Kraina poza prawem - Håkan Östlundh - ebook + audiobook

Kraina poza prawem ebook i audiobook

Hakan Ostlundh

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Biznes w internecie kręci się sprawnie i dyskretnie. 

Wszystko idzie zgodnie z planem. 

Wygląda na to, że opracowali przestępstwo doskonałe. 

 

Viktor i Rafael Engströmowie są już blisko celu: dwóch milionów koron na koncie w dalekim kraju, w którym nikt nie zadaje wścibskich pytań. Czas na zawsze opuścić Gotlandię i Szwecję. W podróży ma im towarzyszyć Nadja – wielka miłość Viktora.

Okazuje się jednak, że ktoś zna ich zamiary, i od tego czasu nic już nie jest takie, jak zaplanowali. Mange – człowiek odpowiedzialny za wwożenie do kraju estońskej amfetaminy, sprzedawanej później w sieci przez Engströmów, zostaje znaleziony martwy. Marzenie o wspaniałym życiu pod gorącym słońcem zmienia się w walkę o przetrwanie na zimnej listopadowej Gotlandii.

Sprawa zostaje przydzielona Fredrikowi Bromanowi i jego współpracownikom z policji w Visby. Choć ślady bezwzględnego mordercy widać coraz wyraźniej, to wydaje się, jakby funkcjonariusze wciąż byli o krok za nim.

Podczas wymagającego śledztwa Fredrik musi dokonać niełatwego wyboru zawodowego i podjąć jeszcze trudniejszą decyzję prywatną: czy jego rodzina powinna dalej mieszkać na Gotlandii?

„Kraina poza prawem” to wciągająca i trzymająca w napięciu powieść kryminalna o pragnieniu wyrwania się z dotychczasowego życia i rozpoczęcia nowego. Bez względu na poniesione koszty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 8 min

Lektor: Marcin Stec
Oceny
3,8 (39 ocen)
11
12
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła serii o inspektorze kryminalnym. Dobrze słucha się audiobook.
00
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Ciekawie poprowadzona dwutorowa fabuła. Poza tym klimat porównywalny z poprzednimi częściami . Dobry audiobook.
00
Alenies

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, wciąga od samego początku. Trzyma w napięciu do ostatniego wyrazu.
00
Yanadis

Całkiem niezła

Niby "Kraina poza prawem" ma w sobie elementy klasycznych tomów z serii o Bromanie, ale tym razem moje zaangażowanie w akcję było niższe niż zazwyczaj. Co zawiniło? Być może banalność głównego wątku kryminalnego. Nie pomaga też szybkie zarzucenie bezpośredniego śledztwa z samego początku powieści. Jest tu kilka ciekawych parareli odnośnie sytuacji Fredrika i dwóch głównych sprawców oraz typowa dla autora koncentracja na psychologii postaci. Nie obyło się jednak bez kilku fabularnych głupotek (zwłaszcza na samym końcu). Problem głównie jednak w tym, że nawet mniej udanych literacko tomów słuchało mi się lepiej.
00
monikakasprzyca

Nie oderwiesz się od lektury

Spoko
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La­glöst land

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ma­ciej Mu­szal­ski

Co­py­ri­ght © Håkan Östlundh, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8054-482-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

1

Deszcz, który od wcze­snego ranka szem­rał w ko­ro­nach drzew, wresz­cie ustał – chwilę przed tym, jak Jo­se­fin Bro­berg wy­sia­dła z sa­mo­chodu przed wieżą ci­śnień w Alvie. Pod­nio­sła wzrok na li­sto­pa­dowe niebo. Na jego tle, po­nad wierz­choł­kami drzew, wzno­sił się cy­lin­dryczny bu­dy­nek wy­soki na trzy­dzie­ści trzy me­try. Brudna smuga na fa­sa­dzie spra­wiała wra­że­nie, że zbior­nik prze­cieka, ale tak na­prawdę było to tylko od­bar­wie­nie be­tonu przez desz­czówkę z da­chu.

Lu­dzie wy­sy­łali do nich skargi na ja­kość wody – nie było w tym nic wy­jąt­ko­wego. Co ty­dzień ktoś zwra­cał uwagę na dziwny ko­lor czy zbyt silny za­pach chloru, cza­sem rów­nież na woń i smak stę­chli­zny. Wy­ja­śnie­nie naj­czę­ściej było pro­ste – abo­nent miesz­ka­jący da­leko od punktu pod­łą­cze­nia wró­cił do domu po dłuż­szej nie­obec­no­ści, ale za­po­mniał o tym, że w ta­kiej sy­tu­acji, za­nim za­cznie się ko­rzy­stać z wody, na­le­żało od­krę­cić kurki i po­cze­kać, aż ciecz, która przez ja­kiś czas za­le­gała w ru­rach, spły­nie do ka­na­li­za­cji. Jed­nak w ostat­nim cza­sie uwag było wię­cej, dla­tego jej szef wy­słał ją na do­dat­kową kon­trolę.

Jo­se­fin Bro­berg otwo­rzyła drzwi znaj­du­ją­cej się u pod­stawy wy­so­kiej wieży ma­łej przy­bu­dówki w ko­lo­rze czer­wieni fa­luń­skiej. Znaj­do­wały się tam po­krę­tła wody wy­pły­wa­ją­cej i wpły­wa­ją­cej, pompa do­zu­jąca chlor oraz beczki ze skon­cen­tro­wa­nym chlo­rem. Przed do­da­niem do zbior­nika pompy na­le­żało go roz­cień­czyć. Jo­se­fin od­sta­wiła czarny ple­cak, któ­rego nie opła­cała jej się dźwi­gać z sa­mo­chodu, i wy­pa­ko­wała z niego po­trzebne rze­czy. Kom­pu­ter, pla­sti­kowy ku­bek i kilka bu­te­lek na próbki wody.

Uru­cho­miła kom­pu­ter, na­peł­niła ku­bek wodą ze zbior­nika i trzy­ma­jąc go pod świa­tło emi­to­wane przez por­ce­la­nową ża­rówkę, po­wą­chała wodę. Na ko­niec spró­bo­wała, jak sma­kuje. Nie było to czę­ścią pro­ce­dury, ale uwa­żała, że to pro­sty i do­bry spo­sób na spraw­dze­nie, czy wszystko jest w po­rządku. Na ra­zie wy­da­wało się, że tak. Wy­niki zdal­nego od­czytu na ekra­nie kom­pu­tera też nie wska­zy­wały na żadną ano­ma­lię.

Po­tem jesz­cze raz spraw­dziła prze­pływy i zmie­rzyła za­war­tość chloru. Nie od­kryła ni­czego dziw­nego. Zlała wię­cej wody, na­peł­niła dwie ste­rylne bu­telki na próbki, które za­mie­rzała wy­słać do ana­lizy, i scho­wała je do ple­caka ra­zem z kom­pu­te­rem.

Zga­siła świa­tło w bu­dynku z pompą i za­mknęła drzwi na klucz. Pod­nio­sła wzrok na szczyt wieży. Po­my­ślała, że już wkrótce na­dej­dzie czas na po­sta­wie­nie cho­inki na szczy­cie – ro­bili to dla roz­rywki, od­kąd za­częła tam pra­co­wać. Usta­wiali mały świerk ozdo­biony świą­tecz­nymi lamp­kami. Ład­nie wy­glą­dał od strony jezdni.

Czy po­winna wejść na górę? Zwy­kle tego nie ro­biła, ale skoro przy­je­chała na do­dat­kowe oglę­dziny, uznała, że za­ła­twi i to. Zo­sta­wiła ple­cak w sa­mo­cho­dzie, uznaw­szy, że nie ma sensu dźwi­gać kom­pu­tera i pró­bek wody po wy­so­kich na trzy­dzie­ści me­trów krę­tych scho­dach, i otwo­rzyła drzwi klatki scho­do­wej.

Za­pa­liła świa­tło i pu­ściła drzwi, by się za­mknęły za jej ple­cami. Dziar­sko ru­szyła po scho­dach. Alu­mi­niowe kratki po­dzwa­niały pod bu­tami. Nie chciało jej się wie­rzyć, że coś jest nie w po­rządku. Pra­co­wała dla gminy od pię­ciu lat i tylko raz się zda­rzyło, że skarga od klienta miała po­ważne pod­stawy. Wtedy cho­dziło o pod­wyż­szoną z ja­kie­goś po­wodu za­war­tość że­laza. Zja­wi­sko samo w so­bie było nie­groźne, ale po­wo­do­wało, że woda sma­ko­wała jak krew.

Do­tarła na samą górę i znaj­do­wała się mię­dzy su­fi­tem a zbior­ni­kiem. W okrą­głym be­to­no­wym po­miesz­cze­niu o go­łych ścia­nach, o dłu­go­ści nieco więk­szej niż dzie­sięć me­trów. Je­śli nie li­czyć zie­lo­nej me­ta­lo­wej szafki i ma­łego chy­bo­tli­wego sto­lika, ta duża po­wierzch­nia była pu­sta. Wzdłuż jed­nego boku bie­gły me­ta­lowe schody do drzwi, za któ­rymi znaj­do­wał się zbior­nik. Jo­se­fin ze­szła po scho­dach, trzy­ma­jąc dłoń na me­ta­lo­wej czar­nej po­rę­czy.

Za­pa­liła świa­tło nad zbior­ni­kiem i spoj­rzała przez szybę na lu­strzaną ta­flę wody. W za­sa­dzie wcho­dzili do zbior­nika tylko wtedy, kiedy wieżę wy­łą­czano do czysz­cze­nia. Z oczy­wi­stych wzglę­dów kon­takt zbior­nika z oto­cze­niem po­wi­nien być jak naj­mniej­szy. Jo­se­fin i tym ra­zem nie za­mie­rzała wcho­dzić do środka, po­sta­no­wiła je­dy­nie zaj­rzeć przez okienko słu­żące do in­spek­cji, skoro i tak już przy­je­chała na miej­sce. Od­gar­nęła z twa­rzy czarne pu­kle wło­sów i upięła je w kok, a po­tem zna­la­zła klucz. Otwo­rzyła drzwi, przy­sta­nęła za nimi, by wło­żyć ochra­nia­cze na buty, i po­szła da­lej wą­skim przej­ściem. Na jego końcu była po­ręcz, a za nią znaj­do­wał się zbior­nik. Kroki roz­brzmie­wały echem mię­dzy be­to­nem a wodą, naj­mniej­szy sze­lest fo­lii na bu­tach od­bi­jał się od ścian, a dach jesz­cze go po­tę­go­wał. Lu­biła ten dźwięk – jed­no­cze­śnie przy­jemny i tro­chę prze­ra­ża­jący.

Woda była bli­sko. Na pra­wie mak­sy­mal­nym po­zio­mie. O tej po­rze roku było to nor­malne. Tylko w mie­sią­cach let­nich, gdy przy­jeż­dżali urlo­po­wi­cze, a lu­dzie pod­le­wali ro­śliny w ogro­dzie, po­ziom opa­dał.

Za­pa­liła silne górne re­flek­tory i omio­tła wzro­kiem zbior­nik. Lu­stro wody było nie­zmą­cone, ale od­bi­ja­jące się świa­tło re­flek­to­rów utrud­niało wi­dze­nie. Jo­se­fin przy­kuc­nęła i wsu­nęła głowę pod po­ręcz. Od dna dzie­liło ją aż dwa­dzie­ścia sześć me­trów, ściany zbior­nika były ciemne, ale sama woda prze­zro­czy­sta jak po­wie­trze.

Czy tam na dole coś leży? – za­sta­no­wiła się. Wy­su­nęła tu­łów jesz­cze da­lej i wy­chy­liła się tak, że pra­wie do­ty­kała no­sem po­wierzchni wody. Tak wła­śnie wy­gląda pro­sze­nie się o pro­blemy, prze­mknęło jej przez głowę. Taką jed­nak miała pracę. Nie in­te­re­so­wa­łaby się czymś, co jej nie do­ty­czy.

Na­brała prze­ko­na­nia, że na dole coś jest.

Za­chwiała się, prze­ra­żona cof­nęła głowę i ude­rzyła nią o me­ta­lową po­ręcz.

– Kurwa! – za­klęła gło­śno i się po­chy­liła.

Przy­ło­żyła dłoń do obo­la­łej głowy i za­mknęła oczy. A gdy­bym tam wpa­dła? – po­my­ślała.

Naj­gor­szy ból po­woli ustę­po­wał. Otwo­rzyła oczy i znów spoj­rzała na ta­flę wody. Na dnie zbior­nika coś le­żało, była tego ab­so­lut­nie pewna. Jak mo­gło się tam zna­leźć? To nie po­winno być moż­liwe. Do­stęp do wieży mieli tylko pra­cow­nicy gminy. Nie było w niej na­wet alarmu, ale gdyby ktoś się do­stał do środka bez klu­cza, pew­nie by to za­uwa­żyli.

