czegokolwiek, co by ją ograniczało. Co pomyślała? „Teraz konkretnie pokpił sprawę ten ojciec dwójki dzieci, Fredrik Broman. No i jeszcze dziewczyna w pracy. Tak głupio i bez fantazji. Gdy ktoś chce narobić sobie kłopotów, powinien postępować jak Fredrik. Jakie to żałosne…”
Nie, na pewno o niczym nie wiedziała. Musiał sobie uroić tamten uśmiech i tamto spojrzenie. Jedynym człowiekiem, któremu o tym powiedział, był Gustav. Jemu ufał. Choć oczywiście nie wiedział, z kim rozmawiała Ninni i co ten człowiek lub ci ludzie mogli przekazać dalej. Na pewno mówiła o tym z Leną, żoną Gustava, a ta przecież znała kilka osób w policji.
Spojrzenia Evy i Fredrika się spotkały, a chwilę później Eva przeniosła wzrok na Görana i odparła:
– Nie znalazłam niczego, co mogłoby pomóc go zidentyfikować, ale po wejściu do środka pewnie nam się to uda.