Po­woli wstała i po­tarła po­ty­licę. Co ta­kiego mo­gło le­żeć na dnie? Po­szła po spe­cjalną lor­netkę prze­cho­wy­waną w me­ta­lo­wej szafce pię­tro wy­żej. Po­tem znowu ostroż­nie wy­su­nęła głowę pod po­rę­czą i przy­ło­żyła lor­netkę w kształ­cie lejka do po­wierzchni wody.

Wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie, by zo­ba­czyć, co się znaj­duje dwa­dzie­ścia sześć me­trów pod nią. Na dnie zbior­nika le­żało ciało czło­wieka o bla­dej, na­brzmia­łej twa­rzy.

2

Po raz pierw­szy od po­nad ty­go­dnia można było do­strzec słońce przez za­słonę chmur, która za­wi­sła nad Go­tlan­dią i nie chciała ustą­pić. Do­cho­dziła pięt­na­sta. Au­to­bus z Nadją miał przy­je­chać pięć po.

Vik­tor do­jeż­dżał do Hemse od strony Ro­ne­hamn. Wielka biała kula z lo­go­ty­pami OK i Lant­män­nen, która daw­niej wy­sta­wała nad da­chami i ko­ro­nami drzew, kilka lat wcze­śniej zo­stała zde­mon­to­wana. Więk­szość lu­dzi być może nie zwra­cała uwagi na ta­kie szcze­góły, ale dla niego to coś zna­czyło. Nie sama kula, ona nie była ważna. Cho­dziło o zmianę. Wła­śnie ta­kie drob­nostki po­ka­zy­wały upływ czasu i przy­po­mi­nały mu, że nie ma już pięt­na­stu lat i jest do­ro­sły.

Dwa­dzie­ścia trzy lata. Był cho­ler­nie stary. Pięć lat temu osią­gnął peł­no­let­niość i zro­bił prawo jazdy. Wieki temu. Za­czął od­czu­wać nie­po­kój. Czas. Więk­szość lu­dzi po pro­stu po­zwala mu pły­nąć. Aż w końcu się orien­tują, że stoją na Stor­ga­tan po­wy­krę­cani, siwi i pod­pie­rają się la­ską. Spo­ty­kają się przed pie­kar­nią Ba­garns i ga­dają: „Pa­mię­tasz, jak usu­nęli ten si­los z kulą, tam, przy Lant­män­nen? – Tak, to mu­siało być z pięć­dzie­siąt lat temu.

Vik­tor za­drżał. To, co się nie wy­da­rzy te­raz, nie wy­da­rzy się ni­gdy. Czy nie tak wła­śnie mó­wili ci wszy­scy sta­rusz­ko­wie, któ­rzy za­wsze ra­dzą:„Ko­rzy­staj z ży­cia. Póki masz czas, póki je­steś młody”.

„Licz się z jego upły­wem”.

Kiedy skrę­cił w stronę przy­stanku au­to­bu­so­wego, z prze­ciw­nej strony wolno nad­je­chał sa­mo­chód z za­in­sta­lo­wa­nym ogra­ni­cze­niem pręd­ko­ści do trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę, któ­rym w Szwe­cji wolno się było po­ru­szać oso­bom nie­peł­no­let­nim. Vik­tor za­uwa­żył nad kie­row­nicą białą brodę Tippa i szybko po­ma­chał. Nie znał go zbyt do­brze. Parę lat wcze­śniej kilka razy ku­pił od niego sa­mo­gon.

Tipp stra­cił prawo jazdy za pro­wa­dze­nie pod wpły­wem al­ko­holu, a po­tem nie zdał no­wego eg­za­minu. Dla­tego jeź­dził czymś ta­kim. Mógł się cie­szyć, że nie sie­dział za pro­duk­cję i dys­try­bu­cję al­ko­holu. Nie­wielu lu­dzi w Su­dret przej­mo­wało się tym, że jeż­dżą nie­le­gal­nie. Kon­trole zda­rzały się naj­wy­żej w week­endy i cza­sami la­tem, gdy na wy­spę przy­jeż­dżali lu­dzie z kon­ty­nentu. Do­piero ja­dąc do Visby, na­le­żało za­cho­wać ostroż­ność. Jed­nak Tipp był na cen­zu­ro­wa­nym. Poza tym w Hemse otwarto ko­mi­sa­riat po­li­cji. Przy­kre. Przy­naj­mniej dla ta­kich jak on.

Vik­tor ni­gdy nie jeź­dził pi­jany ani na kacu. Uwa­żał, że nie warto ry­zy­ko­wać. Po­trze­bo­wał prawa jazdy, mu­siał być w sta­nie do­trzeć sa­mo­cho­dem do Visby i na kon­ty­nent. Nie chciał tra­fić do żad­nych re­je­strów.

Pod­je­chał do ja­sno­żół­tego bu­dynku dworca i za­trzy­mał fur­go­netkę na jed­nym z miejsc par­kin­go­wych. Wy­łą­czył sil­nik, ale zo­stał w sa­mo­cho­dzie. Wy­biła pięt­na­sta. Na przy­stanku au­to­bu­so­wym ni­kogo nie było.

Spo­kojny dzień. Aku­rat nie szedł do pracy. Miał czas na spo­tka­nie z Nadją. Ju­tro też mieli wolne, naj­wy­żej tro­chę po­pra­cują przy kom­pu­te­rze.

Po­bęb­nił pal­cami w kie­row­nicę, prze­krę­cił klu­czyk, żeby włą­czyć ra­dio, zmie­niał sta­cje, ale nie zna­lazł nic, co by mu się po­do­bało. Włą­czył płytę, wie­dząc, że w od­twa­rza­czu jest Pas­cal. Aku­rat gdy w ka­bi­nie kie­rowcy roz­brzmiały głosy Ma­nu­eli De Gou­vei i Isaka Sund­ströma, w lu­sterku wstecz­nym zo­ba­czył au­to­bus. Po­zwo­lił du­etowi do­koń­czyć zwrotkę, prze­krę­cił klu­czyk i wy­siadł z sa­mo­chodu. Spo­koj­nym kro­kiem pod­szedł do wiaty, a i tak zdą­żył przed au­to­bu­sem.

Pró­bo­wał wy­pa­trzyć Nadję wśród pa­sa­że­rów, któ­rzy za szy­bami wy­glą­dali jak cie­nie. Po­my­ślał, że przy­naj­mniej po­winny mu wpaść w oko jej rude włosy, ale ni­g­dzie jej nie do­strzegł. Tak na­prawdę włosy miała ciem­no­kasz­ta­nowe, ale far­bo­wała je na bor­dowo. A do­kład­nie na ko­lor przy­po­mi­na­jący barwę wina. Była w ostat­niej kla­sie szkoły Säve w Visby. On nie cho­dził do li­ceum. Za­czął, ale zre­zy­gno­wał po roku. Ra­dził so­bie cał­kiem nie­źle, przy­naj­mniej z przed­mio­tów, które go in­te­re­so­wały – nie to sta­no­wiło pro­blem. Cho­dziło o czas. O to, że tyle tam prze­by­wał. Tyle czasu na nic. Miał wra­że­nie, że mo­gliby zro­bić to samo o po­łowę szyb­ciej, gdyby tylko chcieli. De­ner­wo­wało go, że wszystko się to­czy tak wolno. W ta­kich chwi­lach chciał tylko wyjść. Uciec.

Au­to­bus sta­nął przy wia­cie i drzwi się otwo­rzyły z prze­cią­głym sy­kiem. W tej sa­mej chwili za Vik­to­rem sta­nęło zie­lone błysz­czące vo­lvo. Z miej­sca kie­rowcy wy­sia­dła ko­bieta około czter­dziestki. Matka Nadji.

Po­słała mu su­rowe spoj­rze­nie i mi­ja­jąc go, pod­bie­gła do tyl­nych drzwi au­to­busu. Vik­tor po­sta­no­wił się nie ru­szać.

Nadja wy­sia­dła za dwoma chło­pa­kami w czar­nych par­kach i czap­kach z dasz­kiem.

– Cześć, ko­cha­nie, mój sa­mo­chód jest tam – do­tarł do niego głos matki Nadji.

Ko­bieta ro­biła co mo­gła, by go za­sło­nić, ale Nadja była od niej wyż­sza.

– Wsia­daj do sa­mo­chodu.

Nadja nie ru­szała się z miej­sca i pa­trzyła na Vik­tora. Zro­bił py­ta­jącą minę i wy­cią­gnął ręce. Pró­bo­wała do niego po­dejść, ale matka ją za­trzy­mała.

– Rób, co mó­wię.

– Ale mamo…

Głos ko­biety na­brał ostro­ści:

– Wsia­daj do sa­mo­chodu. Słu­chaj, co mó­wię. Ko­niec dys­ku­sji.

Nadja po­słała Vik­to­rowi zmę­czone spoj­rze­nie. Nie umknęło to uwa­dze jej matki, bo ta się ob­ró­ciła i zro­biła trzy zde­cy­do­wane kroki w jego kie­runku.

– A ty! – do­dała, uno­sząc pa­lec wska­zu­jący pra­wej dłoni przed jego klatkę pier­siową i pra­wie do­ty­ka­jąc poły roz­pię­tej kurtki. – Uwa­żam, że je­śli choć tro­chę sza­nu­jesz Nadję, po­wi­nie­neś dać jej spo­kój. Ma do­piero osiem­na­ście lat i na­dal cho­dzi do szkoły. Nie po­trze­buje żad­nego ban­dziora z Rums.

Mó­wiła z każ­dym zda­niem co­raz gło­śniej, a koń­cówkę z pew­no­ścią dało się sły­szeć w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu me­trów. Vik­tora aż zmro­ziło.

Nie z po­wodu ob­razy czy sa­mego oskar­że­nia, tylko dla­tego, że przez kilka mrocz­nych se­kund był naj­zu­peł­niej pe­wien, że ona coś wie. Czy krą­żyły o nim ja­kieś plotki? Po chwili się uspo­koił. Nie­moż­liwe. Gdyby lu­dzie ga­dali i gdyby po­gło­ski na­prawdę do­tarły do matki Nadji, tra­fiłby za kratki. Nic nie wie­działa. Po pro­stu tak go po­strze­gała. Jako ban­dziora. Bo po­cho­dził z Rums, nie ukoń­czył szkoły śred­niej, dla niej był ni­kim.

– Gdy­byś choć tro­chę po­my­ślał, sam byś na to wpadł – do­dała nieco bar­dziej opa­no­wa­nym to­nem.

Oczy Nadji znów na­brały ży­cia. Pa­trzyła na matkę wście­kła i ura­żona, ale wy­glą­dała, jakby po­rzu­ciła myśl o kłótni. Pod­bie­gła do vo­lva i otwo­rzyła tylne drzwi. Jej gło­śny okrzyk „Cho­lerne bab­sko!” zo­stał ucięty w po­ło­wie, gdy za­my­kała drzwi, a dwie ostat­nie sy­laby były już tylko szme­rem zza szyby.

Matka jesz­cze przez chwilę stała nie­ru­chomo, jakby chciała wy­pa­lić na nim piętno czymś w ro­dzaju la­se­ro­wego spoj­rze­nia. Jej włosy były gę­ste i kasz­ta­nowe, tak samo jak włosy Nadji, gdy ich nie far­bo­wała, ale fry­zurę miała inną, znacz­nie prost­szą. Zęby miała białe i równe, je­śli nie li­czyć ma­łej szpary mię­dzy je­dyn­kami, a nos pro­sty i tylko odro­binę za­darty. Nadja była w za­sa­dzie bar­dzo do matki po­dobna i przy odro­bi­nie do­brej woli można je było uznać za sio­stry. Ro­biło mu się nie­do­brze, kiedy wi­dział je ra­zem. Dwie nie­mal iden­tyczne ko­biety, z któ­rych jedna go ko­chała, a druga naj­wy­raź­niej nie­na­wi­dziła.

Matka Nadji ode­rwała od niego wzrok, szyb­kim, gniew­nym kro­kiem po­szła do sa­mo­chodu i ru­szyła z im­pe­tem. Vik­tor od­pro­wa­dzał wzro­kiem sa­mo­chód skrę­ca­jący w lewo, w Ro­ne­vägen. Ban­dzior z Rums. Ja­sne, wy­wo­dził się od ka­mie­nia­rzy i pa­rob­ków, a może na­wet od śmie­cia­rza. Ale czy cho­lerny rol­nik z När jest kimś znacz­nie lep­szym?

Kiedy był z po­wro­tem w fur­go­netce, znów włą­czył płytę. Po­gło­śnił i wy­słu­chał Księ­życa nad Fårösund aż do sa­mego końca, a po­tem jesz­cze raz prze­krę­cił klu­czyk i wy­co­fał. Po­woli po­ko­nał krótki od­ci­nek dzie­lący go od sklepu Kon­sum. Nie miał ochoty na spo­tka­nie z kimś, kogo by nie unik­nął, gdyby po­szedł do Ica. Tam, w cen­trum Hemse, krę­ciła się więk­szość oko­licz­nych ban­dy­tów. Z Rums, ze Stångi albo z Grötlingbo. Ban­dyci to może za dużo po­wie­dziane. Drobni kom­bi­na­to­rzy, za­ła­twia­jący w ra­zie po­trzeby ro­bot­ni­ków na czarno z wy­spy albo z Pol­ski, han­dlu­jący bim­brem lub pa­pie­ro­sami z prze­mytu, przyj­mu­jący za­mó­wie­nia na ta­nie ze­stawy kina do­mo­wego, po­tra­fiący do­star­czyć zioło albo do­ra­dzić, gdzie można mieć dziew­czynę na jedną noc.

Czy był ban­dytą, je­śli za­miast trak­to­wać ich jak nieco ogo­rzałe po­staci z mar­gi­nesu – jak na przy­kład ro­bi­łaby to matka Nadji – wi­dział w nich Tippa Bim­brow­nika, Go­ścia od Pe­tów, Tele-Las­sego albo Di­lera Dup? Nie li­cząc wszyst­kich zna­nych mu pi­ja­ków i ćpu­nów, z któ­rymi nie chciał mieć nic wspól­nego, ale i tak, można po­wie­dzieć, byli w pa­kie­cie. Czy czy­niło go to ban­dzio­rem?

Jed­nak bez względu na to wszystko rze­czy­wi­ście nim był. Na­wet je­śli nikt o tym nie wie­dział. Albo wie­działo bar­dzo nie­wielu.

Przej­rzał się w lu­sterku wstecz­nym. Był świeżo ogo­lony, nie­dawno umył włosy. Jakby to sta­no­wiło ja­kąś róż­nicę. Cho­lerna baba. Co go w ogóle łą­czyło z tymi ludźmi? Nadja, jak stwier­dziła jej matka, miała osiem­na­ście lat. Była peł­no­let­nia. Sama de­cy­do­wała o swoim ży­ciu. Za­ci­snął pięść i dwa razy mocno ude­rzył w sie­dze­nie. Nie bar­dzo po­mo­gło. Kiedy się roz­glą­dał za czymś, co można by roz­wa­lić, te­le­fon za­sy­gna­li­zo­wał nową wia­do­mość.

Wy­cią­gnął go z kie­szeni. Ese­mes od Nadji:

Od­bierz mnie ju­tro z Visby.

Koń­czę o 14.50

XOX

3

In­spek­tor kry­mi­nalny Fre­drik Bro­man przej­rzał bro­szurę gmin­nej ad­mi­ni­stra­cji bu­dynku i do­tarło do niego, że for­mu­larz na­le­żało wy­peł­nić i zło­żyć po­nad dwa ty­go­dnie wcze­śniej.

Za­sta­na­wiał się, jak mógł to prze­oczyć, ale już znał od­po­wiedź – nie­do­kład­nie prze­czy­tał ko­mu­ni­kat. Kiedy mniej wię­cej pół roku temu gruba bro­szura wy­lą­do­wała w jego skrzynce na li­sty, tylko szybko prze­biegł wzro­kiem pierw­szą stronę i odło­żył bro­szurę na półkę w kuchni. Tam prze­le­żała aż do te­raz.

Po za­po­zna­niu się z in­struk­cjami zro­zu­miał, że aby wnio­sek był kom­pletny, na­leży do niego do­łą­czyć plan nie­ru­cho­mo­ści w skali je­den do pię­ciu­set. W bro­szu­rze od gminy zna­lazł nu­mer Urzędu Geo­de­zyj­nego. Za­dzwo­nił i usły­szał, że jest czter­na­sty w ko­lejce. Gdy awan­so­wał na ósme, na stole za­czął brzę­czeć te­le­fon. Dzwo­nił Göran Eide.

– Halo.

– Masz chwilę? – za­py­tał Göran.

Spra­wiał wra­że­nie, jakby mu się spie­szyło.

– Ja­sne, już idę.

Po krót­kim wa­ha­niu Fre­drik za­koń­czył po­łą­cze­nie, re­zy­gnu­jąc ze swo­jego miej­sca w ko­lejce.

Mo­głem po­wie­dzieć, że je­stem za­jęty – po­my­ślał, idąc ko­ry­ta­rzem. Nie mu­siał wy­ja­śniać, że zaj­muje go po­da­nie o nowy od­pływ. A tak, za­nim bę­dzie miał czas za­dzwo­nić znowu, li­nia Urzędy Geo­de­zyj­nego pew­nie bę­dzie już nie­czynna.

Bez pu­ka­nia otwo­rzył drzwi ga­bi­netu Görana.

– Cześć! – za­wo­łał ra­do­śnie Göran. – Wchodź i sia­daj.

Fre­drik na­tych­miast po­czuł, że szef chce prze­dys­ku­to­wać coś in­nego niż trwa­jące śledz­twa. Göran za­pra­sza­ją­cym ge­stem wska­zał nowy ze­staw wy­po­czyn­kowy, usta­wiony w jego ga­bi­ne­cie kilka ty­go­dni wcze­śniej. Ze­staw skła­dał się z czte­rech du­żych fo­teli obi­tych błę­kit­nym ma­te­ria­łem. Spra­wiał wra­że­nie nieco zbyt szpa­ner­skiego i lu­zac­kiego. Ko­le­dzy z wy­działu kry­mi­nal­nego nie­chęt­nie sia­dali na nim pod­czas im­pro­wi­zo­wa­nych spo­tkań w ga­bi­ne­cie szefa. Po pro­stu uwa­żali, że przed­tem było le­piej.

Göran uśmiech­nął się do niego, zło­żył oku­lary do czy­ta­nia i z na­my­słem po­tarł ły­sinę. Tę, która była za­le­d­wie nie­wiel­kim plac­kiem, gdy Fre­drik za­czy­nał pracę w go­tlandz­kiej po­li­cji.

– Chcia­łem coś z tobą omó­wić – za­czął Göran.

Fre­drik po­my­ślał, że w ta­kim ra­zie się nie my­lił.

– Czeka nas re­or­ga­ni­za­cja wy­działu kry­mi­nal­nego.

Fre­drik ski­nął głową. Czyli wszystko po sta­remu.

– Za­mysł jest taki, by po­dzie­lić wy­dział na cztery czę­ści, z któ­rych każda bę­dzie miała osob­nego szefa. Czę­ściowo bę­dzie to oparte na na­szym do­tych­cza­so­wym sys­te­mie, tyle że z bar­dziej kon­kretną struk­turą. Jedna z tych czę­ści bę­dzie w za­sa­dzie taka sama jak ta, w któ­rej obec­nie pra­cu­jesz, od­dział do walki z prze­stęp­czo­ścią…

Prze­rwał mu dzwo­nek te­le­fonu. Göran wstał z wes­tchnie­niem i pod­szedł do biurka.

– Po­wi­nie­nem go prze­łą­czyć – stwier­dził, zer­ka­jąc na wy­świe­tlacz apa­ratu sta­cjo­nar­nego. – Prze­pra­szam.

Wy­cią­gnął rękę po słu­chawkę. Fre­drik się uśmiech­nął i ski­nie­niem dał do zro­zu­mie­nia, że nic się nie stało.

– Tu Göran.

Szef wy­działu kry­mi­nal­nego za­milkł i słu­chał. Za­dał kilka krót­kich py­tań. Jego twarz się wy­gła­dziła, jakby li­czyło się tylko to, o czym wła­śnie usły­szał. Fre­drik roz­po­znał ten wy­raz twa­rzy.

– Przy­je­dziemy – za­po­wie­dział Göran.

Za­koń­czył po­łą­cze­nie i spoj­rzał na Fre­drika.

– W wieży ci­śnień w Alvie leży ciało męż­czy­zny.

– W wieży? W wo­dzie czy…

– Tak. Wy­gląda na to, że na dnie zbior­nika. Mo­gło dojść do nie­szczę­śli­wego wy­padku, ale za­trud­niona przez gminę tech­niczka, która go tam zna­la­zła, nie mo­gła po­jąć, jak się tam do­stał.

Fre­drik ru­szył po swoją kurtkę. Göran wy­szedł za nim na ko­ry­tarz.

– O tej dru­giej kwe­stii po­roz­ma­wiamy naj­szyb­ciej jak się da. Ale do tam­tego czasu po­sta­raj się za­cho­wać dys­kre­cję, je­śli cho­dzi o… – Göran ro­zej­rzał się po ko­ry­ta­rzu i za­koń­czył szep­tem: – Re­or­ga­ni­za­cję.

4

Fre­drik, Göran i Eva Kar­lén stali przy po­rę­czy są­sia­du­ją­cej ze zbior­ni­kiem i, na ile to było moż­liwe, śle­dzili po­czy­na­nia nur­ków na głę­bo­ko­ści dwu­dzie­stu sze­ściu me­trów. Zbior­nik na­le­żało opróż­nić, ale wy­pusz­cze­nie trzech ty­sięcy me­trów sze­ścien­nych wody nie było czymś, co można zro­bić ot tak. Ani na co mo­gliby cze­kać.

– Przed wy­do­by­ciem ciała włożą je do worka. Dla­tego to wy­maga czasu – wy­ja­śniła Kar­lén. – Te­raz zresztą my­ślę, że ciało jest w cał­kiem nie­złym sta­nie. W tak zim­nej wo­dzie pro­ces roz­kładu prze­biega wy­jąt­kowo wolno. Zmie­nia się przede wszyst­kim skóra. Mniej wię­cej jak wtedy, gdy się leży za długo w wan­nie.

– Pra­cow­nica gminy mó­wiła, że do­sta­wali skargi na ja­kość wody – od­parł Fre­drik.

Eva spoj­rzała na niego i szybko prze­cią­gnęła pal­cem po no­sie, wy­krzy­wia­jąc jego czu­bek.

– Na­prawdę? – od­parła zdzi­wiona. – Na po­czątku mo­gło oczy­wi­ście dojść do opróż­nie­nia je­lita. I krwa­wie­nia, je­śli jest ranny. Mimo wszystko trudno mi uwie­rzyć, że to miało wpływ na aż tak wielką ilość wody.

Przez chwilę się za­sta­na­wiała.

– Chyba że zwłoki leżą tuż przy od­pły­wie.

Göran się skrzy­wił.

– Dzię­kuję. Wła­śnie to chcia­łem usły­szeć – od­parł Fre­drik.

Czuł, że prze­wraca mu się w żo­łądku. Nie przez mar­twego czło­wieka na dnie zbior­nika, tylko dla­tego, że sam pił tę wodę. On, Ninni i Si­mon ją pili, go­to­wali na niej, brali w niej prysz­nic i ką­piele w wan­nie.

Wy­cią­gnął te­le­fon, by ukrad­kiem wy­słać ese­mesa:„Nie ko­rzy­staj z bie­żą­cej wody!”, ale Eva była szyb­sza:

– Już odłą­czyli wieżę. Woda pły­nie bez­po­śred­nio ze sta­cji pomp w Stån­dze.

Fre­drik scho­wał te­le­fon i po­pa­trzył na Evę, a ona od­wró­ciła wzrok z po­wro­tem na ta­flę wody. Na wą­skim wy­stę­pie przy zbior­niku było cia­sno. Po­chy­la­jąc się nad po­rę­czą, otarła się o jego bok ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nem. Nie był to stan­dar­dowy ko­lor po­li­cji. Uznał, że ten strój za­mó­wiła spe­cjal­nie. To by­łoby w jej stylu.

Od­su­nął się nieco. Mi­nęło już kilka lat od burz­li­wych wio­sen­nych mie­sięcy, gdy mieli ro­mans. Mimo wszystko nie opusz­czało go wra­że­nie, że kiedy tylko znaj­duje się w jed­nym po­miesz­cze­niu z Evą, ko­le­dzy i ko­le­żanki z pracy z za­cie­ka­wie­niem śle­dzą każdy ich ruch. Jakby mieli na­dzieję, że w ja­kiś spo­sób sami się zde­ma­skują. I że na­dal bę­dzie te­mat do plo­tek.

Eva pod­nio­sła głowę i na chwilę ich spoj­rze­nia się spo­tkały, ale on szybko uciekł wzro­kiem.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej nur­ko­wie wy­do­stali ciało męż­czy­zny na po­wierzch­nię. Eva i Fre­drik po­mo­gli wy­cią­gnąć za­wi­nięte zwłoki z wody i uło­żyć na wy­stę­pie. Fre­drik wo­lałby mieć bar­dziej od­po­wiedni strój. Spodnie prze­mo­kły mu od ko­lan w dół, a do nie­bie­skich ochra­nia­czy na buty wlała się woda.

Wnie­śli wo­rek wy­żej i ostroż­nie po­ło­żyli na be­to­no­wej po­sadzce. Eva otwo­rzyła go i roz­su­nęła górną war­stwę, jakby otwie­rała wielką torbę. Przy­kuc­nęła przy bia­łej jak kreda, spuch­nię­tej twa­rzy. Ciemne włosy tak przy­lgnęły do głowy, że wy­glą­dały jak na­ma­lo­wane. Ostroż­nie unio­sła głowę zmar­łego i obej­rzała ją z każ­dej strony.

– Z tego co wi­dzę, nie ma żad­nych ob­ra­żeń głowy. Może je­dy­nie w tym miej­scu. Je­śli po­ja­wiła się krew, woda pew­nie ją roz­cień­czyła, więc może być trudno zna­leźć ranę, zwłasz­cza je­śli ten czło­wiek tra­fił do wody krótko po śmierci. Naj­bar­dziej praw­do­po­dobne jest jed­nak, że po pro­stu uto­nął.

– Albo ktoś go uto­pił – do­dał Fre­drik.

– No tak.

Eva dłońmi w rę­ka­wicz­kach szybko prze­szu­kała ubra­nia męż­czy­zny i z jed­nej z kie­szeni kurtki wy­cią­gnęła port­fel. Po­dała go Göra­nowi. Ocie­ka­jąca wodą skóra była roz­mięk­czona i nie chciała uwol­nić swo­jej za­war­to­ści. Jed­nak po chwili zma­gań Göran wy­cią­gnął prawo jazdy.

– Pon­tus Hel­l­berg – od­czy­tał.

Po­ka­zał do­ku­ment Evie i Fre­dri­kowi. Twarz ze zdję­cia była zu­peł­nie inna niż ta, którą mieli przed sobą – chuda, o wy­raź­nie za­zna­czo­nych ry­sach. Jed­nak ko­lor wło­sów się zga­dzał.

5

– Nie ro­zu­miem, jak to się stało. To nie po­winno być moż­liwe.

Jo­se­fin Bro­berg w bła­gal­nym ge­ście wy­cią­gnęła drżące dło­nie do in­spek­tora Gu­stava Wal­lina, który stał obok zszo­ko­wa­nego ope­ra­tora ma­szyn.

– Drzwi były do­kład­nie za­mknięte?

– Tak. Boże, wszystko było za­mknięte jak trzeba. W ogóle nie wi­dzia­łam żad­nych oznak, że coś może być nie tak. Z wodą lub czym­kol­wiek in­nym.

– Ale nie ma alarmu?

– Nie. Alarmu prze­ciw­wła­ma­nio­wego tu nie ma.

Gu­stav nie wie­dział, czy aku­rat wieża ci­śnień w Alvie jest obiek­tem chro­nio­nym, ale wiele wież ci­śnień było mo­ni­to­ro­wa­nych, za­ło­żył więc, że może tak być i w tym wy­padku.

– Są alarmy i sys­temy au­to­ma­tycz­nego wy­łą­cza­nia w wy­padku wy­stą­pie­nia prze­cieku albo kiedy za­war­tość chloru prze­kra­cza okre­ślone normy – wy­ja­śniła Jo­se­fin Bro­berg, jakby się do­my­ślała, ja­kim to­rem bie­gną jego my­śli.

Stali mię­dzy cy­wil­nym pas­sa­tem, któ­rym przy­je­chał Gu­stav, a czer­wo­nym sa­mo­cho­dem nur­ków. Nie­bie­sko-biała po­li­cyjna ta­śma po­wie­wała na de­li­kat­nym, lecz mroź­nym wie­trze z pół­nocy.

Jo­se­fin wsu­nęła drżące dło­nie do kie­szeni kurtki. Oczy­wi­ście to było tylko złu­dze­nie, ale wy­da­wało mu się, że jej ciemne loki za­częły się trząść, jakby drże­nie dłoni prze­no­siło się do in­nego miej­sca w ciele. Gu­stav sam chęt­nie wło­żyłby dło­nie do kie­szeni cie­płej kurtki, ale uznał, że to nie­sto­sowne pod­czas prze­słu­cha­nia. Poza tym mu­siał no­to­wać.

W dro­dze do Alvy ru­ty­nowo spraw­dził Jo­se­fin Bro­berg. Miała trzy­dzie­ści sześć lat i miesz­kała w Fide ze swoim ró­wie­śni­kiem. Mieli pię­cio­let­nią córkę. Ich kar­to­teki były czy­ste jak łza.

– Ale teo­re­tycz­nie ktoś mógłby się do­stać do zbior­nika, wpaść do niego i uto­nąć nie­zau­wa­żony przez was?

– Mu­siałby mieć klucz, a skąd by go wziął? Prze­cież drzwi nie zo­stały wy­wa­żone. Z zam­kami też wszystko w po­rządku. Alarm, na­wet gdyby był, mógłby się nie włą­czyć.

Jo­se­fin wy­jęła z kie­szeni prawą dłoń i starła z po­liczka kro­plę desz­czu, która spa­dła z drzewa.

– Wiem jed­nak, że są plany, by go za­ło­żyć – od­parła z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem.

– To świet­nie – rzekł Gu­stav i otwo­rzył no­tat­nik na pu­stej stro­nie.

– Jak czę­sto ktoś tu przy­cho­dzi do­glą­dać urzą­dzeń?

– To ru­ty­nowy nad­zór dwa razy w ty­go­dniu. Cza­sami czę­ściej, je­śli przy­cho­dzą skargi i uzna­jemy, że mogą mieć coś wspól­nego ze zbior­ni­kiem.

– Czy te czyn­no­ści były ru­ty­nowe?

– Nie. Do­sta­li­śmy sporo uwag. W su­mie nic kon­kret­nego, ale kiedy przy­cho­dzi ich nieco wię­cej niż zwy­kle, mu­simy prze­pro­wa­dzić kon­trolę. Te­raz trzeba oczy­wi­ście do­ko­nać de­zyn­fek­cji, opróż­nić całą wieżę i ją wy­czy­ścić.

Szybko się od­wró­ciła i spoj­rzała na wieżę ci­śnień. Gu­stav oce­nił, że dno zbior­nika musi się znaj­do­wać tuż nad po­zio­mem ziemi.

– Lu­dzie ra­czej nie będą za­do­wo­leni, kiedy to wyj­dzie na jaw – do­dała, od­wra­ca­jąc się z po­wro­tem do niego.

– To prawda, ale może przy­spie­szy sprawę z alar­mem.

A w po­łu­dnio­wej Go­tlan­dii wzro­śnie po­pyt na wodę mi­ne­ralną, do­dał w my­ślach.

Jo­se­fin Bro­berg wbiła w niego wzrok, aż za­czął się za­sta­na­wiać, czy po­trak­to­wała jego uwagę o alar­mie jako oskar­że­nie. Oczy­wi­ście nie za­mie­rzał kry­ty­ko­wać tech­niczki za brak alarmu w wieży ci­śnień. Za­nim zdą­żył po­wie­dzieć coś na ten te­mat, otwo­rzyły się drzwi wieży i wy­szedł z niej Fre­drik. Wy­glą­dał, jakby było mu zimno. Scho­wał głowę w ra­mio­nach, a no­gawki miał prze­mo­czone.

– Mogę na chwilę prze­rwać? – za­py­tał i prze­niósł wzrok z Gu­stava na Jo­se­fin.

– Pro­szę – ze­zwo­lił Gu­stav.

Fre­drik pod­szedł dwa kroki bli­żej i od­wró­cił do Jo­se­fin.

– Zna pani nie­ja­kiego Pon­tusa Hel­l­berga?

Nie od­po­wie­działa od razu, naj­pierw wy­jęła ręce z kie­szeni.

– Tak, znam. A dla­czego pan pyta?

– Kim on jest?

– To mój ko­lega z pracy.

– Z wo­do­cią­gów?

– Tak. Ale już tam nie pra­cuje. Dla­czego pan o niego pyta?

– Kiedy prze­stał pra­co­wać w wo­do­cią­gach?

Gu­stav za­uwa­żył, że Fre­drik trzyma coś w pra­wej dłoni i trąca to ma­łym pal­cem le­wej dłoni. Za­czął się za­sta­na­wiać, czy Jo­se­fin Bro­berg też to za­uwa­żyła.

– Mniej wię­cej pół­tora mie­siąca temu.

Nie do­py­ty­wała, skąd to py­ta­nie. Pew­nie zro­zu­miała, że i tak nie udzieli jej od­po­wie­dzi, do­póki sam nie uzna tego za sto­sowne.

– Dla­czego prze­stał tam pra­co­wać?

– Zło­żył wy­po­wie­dze­nie. Po­wie­dział, że chce wy­je­chać.

Fre­drik wy­cią­gnął przed sie­bie to, co trzy­mał w ręce. Było to prawo jazdy.

– Zna­leź­li­śmy ten do­ku­ment w port­felu zmar­łego. Czy to pani ko­lega?

Jo­se­fin Bro­berg spoj­rzała na do­ku­ment, zmru­żyła oczy i wy­cią­gnęła rękę. Fre­drik po­dał jej prawo jazdy. Do­kład­nie je obej­rzała, a po­tem znów po­pa­trzyła na niego.

– Czyli to on…

– Prawdę mó­wiąc, trudno nam jed­no­znacz­nie stwier­dzić, ale wiele na to wska­zuje. Prawo jazdy, fakt, że tu pra­co­wał…

Jo­se­fin mocno ści­snęła ra­mię Gu­stava. Pew­nie na­wet nie była świa­doma, że to robi.

– To… straszne.

– Bar­dzo mi przy­kro.

– Pra­co­wał u nas rok. Nie zna­łam go do­brze, ale…

– Wiem, że to trudne, ale mimo wszystko za­py­tam: czy mo­głaby pani po­móc nam go zi­den­ty­fi­ko­wać?

Jo­se­fin ga­piła się na niego bez słowa i jesz­cze moc­niej ści­snęła ra­mię Gu­stava. Za­sta­na­wiał się, czy zrobi mu się od tego si­niak. Albo kilka.

– To zna­czy, że… mia­ła­bym pa­trzeć na…

– Oczy­wi­ście, po­stąpi pani, jak bę­dzie chciała, ale bar­dzo by nam to po­mo­gło. Pani chyba ła­twiej bę­dzie go roz­po­znać. My do po­rów­na­nia mamy tylko prawo jazdy.

– My­ślę, że mogę spró­bo­wać – od­po­wie­działa szep­tem.

Gu­stav uznał, że musi iść z nimi, bo nie za­no­siło się, by Jo­se­fin Bro­berg pu­ściła jego rękę.

Fre­drik nie za­zdro­ścił pra­cow­nicy wo­do­cią­gów. Wi­dział wielu mar­twych lu­dzi, za­równo ofiary za­bójstw jak i wy­pad­ków, ale ni­gdy nie mu­siał iden­ty­fi­ko­wać mar­twego ko­legi.

Jo­se­fin wska­zała ru­chem głowy le­żą­cego na po­sadzce de­nata.

– To Pon­tus. Wy­gląda ina­czej, ale to on.

– Jest pani pewna? – za­py­tał Fre­drik.

– Tak.

Ro­zej­rzała się po współ­pra­cow­ni­kach Fre­drika.

– Bar­dzo pani dzię­kuję – rzekł Fre­drik. – To wszystko.

– Od­pro­wa­dzę pa­nią na dół – po­wie­dział Gu­stav.

Gdy wcho­dził do klatki scho­do­wej, Fre­drik za­wie­sił wzrok na za­mszo­wej kurtce z pod­pinką. Ża­ło­wał, że sam nie ma cze­goś po­dob­nego. W po­miesz­cze­niu było nie­zbyt cie­pło. A wręcz zim­niej niż na ze­wnątrz. To pew­nie przez wodę.

Kiedy echo kro­ków na spi­ral­nych scho­dach uci­chło, Eva znów po­de­szła do zmar­łego. W kie­sze­niach nie zna­la­zła nic oprócz port­fela. Męż­czy­zna nie miał przy so­bie klu­czy ani te­le­fonu ko­mór­ko­wego.

– Jak do­stał się do środka bez klu­czy? – my­ślał na głos Fre­drik.

Göran spoj­rzał na wodę.

– Na pewno nie spa­dły na dno zbior­nika? – za­py­tał.

– Nur­ko­wie to spraw­dzili – od­parła Eva. – Prze­pro­wa­dzili też te­sty, które po­twier­dziły, że nie znik­nęły w od­pły­wie.

Znów przy­kuc­nęła i kon­ty­nu­owała ba­da­nie. Zsu­nęła su­wak kurtki. Pod­pinka była na­siąk­nięta wodą i ciężka. Kiedy Eva ją od­cze­piła, ma­te­riał ciężko opadł wzdłuż ciała.

– Tu coś mamy.

Fre­drik za­uwa­żył to samo już wcze­śniej, Göran z pew­no­ścią także. W gru­bej ciem­nej ba­weł­nia­nej blu­zie wid­niała dziura o po­strzę­pio­nych kra­wę­dziach. Eva pod­nio­sła mo­kry ma­te­riał, od­sła­nia­jąc brzuch i po­łowę klatki pier­sio­wej. Jesz­cze wię­cej bla­dej po­marsz­czo­nej od wody skóry. Mniej wię­cej tam, gdzie koń­czył się mo­stek, była wy­raźna rana wlo­towa z kil­koma pla­mami krwi, któ­rych nie roz­cień­czyła woda pod bluzą.

– Za­kła­dam, że wy­pa­dek mo­żemy wy­klu­czyć – ode­zwał się Göran.

– Tak. – Eva ski­nęła głową, nie pod­no­sząc wzroku. – To rana po kuli.

6

Jo­se­fin Bro­berg pę­dziła w dół po scho­dach, jakby chciała jak naj­szyb­ciej opu­ścić wieżę ci­śnień.

Bę­dąc już na ze­wnątrz, ode­tchnęła i tro­chę opu­ściła za­mek bły­ska­wiczny kurtki. Gu­stav, który do­trzy­my­wał ko­bie­cie kroku, roz­piął je­den gu­zik.

– Okrop­ność. Jak pan my­śli, co mo­gło się stać? Wpadł tam przez przy­pa­dek? – za­py­tała lekko zdy­szana.

– Nie wiem – od­parł szcze­rze Gu­stav. – Ale zro­bimy, co w na­szej mocy, by usta­lić, jak się tam zna­lazł.

– Miał do­piero dwa­dzie­ścia sześć lat.

Pod­nio­sła wzrok na czu­bek wieży.

– Nie wiem, czy mam ochotę tu jesz­cze przy­cho­dzić. A zwłasz­cza sama.

– Ro­zu­miem to – od­parł Gu­stav. – Wkrótce bę­dzie pani wolna, ale naj­pierw chciał­bym za­dać kilka py­tań o Pon­tusa Hel­l­berga.

Jo­se­fin w dal­szym ciągu od­dy­chała z wy­sił­kiem. Ner­wowo dra­pała się w czoło i pa­trzyła na Gu­stava przez dło­nie.

– Tak jak mó­wi­łam, nie zna­łam go zbyt do­brze.

– Pro­szę tylko, by pani od­po­wia­dała, na ile po­trafi.

– W po­rządku.

Sły­szeli sa­mo­chody, które z dużą pręd­ko­ścią mknęły drogą nu­mer 142, po dru­giej stro­nie za­gaj­nika, a da­lej – po­stu­ki­wa­nie trak­tora.

– Jak dawno temu prze­stał tu pra­co­wać? Zna pani do­kładną datę?

– Nie. To mu­siało być… – za­częła Jo­se­fin.

Za­wie­siła głos. Kiedy się za­sta­na­wiała, spu­ściła wzrok na żwir i uschnięte igli­wie.

– To mu­siało być sześć ty­go­dni temu, ale nie po­tra­fię po­dać kon­kret­nego dnia… Oczy­wi­ście mogę się tego do­wie­dzieć. Chyba że pan sam za­dzwoni do działu kadr.

– Zro­bię to. Czy mo­głaby pani tro­chę opo­wie­dzieć o Pon­tu­sie? Ja­kim był czło­wie­kiem?

– Był ode mnie o dzie­sięć lat młod­szy, więc nie mie­li­śmy wiele wspól­nych te­ma­tów, ale wy­da­wał mi się sym­pa­tyczny, można po­wie­dzieć, że bez­tro­ski. Może na­wet tro­chę dzie­cinny.

– Po­wie­działa pani, że zre­zy­gno­wał, bo chciał po­dró­żo­wać?

– Tak mó­wił. Za­trud­niony był tylko rok. O ile do­brze zro­zu­mia­łam, ope­ra­to­rem ma­szyn był od kilku lat, ale nie miał zbyt wiele pracy. A kiedy wresz­cie do­stał szansę…

Unio­sła brwi i po­krę­ciła głową.

– Nie wiem, co za­mie­rzał. Czy chciał wy­je­chać w ja­kąś długą po­dróż…

– Nie mó­wił?

– Nie. Tro­chę klu­czył w kwe­stii tego, do­kąd się wy­biera. Do­piero w ostat­nim ty­go­dniu wspo­mniał o po­dróży. Tro­chę na­ci­ska­li­śmy, pró­bu­jąc się do­wie­dzieć, dla­czego zło­żył wy­po­wie­dze­nie i tak da­lej.

– Nie sta­rał się o urlop?

– Wspo­mnia­łam mu o urlo­pie. Oczy­wi­ście to trudne z tak krót­kim sta­żem pracy, ale spró­bo­wać za­wsze można. A on nie… zło­żył wy­po­wie­dze­nie.

– A w pracy? Jak się za­cho­wy­wał?

Jo­se­fin prze­krzy­wiła głowę i wy­dała ci­chy po­mruk.

– By­wał tro­chę nie­dbały. Ro­bił wszystko, co do niego na­le­żało, ale zda­rzało mu się spóź­niać albo nie przy­cho­dzić do pracy i za­po­mnieć zgło­sić, że jest chory. Tego typu kwe­stie.

– Ale zło­żył wy­po­wie­dze­nie w samą porę, prawda?

– Tak, to rze­czy­wi­ście tro­chę dziwne. Cho­ciaż z dru­giej strony…

Za­wa­hała się.

– Co ta­kiego?

– Po za­koń­cze­niu pracy nie od­dał klu­czy. Nie zło­żył też żad­nego ra­portu z ostat­niej kon­troli. Kilka razy dzwo­ni­li­śmy do niego w tej spra­wie, ale nie od­bie­rał, więc uzna­li­śmy, że już wy­je­chał. „Cały Pon­tus”, po­my­śle­li­śmy i by­li­śmy na niego tro­chę ob­ra­żeni.

Wes­tchnęła i od­wró­ciła wzrok.

– Ale to wszystko miało wy­tłu­ma­cze­nie.

7

Przez zimno i wil­goć Vik­tor aż za­drżał, kiedy wy­sko­czył z pick-upa przed do­mem. Otwo­rzył za­ci­na­jące się drzwi i nie zdjąw­szy bu­tów, po­szedł pro­sto do kuchni. Po­sta­wił na stole torbę ze sklepu Kon­sum. W sa­lo­nie był włą­czony te­le­wi­zor.

– Co się stało? – za­py­tał Raffa. W tle sły­chać było ame­ry­kań­ską sta­cję.

– A co się miało stać?

– No… nie mia­łeś spo­tka­nia z Nadją?

Po ese­me­sie od niej jego złość i roz­cza­ro­wa­nie osła­bły, ale te­raz po­now­nie dały o so­bie znać.

– Ech, ta jej matka. Ma nie po ko­lei w gło­wie.

– No mów. Co się stało? – za­py­tał za­cie­ka­wiony Raffa, ale dzie­lił uwagę mię­dzy niego a te­le­wi­zor.

Vik­tor opo­wie­dział wszystko, choć nie było tego wiele, jed­no­cze­śnie wy­pa­ko­wu­jąc ku­pione pro­dukty. Mleko, kawę, kilka mro­żo­nych pizz, pięć awo­kado i dzie­sięć kiwi.

– To słabo – skwi­to­wał od nie­chce­nia Raffa. Jego za­in­te­re­so­wa­nie pro­ble­mami Vik­tora już z całą pew­no­ścią było mniej­sze niż pro­gra­mem te­le­wi­zyj­nym.

Vik­tor scho­wał mleko do lo­dówki, a pizze do za­mra­żarki. Resztę zo­sta­wił na po­pie­la­tym bla­cie ich sta­rego stołu.

Awo­kado i kiwi były dla Raffy. Co prawda Vik­tor też je jadł, ale to Raffa ubz­du­rał so­bie, że je­dząc tylko awo­kado i kiwi, czło­wiek może być zdrowy. – A poza tym po awo­kado ci staje – do­da­wał zwy­kle.

Le­żał te­raz wy­cią­gnięty na czar­nej skó­rza­nej ka­na­pie i wbi­jał wzrok w ekran te­le­wi­zora. Miał po­cią­głą twarz i krzywy nos. Trudno go było na­zwać atrak­cyj­nym, ale wiele dziew­czyn le­ciało na jego wy­gląd, uwa­ża­jąc go za cie­kawy. Vik­tor i Raffa teo­re­tycz­nie byli ku­zy­nami, ale prak­tycz­nie kimś wię­cej. Ba­wili się ze sobą, od­kąd na­uczyli się cho­dzić, a przez ostat­nie sześć lat miesz­kali pod jed­nym da­chem. Raffa był dla niego ku­zy­nem i naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Vik­tor usiadł w wy­słu­żo­nym krze­śle ob­ro­to­wym ze sta­lo­wych ru­rek i brą­zo­wej sztucz­nej skóry. Pod­ło­kiet­niki były uszko­dzone i przez dziury wy­sta­wała bru­nat­no­żółta gąbka.

Po du­żym ekra­nie snuły się po­wolne zom­biaki. To był wła­ści­wie je­dyny luk­sus, na który so­bie po­zwo­lili. Każdy kre­tyn miał w domu pła­ski te­le­wi­zor, więc wie­dzieli, że nie bę­dzie to ni­kogo ra­ziło. Prze­ciw­nie: lu­dzie wła­śnie tego się spo­dzie­wali. Dwóch nie­udacz­ni­ków z Rums le­dwo było stać na czynsz, ale oczy­wi­ście wy­wa­lili kasę na pła­ski te­le­wi­zor. By­łoby wręcz po­dej­rzane, gdyby tego nie zro­bili.

– Co oglą­dasz? – za­py­tał.

– The Wal­king Dead.

Ko­lejny ścią­gnięty z in­ter­netu se­rial, któ­rym Raffa sza­leń­czo się odu­rzał. Le­żał na brzu­chu, trzy­ma­jąc głowę i jedną rękę na pod­ło­kiet­niku sofy. Wy­glą­dało to tak, jakby chciał z niej zejść, ale zmie­nił zda­nie w trak­cie ru­chu. Po­tra­fił tak le­żeć przez kilka go­dzin.

Raffa i Vik­tor miesz­kali w tym domu od po­przed­niej wio­sny. Wy­na­jęli go z ume­blo­wa­niem na rok, ale w maju prze­dłu­żyli umowę na ko­lejny. Był to przy­zwo­ity, duży pię­trowy dom z drewna, z ga­ra­żem i sto­dołą. Więk­szość żół­tej farby po­zła­ziła z drew­nia­nych pa­neli, więc był ra­czej szary, je­śli nie li­czyć miejsc, w któ­rych drewno za­czy­nało bu­twieć, co nada­wało mu ciemny, bru­nat­no­czarny ko­lor.

Vik­tor za­trzy­mał wzrok na ekra­nie. Ja­kiś fa­cet pró­bo­wał się prze­drzeć przez te­ren opa­no­wany przez zom­bie, bo szu­kał żony. Świeżo po­znani lu­dzie sta­rali mu się to wy­per­swa­do­wać. Wcho­dze­nie tam było rów­no­znaczne z sa­mo­bój­stwem. Fa­cet wrzesz­czał na nich roz­wście­czony. Nie za­mie­rzał jej zo­sta­wić na pa­stwę losu.

Raffa był po­chło­nięty kon­flik­tem na ekra­nie. Vik­tor po­czuł mro­wie­nie w ciele. Szybko się ro­zej­rzał, za­uwa­żył zie­loną za­pal­niczkę le­żącą na stole, pod­niósł ją i rzu­cił w Raffę. Tra­fił w ucho.

– Au – po­wie­dział apa­tycz­nie Raffa.

Po­dra­pał się, jakby strzą­sał owada. Na­wet ból nie był w sta­nie go ode­rwać od świata zom­bie.

Vik­tor wes­tchnął nie­cier­pli­wie, zro­bił pół ob­rotu na krze­śle i wstał. Kiedy szedł po wy­słu­żo­nej ma­cie kor­ko­wej, pia­sek i drobne ka­myki chrzę­ściły mu pod no­gami. Za drzwiami swo­jego po­koju zrzu­cił buty, usiadł przy biurku i włą­czył kom­pu­ter.

Na sa­mym po­czątku otwo­rzył tu­nel VPN, dzięki któ­remu wy­glą­dało na to, że jest gdzieś w Sta­nach. Ślady, które zo­sta­wiał, nie mo­gły więc do­pro­wa­dzić do jego szwedz­kiego ad­resu IP.

Także i tym ra­zem był mile za­sko­czony, kiedy spraw­dził wpłaty. Było co­raz le­piej – od lata wciąż ro­sły. Suk­ces go odu­rzał. Haj spo­wo­do­wany pie­niędzmi był lep­szy od więk­szo­ści in­nych, które znał. Ale jed­no­cze­śnie prze­ra­żał. Im był więk­szy, tym bar­dziej ro­sło po­czu­cie, że są na wi­doku. Klien­tów przy­by­wało, wkrótce za­cznie się ga­da­nie, a po­tem, pew­nego pięk­nego dnia, zo­staną zde­ma­sko­wani.

Jed­nak obawy te były nie­uza­sad­nione. To nie oni byli wy­sta­wieni. Nie on i Raffa. Tylko ano­ni­mowe coś, in­ter­fejs użyt­kow­nika. Strony i konta, któ­rych nie da się na­mie­rzyć. Nie ist­niał spo­sób, by do nich do­trzeć. O ile ni­czego nie prze­ga­pił – a wie­dział, że tak się nie stało – nie było żad­nego związku mię­dzy po­wo­dze­niem przed­się­wzię­cia a ry­zy­kiem, że zo­staną zde­ma­sko­wani. Przy­naj­mniej do­póki cho­dziło o tę część ich dzia­łal­no­ści, która to­czyła się w sieci. Sła­bym punk­tem była ko­perta z to­wa­rem. Prę­dzej czy póź­niej ktoś na po­czcie może się za­cząć za­sta­na­wiać. Dla­tego uznali, że będą po­dró­żo­wać na kon­ty­nent. Cza­sem do Ny­näshamn, cza­sami do Oskar­shamn. A stam­tąd da­lej.

Roz­wa­żał, czy nie zmie­nić ser­wera albo nie prze­nieść któ­re­goś z kont, ale po­sta­no­wił za­cze­kać. Ostroż­ność miała klu­czowe zna­cze­nie, ale nie wolno było po­paść w pa­ra­noję.

Gdy usły­szał sa­mo­chód pod­jeż­dża­jący na dzie­dzi­niec, wyj­rzał przez okno i do­strzegł frag­ment bia­łej ka­ro­se­rii. Od strony pa­sa­żera wy­siadł nie­znany mu męż­czy­zna.

Vik­tor szybko uru­cho­mił wcze­śniej przy­go­to­wane ma­kro, które czy­ściło wszelką ak­tyw­ność prze­glą­darki, usu­wało wszyst­kie pliki ścią­gnięte na kom­pu­ter i oczysz­czało twardy dysk tak, by nie dało się od­zy­skać nic z tego, co zo­stało usu­nięte. Na ko­niec au­to­mat otwie­rał cze­ską stronę porno, taka wi­sienka na tor­cie.

Roz­le­gło się pu­ka­nie. Szyby w drzwiach po­dzwa­niały. Vik­tor wstał i po­szedł do sa­lonu. Raffa pod­niósł się z ka­napy. Wyj­rzał przez okno i się od­wró­cił, kiedy Vik­tor do niego pod­szedł.

– Czy to nie ten Mu­rarz? – za­py­tał szep­tem.

– Mu­rarz?

Vik­tor zbli­żył się do okna i sam spoj­rzał. Sły­szał sporo o Mu­ra­rzu, ale wi­dział go tylko raz, na Hemse. Mimo to miał pew­ność. Za drzwiami stał wła­śnie ten czło­wiek.

– Dla­czego tu przy­szedł? – syk­nął do Raffy.

– Nie mam po­ję­cia.

Znów usły­szeli pu­ka­nie. Tym ra­zem moc­niej­sze.

– Otwórz­cie, chło­paki. Wiem, że tam je­ste­ście.

Szyba grze­cho­tała jesz­cze moc­niej, gdy Mu­rarz za­czął szar­pać za klamkę.

– Co te­raz? – wy­szep­tał Raffa.

Vik­tor nie ro­zu­miał, czego Mu­rarz od nich chce. Nie znali go, ni­gdy z nim nie roz­ma­wiali, wi­dzieli go tylko ten je­den raz na Hemse, gdy prze­cho­dził z jed­nym ze swo­ich chło­pa­ków.

O Mu­ra­rzu krą­żyły wła­śnie ta­kie po­gło­ski. Że za­wsze ktoś mu to­wa­rzy­szy. Jako swego ro­dzaju ochro­niarz. Nie­ła­two było usta­lić, co jest prawdą. Choć może aku­rat to się zga­dzało. Bo tym ra­zem też ktoś z nim był.

8

Po­cie­ra­jąc dło­nią o dłoń, żeby się roz­grzać, Ove Gahn­ström szedł z Sarą Oskars­son z par­kingu do dwu­pię­tro­wego bu­dynku przy Tje­lva­rvägen 26, w pół­noc­nej czę­ści Visby.

– Zimno – po­skar­żył się.

– Nie­na­wi­dzę li­sto­pada – przy­znała Sara. Była na tyle prze­wi­du­jąca, by wło­żyć rę­ka­wiczki.

Ove wy­dał po­mruk na znak zgody.

– Dwu­dzie­stego pią­tego je­dziemy do Bu­enos Aires – po­in­for­mo­wał. – Na dwa ty­go­dnie. Tam jest wio­sna. Albo po­czą­tek lata.

– Nie chcę tego słu­chać.

Do­szli do bu­dynku. Ove otwo­rzył, wszedł do środka i przy­trzy­mał drzwi Sa­rze.

– Hel­l­berg, dru­gie pię­tro – od­czy­tał z ta­bliczki.

Po­wle­kli się po scho­dach. A wła­ści­wie to Ove się wlókł. Sara szła lek­kim kro­kiem i bez wy­siłku, pod­czas gdy on od­dy­chał z co­raz więk­szym tru­dem.

– Mu­szę wró­cić do tre­nin­gów – wy­dy­szał.

– No wła­śnie, co się stało? Taki by­łeś do­bry w uni­ho­keju, w piłce noż­nej, we wszyst­kim.

– To się stało – od­parł Ove i z sze­ro­kim uśmie­chem po­kle­pał brzuch. Ni­gdy nie był szczu­pły, ale w ciągu ostat­niego roku przy­tył o kilka roz­mia­rów. – A tak na­prawdę to nie bar­dzo wiem – do­dał. – Chyba się za­pu­ści­łem, od­kąd do­łą­czyła do nas wy­czy­nowa spor­t­smenka.

Sara przy­sta­nęła na naj­wyż­szym stop­niu.

– Chcesz po­wie­dzieć, że to moja wina?

– Żar­to­wa­łem. To tu­taj.

Wska­zał drzwi z na­pi­sem „Hel­l­berg” na klapce otworu na li­sty i przy­ło­żył pa­lec do przy­ci­sku dzwonka. Po dru­giej stro­nie roz­brzmiało po­je­dyn­cze „pling”. Było sły­chać głosy dwóch mło­dych ko­biet, po­tem zgrzyt zamka, aż w końcu drzwi się otwo­rzyły.

Agnes, sio­stra Pon­tusa Hel­l­berga – o ile to ona przed nimi stała – była jego naj­bliż­szą krewną. Oboje ro­dzice nie żyli. Młoda ko­bieta o ciem­nych, krótko ostrzy­żo­nych wło­sach pa­trzyła na nich py­ta­jąco. Miała na so­bie dżinsy i roz­pięty czarny swe­te­rek. Trzy­mała w ręce żółty ołó­wek.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Ove Gahn­ström i je­stem z po­li­cji – oznaj­mił męż­czy­zna, po­ka­zu­jąc le­gi­ty­ma­cję. – To moja współ­pra­cow­niczka Sara Oskars­son.

Sara przy­wi­tała się z ko­bietą, a ta przy­jaź­nie od­po­wie­działa na po­wi­ta­nie.

– Czy to pani Agnes Hel­l­berg? – za­py­tał Ove.

– Tak – od­parła. – Czy coś się stało?

– Mo­żemy na chwilę wejść?

– Tak… my­ślę, że tak.

Kiedy na nich pa­trzyła, w jej oczach były nie­po­kój i dez­orien­ta­cja. Ove i Sara prze­kro­czyli próg, szybko roz­sz­nu­ro­wali mo­kre buty i po­szli da­lej w głąb miesz­ka­nia. Wy­glą­dało na dwu­po­ko­jowe.

– To jest Hilma – po­in­for­mo­wała Agnes, kiedy we­szli do kuchni. – Też tu mieszka.

Za sto­łem przy oknie sie­działa ko­bieta w wieku Agnes. Miała na so­bie ja­skra­wo­czer­wony weł­niany swe­ter, a jej ja­sne włosy były spięte w cia­sny kok. Kuch­nia była biała, a szafki miały ko­lor błę­kit­nego nieba. Cały stół był za­wa­lony książ­kami i no­tat­ni­kami. W tym ła­god­nym cha­osie zna­la­zło się też miej­sce na dwie fi­li­żanki kawy i paczkę cia­ste­czek Sin­go­alla.

– Uczymy się do eg­za­mi­nów – wy­ja­śniła nie­po­trzeb­nie Agnes.

Pa­pier w kratkę i kal­ku­la­tory wska­zy­wały na ja­kiś przed­miot ści­sły.

– Pań­stwo są z po­li­cji – wy­ja­śniła, zwra­ca­jąc się do Hilmy. Przy­szli, bo… Nie wiem wła­ści­wie.

– Sły­sza­łam – od­parła Hilma.

– Może usiądźmy – za­pro­po­no­wał Ove.

– Oczy­wi­ście.

Hilma wstała, ale nie ru­szyła się z miej­sca. Wy­raź­nie nie była pewna, czego się od niej ocze­kuje.

– Chcą pań­stwo po­roz­ma­wiać spo­koj­nie?

Ove i Sara wy­mie­nili spoj­rze­nia.

– Pro­szę na ra­zie za­cze­kać na ze­wnątrz, ale się nie od­da­lać – od­po­wie­działa Sara.

– W po­rządku.

Hilma zgar­nęła jedną książkę, wy­szła i za­mknęła za sobą drzwi. Agnes pa­trzyła na nich z nie­po­ko­jem, a jej twarz była biała jak kreda.

– Przy­kro mi, że mu­simy prze­ka­zać taką in­for­ma­cję – za­czął Ove – ale pani brat zo­stał zna­le­ziony mar­twy w swoim miej­scu pracy.

Agnes Hel­l­berg spra­wiała wra­że­nie, jakby nie za­re­ago­wała na jego słowa. Wpa­try­wała się w niego, nic nie mó­wiąc. Czy rze­czy­wi­ście zro­zu­miała?

– Wiemy, że ja­kiś czas temu za­koń­czył pracę w wo­do­cią­gach, ale wła­śnie tam go zna­le­ziono. A do­kład­nie w wieży ci­śnień w Alvie.

Agnes na­dal się nie od­zy­wała.

– Zo­stał zi­den­ty­fi­ko­wany przez ko­le­żankę z pracy, a poza tym miał przy so­bie port­fel z pra­wem jazdy, więc je­ste­śmy pewni, że to on.

– Ale… – za­częła Agnes i urwała. – Czy Pon­tus nie żyje? – za­py­tała po chwili.

– Tak, pani brat, Pon­tus, nie żyje – po­twier­dził Ove. – Bar­dzo nam przy­kro.

Agnes drgnęła i unio­sła dło­nie do ust.

– Do­brze, że jest u pani ko­le­żanka – stwier­dziła Sara. – A może wo­la­łaby pani, by przy­je­chał tu ktoś inny?

– Nie, nie – mruk­nęła Agnes, za­kry­wa­jąc usta.

Po­woli opu­ściła ręce na ko­lana.

– W swoim miej­scu pracy? Prze­cież Pon­tus jest w po­dróży.

– Wy­gląda na to, że ni­g­dzie nie wy­je­chał – od­parła Sara.

– Ale prze­cież po­le­ciał do Bang­koku. Skoń­czył pra­co­wać w wo­do­cią­gach po­nad mie­siąc temu.

Agnes Hel­l­berg nie­uf­nie pa­trzyła na Sarę.

– Przy­znaję, że to brzmi dziw­nie, ale ro­bimy co w na­szej mocy, by usta­lić, co tak na­prawdę się stało.

Agnes na­brała po­wie­trza i wyj­rzała przez okno.

– Nie wie­rzę. To musi być ja­kaś po­myłka.

Na­gle jakby coś przy­szło jej do głowy, bo gwał­tow­nie się od­wró­ciła do Ovego, który sie­dział naj­bli­żej.

– Czy ktoś nie mógł ukraść jego port­fela?

– Roz­po­znała go jedna ze współ­pra­cow­nic – po­wtó­rzył spo­koj­nie Ove.

– A która? – od­parła Agnes. – Bo może… – za­częła i sama so­bie prze­rwała wes­tchnie­niem.

– Kiedy po raz ostatni miała pani kon­takt z bra­tem?

– To było… ach, sama nie wiem.

Unio­sła ko­niuszki pal­ców do skroni.

– Nie mie­li­śmy bli­skiego kon­taktu. To było, za­nim… miał wy­je­chać. Ze dwa mie­siące temu.

– Co wtedy mó­wił?

– Za­re­zer­wo­wał bi­let do Bang­koku. Chciał od­być po­dróż po Azji.

– Po­dał kon­kretną trasę?

– Nie. Chyba tego nie pla­no­wał. Wiem tylko o Bang­koku.

– Ja­kie spra­wiał wra­że­nie?

– Może tro­chę ze­stre­so­wa­nego.

– Jak to się ob­ja­wiało?

– Wy­da­wał się na­krę­cony. A to nie do końca w jego stylu. Ra­czej prze­ciw­nie.

– Czy po­wie­dział coś, co mo­głoby to wy­tłu­ma­czyć?

– Nie.

– Pra­co­wał w wo­do­cią­gach tylko przez rok, a wcze­śniej miał pewne pro­blemy ze zna­le­zie­niem pracy. Mimo to za­osz­czę­dził pie­nią­dze na dłuż­szą po­dróż po Azji. Miał odło­żoną ja­kąś kasę?

– O ile wiem, to nie. My­ślę, że żył dość oszczęd­nie. Można po­wie­dzieć, że stało się to jego zwy­cza­jem.

– Wie pani, z kim się za­da­wał?

Oczy Agnes na­gle za­szły łzami.

– Kiedy pań­stwo za­dają mi te py­ta­nia, do­ciera do mnie, jak nie­wiele wiem o swoim bra­cie. Jak to moż­liwe, że nie żyje?

– Nie zna pani na­wet jego przy­ja­ciół?

Ko­bieta po­cią­gnęła no­sem.

– Jest ich kilku, dwaj jesz­cze z dzie­ciń­stwa, ale nie wiem, jak czę­sto się obec­nie spo­ty­kają. Na­zy­wają się Janne i Fe­lix.

– Zna pani ich na­zwi­ska? – spy­tał Ove.

Agnes nie od­po­wie­działa. Gwał­tow­nie wstała i wy­bie­gła z po­koju.

– Pon­tus nie żyje – za­brzmiał jej prze­ni­kliwy głos.

Reszta znik­nęła, za­głu­szona przez szloch.

9

Drzwi znowu za­grze­cho­tały.

– Otwórz­cie, chło­paki. Po­ga­damy. Wiem, że tam je­ste­ście – roz­legł się ni­ski, nieco po­wolny głos Mu­ra­rza.

Vik­tor ski­nął głową w stronę drzwi.

– Otwórz.

– Na pewno?

– Tak.

Sta­wia­nie oporu by­łoby głu­potą. Mu­rarz na pewno nie chciał ich skrzyw­dzić. Nic mu nie zro­bili. W ogóle nie mieli z nim nic wspól­nego.

Raffa wzru­szył ra­mio­nami, wy­szedł na ko­ry­tarz, włą­czył lampę i prze­krę­cił klucz. Drzwi otwo­rzyły się na­tych­miast – ruch był szybki, lecz kon­tro­lo­wany. Mu­rarz zna­lazł się w sła­bym, sza­ro­nie­bie­skim świe­tle ener­go­osz­częd­nej ża­rówki.

Vik­tor za­pa­lił lampę pod­ło­gową obok ka­napy i tę nad sto­łem, a po­tem usiadł. Le­piej by się czuł, sto­jąc, ale za­le­żało mu, by Mu­rarz zo­ba­czył, że jego wi­zyta go nie stre­suje, choć było wręcz prze­ciw­nie.

Mu­rarz wszedł do po­koju, sta­wia­jąc bez­wstyd­nie dłu­gie kroki. Miał na so­bie dżinsy, gra­na­towy weł­niany swe­ter i wy­słu­żoną brą­zową za­mszową kurtkę z czar­nym koł­nie­rzem. Za nim wszedł jego pa­cho­łek – wy­soki blon­dyn w dżin­so­wej kurtce z pod­pinką i w czar­nych spodniach dre­so­wych. Nie wy­glą­dał, jakby mógł wiele zdzia­łać, gdyby wy­bu­chła awan­tura. Cho­ciaż Vik­tor wi­dy­wał chu­dziel­ców wal­czą­cych z za­ja­dło­ścią, która re­kom­pen­so­wała brak du­żej masy mię­śnio­wej. Raffa był jed­nym z nich.

Mu­rarz się ro­zej­rzał. Był wy­soki i ży­la­sty, miał ciemne włosy pra­wie bez śladu si­wi­zny, choć mu­siał li­czyć po­nad pięć­dzie­siąt lat. Jego twarz była mocno po­bruż­dżona i opa­lona. Vik­tor od­niósł wra­że­nie, że opa­le­ni­zna jest mie­sza­niną ni­ko­tyny i zło­śli­wo­ści wy­do­sta­ją­cej się przez pory skóry. Miał długą, na­stro­szoną i siwą brodę, trzy­mał w ręce mały kow­boj­ski ka­pe­lusz z ja­sno­brą­zo­wej skóry.

Za cho­lerę nie wy­glą­dał na nor­mal­nego.

– No pro­szę. Wy­gląda na to, że do­brze się ba­wi­cie we dwóch.

Spoj­rzał na Vik­tora.

– Vik­tor, prawda?

Za­py­tany le­dwo za­uwa­żal­nie ski­nął głową.

– I Ra­fael, tak? – spy­tał Mu­rarz, spo­glą­da­jąc na Raffę.

Vik­tor od cza­sów szkol­nych nie sły­szał, by ktoś zwra­cał się do jego ko­legi peł­nym imie­niem. A i wtedy ro­bili to tylko na­uczy­ciele. Na ape­lach.

– To jest Alex – oznaj­mił Mu­rarz, pa­trząc na blon­dyna w dżin­so­wej kurtce.

Alex przy­wi­tał się krót­kim ski­nie­niem w kie­runku Vik­tora i Raffy. Był w ich wieku, może ze dwa lata star­szy.

Mu­rarz znów się ro­zej­rzał.

– Na­prawdę ład­nie. Bra­kuje tylko la­sek. Ale może je­ste­ście z tych, któ­rzy ich nie po­trze­bują?

Alex wy­szcze­rzył zęby. Vik­tor mil­czał. Mógł coś po­wie­dzieć o tym pe­dziu Mu­ra­rza w ga­ciach od pi­żamy, ale uznał, że nie ma co strzę­pić ję­zyka. Ani ry­zy­ko­wać.

– Czyli wiem, kim je­ste­ście, a wy wie­cie, kim ja je­stem. To do­brze.

Mu­rarz usiadł w sfa­ty­go­wa­nym ob­ro­to­wym krze­śle, w któ­rym chwilę wcze­śniej sie­dział Vik­tor.

– Na pewno wie­cie, dla­czego tu je­stem.

Spoj­rzał na Vik­tora, a póź­niej na Raffę bacz­nie ob­ser­wu­ją­cego wy­so­kiego fa­ceta o twa­rzy ko­nia.

– Tak się składa, że nie – od­parł zgod­nie z prawdą Vik­tor.

Nie miał bla­dego po­ję­cia. Jak do­tąd nie za­mie­nił z Mu­ra­rzem ani słowa.

– Wy­sil się tro­chę – rzekł Mu­rarz. – Wy­glą­dasz na łeb­skiego chło­paka. To na pewno nie ta­kie trudne.

Kiedy otwo­rzył usta, roz­niósł się za­pach ni­ko­tyny i ście­ków. Mu­siało to mieć zwią­zek z jego ze­psu­tymi zę­bami. Vik­tor zwal­czył od­ruch na­ka­zu­jący od­wró­cić twarz. Nic nie po­wie­dział.

Mu­rarz uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej, uka­zu­jąc szczerby. Jego po­bruż­dżone po­liczki do­dat­kowo się po­marsz­czyły.

– Wiem, czym się tu zaj­mu­je­cie i ile mniej wię­cej na tym za­ra­bia­cie. Mu­szę po­wie­dzieć: brawo. Do­bra ro­bota.

Wy­ko­nał bez­gło­śny gest aplauzu, ude­rza­jąc ko­niusz­kami pal­ców o wnę­trze dłoni.

Vik­tor spo­koj­nie sie­dział na swoim miej­scu i na niego pa­trzył, choć w środku wszystko się w nim go­to­wało. Co się dzieje, do cho­lery? – my­ślał. Wszyst­kie sztuczki, drogi na­około, prze­myślne la­bi­rynty ma­jące spra­wić, by byli bez­pieczni, a ten pa­jac włazi tu z bu­tami, twier­dząc, że do­sko­nale wie, czym się zaj­mują.

Kto syp­nął? Na pewno nie Raffa. Nie był to naj­by­strzej­szy ani naj­bar­dziej ostrożny fa­cet, ale gdy cho­dziło o ich in­te­resy… nie, po pro­stu nie­moż­liwe.

Pró­bo­wał się uspo­koić. Mu­siał my­śleć ja­sno. Mu­rarz na ra­zie nie po­wie­dział, co ta­kiego wie. Vik­tor nie za­mie­rzał mu w tym po­ma­gać. Może był to tylko je­den wielki blef, choć nie po­tra­fił zro­zu­mieć, po co to wszystko.

– Okej – po­wie­dział su­cho – ale mimo to nie bar­dzo ro­zu­miem, czego chcesz. Naj­pro­ściej by było, gdy­byś po­wie­dział.

Mu­rarz wy­szcze­rzył zęby. Raffa z nie­po­ko­jem spoj­rzał na Vik­tora. Czyżby uznał te słowa za zbyt śmiałe? Po tych wszyst­kich wy­sił­kach zmie­rza­ją­cych do utrzy­ma­nia ich po­czy­nań w ta­jem­nicy nie mo­gli tak po pro­stu po­dać Mu­ra­rzowi prawdy na tacy. Mu­siał zda­wać so­bie z tego sprawę.

Je­śli Mu­rarz na­prawdę coś wie­dział, nie­trudno było zgad­nąć, czego chce. Chciał się przy­łą­czyć. Albo tylko do­stać pie­nią­dze za mil­cze­nie, albo w taki czy inny spo­sób uczest­ni­czyć w ich dzia­ła­niach. Jedno i dru­gie było kom­plet­nie sza­lone.

– Okej, okej – po­wie­dział Mu­rarz, chu­cha­jąc w jego stronę. Han­dlu­je­cie dra­gami. To żadna ta­jem­nica.

Vik­tor był prze­ko­nany, że serce sta­nęło mu na kilka se­kund. Wszystko się za­trzy­mało, nie od­dy­chał, pa­trzył tylko przed sie­bie pu­stym wzro­kiem. Po chwili jego my­śli za­częły pę­dzić jak sza­lone. Pla­no­wał ucieczkę: jak opusz­czą Go­tlan­dię i prze­do­staną się na kon­ty­nent, ile pie­nię­dzy będą mo­gli ze sobą wziąć.

– To dla mnie żadna ta­jem­nica – do­dał z uśmie­chem Mu­rarz. – Mo­że­cie wy­lu­zo­wać. Nie mam po­wodu ro­bić wam pod górkę. Dwóch mło­dych chło­pa­ków, któ­rzy so­bie ra­dzą. Lu­bię ta­kich. Ale chcę mieć w tym swój udział.

Udział. Chyba go po­wa­liło. Za kogo on się uwa­żał, za lo­kalny od­po­wied­nik Tony’ego So­prano? Vik­tor miał ochotę się ro­ze­śmiać, ale uznał, że nie byłby to naj­lep­szy po­mysł.

– W Su­dret nic nie sprze­da­jemy.

Po­twier­dził w ten spo­sób cha­rak­ter ich dzia­łal­no­ści, ale po­czuł, że nie ma wy­boru. Mu­siał przed­sta­wić ja­kiś ar­gu­ment, a zdra­dze­nie Mu­ra­rzowi aku­rat tego szcze­gółu nie było ta­kie groźne.

– Nie pro­wa­dzimy sprze­daży na Go­tlan­dii. Czym­kol­wiek się zaj­mu­jesz, nie bę­dziemy prze­szka­dzać. Całe Su­dret mo­żesz mieć dla sie­bie.

Mu­rarz od­wró­cił wzrok i kilka razy po­ru­szył szczęką, a po­tem po­wie­dział:

– Je­ste­ście tu, co nie? W Su­dret.

Zro­bił prze­rwę, cze­kał na od­po­wiedź.

– Tak – od­parł zmę­czo­nym gło­sem Vik­tor.

– I sprze­da­je­cie am­fe­ta­minę?

Vik­tor nie od­po­wie­dział. Tego było już za wiele. Nie był głupi. Sy­tu­acja była tak oso­bliwa, że wcale by się nie zdzi­wił, gdyby Mu­rarz był na usłu­gach po­li­cji i miał pod ko­szulą przy­cze­piony mi­kro­fon. Cho­ciaż nie: bar­dzo by go to zdzi­wiło, ale nie mógł tego wy­klu­czyć.

Mu­rarz wska­zał go czapką i mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo, jakby do­ce­niał jego mil­cze­nie.

– A dla mnie równa się to sprze­daży w Su­dret – po­wie­dział po chwili, jakby mimo wszystko do­stał od­po­wiedź.

– Skoro tak mó­wisz.

Roz­le­gło się stuk­nię­cie o pa­ra­pet. Znów się roz­pa­dało. Było mo­kro, szaro i wkrótce miał za­paść mrok. Vik­tor cze­kał. Za­uwa­żył, że Raffa za­czyna tra­cić nad sobą pa­no­wa­nie – zro­bił kilka nie­spo­koj­nych kro­ków w bok, co wy­raź­nie zde­ner­wo­wało Alexa. Prze­niósł wzrok z Raffy na Vik­tora, a po­tem za­trzy­mał go na Mu­ra­rzu, jakby cze­kał na ja­kiś znak albo de­cy­zję. Mu­rarz ba­wił się czapką i z krzy­wym uśmie­chem wy­glą­dał przez okno. Wy­pu­ścił po­wie­trze no­sem.

– Nie wiem, co po­wie­dzieć – przy­znał Vik­tor. – Ty tu przy­sze­dłeś. Po­dej­rze­wam, że masz ja­kąś pro­po­zy­cję.

Rów­nie do­brze mógł od razu spy­tać, co Mu­rarz so­bie umy­ślił, za­miast kon­ty­nu­ować idio­tyczną dys­ku­sję o sprze­daży w Su­dret. Przy­naj­mniej mie­liby punkt za­cze­pie­nia.

Mu­rarz zro­bił efek­towną pauzę, a po­tem wstał i zbli­żył się na kilka kro­ków do Vik­tora. W tle Raffa po­ru­szał się ni­czym Fred Asta­ire. Ner­wowo ste­po­wał w miej­scu i wy­ko­ny­wał nie­kon­tro­lo­wane ru­chy ręką.

– Spo­koj­nie – ode­zwał się Vik­tor, omi­ja­jąc spoj­rze­niem Mu­ra­rza.

Nie wpły­nęło to zbyt­nio na Raffę, a Vik­tor wi­dział po jego oczach, że utrzyma nerwy na wo­dzy.

Vik­tor po­sta­no­wił za­ufać in­tu­icji. Uznał, że Mu­rarz przy­szedł pro­sić ich o pie­nią­dze. Nie miał po­wodu ro­bić im krzywdy. Nie w ta­kiej chwili. To by­łoby głu­pie. Gdyby jed­nak Raffa nie wy­trzy­mał, nie wia­domo, jak by to się skoń­czyło.

Mu­rarz usiadł na noc­nej szafce ple­cami do Alexa i Raffy, jakby to była sprawa wy­łącz­nie mię­dzy nim a Vik­to­rem. Na­chy­lił się i otwo­rzył usta.

– Dzie­więć­dzie­siąt ty­sięcy za to, co było do tej pory. Po­tem chcę dzie­sięć ty­sięcy mie­sięcz­nie.

Z bli­ska jego od­dech jesz­cze bar­dziej śmier­dział zgni­li­zną – mógł wręcz utkwić roz­mówcy w gar­dle. Vik­tor pró­bo­wał uda­wać, że tego nie czuje.

– Uwa­żam, że tu nie ma o co się spie­rać. Ma­cie ty­dzień, od dzi­siaj.

Vik­tor le­dwo usły­szał sumy, tak po­ra­żał jego zmy­sły smród z po­zba­wio­nej wielu zę­bów gęby Mu­ra­rza. Dla niego to, że Mu­rarz w ogóle cze­goś się do­maga, sta­no­wiło spory pro­blem. I że się po­słu­żył czy­stym szan­ta­żem. Nie miał im nic do za­pro­po­no­wa­nia w za­mian, to było pewne.

– A co z tego bę­dziemy mieli? – za­py­tał Vik­tor, by tro­chę zy­skać na cza­sie.

Mu­rarz prych­nął.

– Bę­dzie­cie mo­gli dzia­łać jak do tej pory.

Jak do tej pory. Do­bre so­bie. Mu­rarz miał ze­rowe po­ję­cie o tym, co ro­bili. Oprócz tego, że miało to coś wspól­nego z am­fe­ta­miną.

– Pro­blem w tym, że nie mamy pie­nię­dzy. Przy­naj­mniej tu­taj. Na­sze pie­nią­dze są… gdzie in­dziej.

– Skoro tak mó­wisz – od­parł z iro­nią Mu­rarz. – Ale po­dej­rze­wam, że pła­ci­cie za to­war, więc mu­si­cie mieć do­stęp do pie­nię­dzy.

– Oczy­wi­ście, ale tego nie spo­sób za­ła­twić tak po pro­stu. Mu­sie­li­by­śmy wyjść i się prze­mie­ścić. W dość od­le­głe miej­sce.

Vik­tor zdra­dził znacz­nie wię­cej, niż po­wi­nien, ale chciał zy­skać na cza­sie. Wie­dział, że im bar­dziej opóź­nią datę spłaty, tym le­piej.

– A może chcesz do­stać te pie­nią­dze na konto? – do­dał.

Mu­rarz nie za­dał so­bie trudu, by od­po­wie­dzieć.

– No to w ta­kim ra­zie bę­dzie­cie mu­sieli się ru­szyć i tam po­je­chać – stwier­dził, wsta­jąc i wkła­da­jąc czapkę.

– Ale…

– Do­sta­nie­cie kilka do­dat­ko­wych dni za fa­tygę – prze­rwał mu Mu­rarz. – Dzie­więć­dzie­siąt ty­sięcy w ko­lejny pią­tek. Za­dzwoń­cie do Alexa dzień wcze­śniej, to otrzy­ma­cie go­dzinę i miej­sce.

Alex na­gry­zmo­lił nu­mer na kar­teczce i po­dał ją Vik­to­rowi.

– To mnó­stwo za­ła­twia­nia. Dwa ty­go­dnie…

– Pią­tek – uciął Mu­rarz.

Alex po­ma­chał kar­teczką, a Vik­tor ją wziął. Co in­nego mógł zro­bić?

– Albo od razu po­wiedzmy sto ty­sięcy. Bo dzie­sięć mie­sięcz­nie obo­wią­zuje od dzi­siaj.

10

– Wi­dać, kto jest ka­wa­le­rem – stwier­dził Gu­stav.

Miesz­ka­nie znaj­do­wało się w bu­dynku z drew­nia­nymi pa­ne­lami w ko­lo­rze fa­luń­skiej czer­wieni, przy Ha­ga­ga­tan w Hemse. Za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od wieży ci­śnień, w któ­rej zna­le­ziono mar­twego Pon­tusa Hel­l­berga. Za­rządca nie­ru­cho­mo­ści wpu­ścił ich do środka i upo­mniał, by za­mknęli za sobą drzwi, gdy skoń­czą pracę.

– Jest ba­ła­gan, ale nie chlew – stwier­dził Fre­drik.

Ro­zej­rzał się po po­koju. W środku pa­no­wał za­duch. Nic dziw­nego – miesz­ka­nie przez sześć ty­go­dni stało pu­ste. Fre­drik zro­bił kilka zdjęć, żeby udo­ku­men­to­wać, jak wy­glą­dało wnę­trze, za­nim cze­go­kol­wiek do­tknęli.

Przed ni­skim owal­nym sto­li­kiem ze szkła stała nie­wielka skó­rzana sofa z lat sześć­dzie­sią­tych. Po dru­giej stro­nie stołu – znaj­do­wały się obity ak­sa­mi­tem fo­tel i dwie ni­skie skó­rzane pufy. Przy oknie umiej­sco­wiono łóżko. Nieco oso­bli­wie, ale przy­naj­mniej nikt nie mógł zaj­rzeć do środka. Przy prze­ciw­le­głej ścia­nie stał ni­ski re­gał z za­le­d­wie kil­koma książ­kami na krzyż i dwiema za­baw­ko­wymi fi­gur­kami. Fre­drik roz­po­znał Ho­mera Simp­sona, ale dru­giej po­staci nie. Oprócz tego do­strzegł dwie me­ta­lowe puszki i mi­skę z orze­cho­wego drewna. Na gór­nej półce re­gału stały pła­ski te­le­wi­zor i fajka wodna.

Fre­drik pod­szedł i po­wą­chał fajkę.

– Co byś po­wie­dział? – za­py­tał, pod­su­wa­jąc ją Gu­sta­vowi.

– Nie­wąt­pli­wie cięż­sze niż ty­toń, me­lasa czy co tam lu­dzie w tym palą. Pew­nie się prze­ko­namy, gdy pa­to­log skoń­czy pracę.

Fre­drik od­sta­wił fajkę i do­piero wtedy za­uwa­żył, że pła­ski ekran to nie od­bior­nik te­le­wi­zyjny tylko mo­ni­tor. Z tyłu wi­siało kilka nie­pod­łą­czo­nych ka­bli.

– Nie ma sprzętu ste­reo, te­le­wi­zora, od­twa­rza­cza DVD. Wszystko to mógłby za­ła­twić kom­pu­ter, ale kom­pu­tera tu też nie ma.

– Może miał służ­bowy i mu­siał go od­dać, kiedy za­koń­czył pracę – pod­su­nął Gu­stav.

Uniósł kilka schlud­nych sto­sów ubrań uło­żo­nych na pa­ra­pe­cie.

– Chyba za­czął się pa­ko­wać.

– Hm – mruk­nął Fre­drik. – A może jego kom­pu­ter za­gi­nął?

Gu­stav pod­niósł wzrok znad sto­sów ubrań.

– Na­wią­żemy kon­takt z przed­się­bior­stwem wo­do­cią­go­wym.

Fre­drik po­szedł do kuchni. Miesz­ka­nie oka­zało się duże jak na ka­wa­lerkę. Drzwi sza­fek były brą­zowe i miały białe wklę­słe gałki z pla­stiku, w stylu lat sie­dem­dzie­sią­tych. Z kranu z dłu­gimi prze­rwami ska­py­wały cięż­kie kro­ple. Na ła­wie przy drzwiach le­żały ga­zety, pa­piery i ro­ze­rwane ko­perty, a po­środku stał szary sta­ro­modny te­le­fon z okrą­głą tar­czą. Kiedy Fre­drik pod­niósł słu­chawkę, nie usły­szał sy­gnału. Albo Pon­tus Hel­l­berg zre­zy­gno­wał z abo­na­mentu, albo apa­rat w ogóle nie był pod­łą­czony.

Fre­drik za­czął otwie­rać i sor­to­wać prze­syłki, które pod­niósł z dy­wa­nika w przed­po­koju, a po­tem za­jął się pa­pie­rami na ła­wie. Ga­zety i cza­so­pi­sma uło­żył na jed­nym sto­sie, na dru­gim li­sty, ra­chunki i ulotki re­kla­mowe, a na trze­cim pu­ste ko­perty.

Za­sta­na­wiał się, co za­mie­rzał po­wie­dzieć Göran, kiedy im prze­rwano. Wy­dział kry­mi­nalny miał zo­stać po­dzie­lony na cztery czę­ści. Czy za­tem chciał mu za­pro­po­no­wać nową po­sadę? Nie za­szko­dzi­łoby mieć kilka ty­sięcy wię­cej do pen­sji. Jed­nak nowe sta­no­wi­sko ozna­cza­łoby rów­nież nową funk­cję. Od wy­padku miał obawy, że zmu­szą go do pracy za biur­kiem. Wpraw­dzie nic mu nie do­le­gało, ale nie­po­kój nie chciał od­pu­ścić.

Wśród ostat­nich pa­pie­rów na ła­wie zna­lazł coś cie­ka­wego. Wy­druk z biura po­dróży.

– Za­re­zer­wo­wał lot do Bang­koku na dwu­dzie­stego ósmego wrze­śnia! – za­wo­łał do Gu­stava. – W jedną stronę.

Ostat­nia in­for­ma­cja była in­te­re­su­jąca.

– Brzmi, jakby zro­bił coś sza­lo­nego i chciał zwiać – od­krzyk­nął Gu­stav.

Ostat­nim dniem Pon­tusa Hel­l­berga w pracy był dwu­dzie­sty szó­sty wrze­śnia. Cze­go­kol­wiek ten czło­wiek się do­pu­ścił, mu­siał być pewny sie­bie, ina­czej nie za­wra­całby so­bie głowy przy­cho­dze­niem do pracy. A on spo­koj­nie zło­żył wy­po­wie­dze­nie. To, że ktoś go ściga, mu­siało być kom­plet­nym za­sko­cze­niem. Co ta­kiego zro­bił? Oszu­kał ko­goś fi­nan­sowo? Okradł?

Fre­drik uważ­nie się ro­zej­rzał. Jego wzrok padł na ku­chenkę. Coś nie da­wało mu spo­koju, już od­kąd wszedł do środka, ale do­piero te­raz zro­zu­miał, co to ta­kiego. Na naj­więk­szym pal­niku le­żała ga­zeta „Göte­borgs-Tid­nin­gen”. Na­wet ba­ła­ga­niarz nie zo­sta­wia ga­zet na ku­chence. Czyż nie?

Klu­czy Hel­l­berga nie było. Czło­wiek, który go za­strze­lił, bez pro­blemu do­stał się do środka. Bra­ko­wało też te­le­fonu ko­mór­ko­wego. I kom­pu­tera, o ile wła­ści­ciel miesz­ka­nia go po­sia­dał. Fre­drik był prze­ko­nany, że sprawca był w miesz­ka­niu i je prze­szu­kał. Za­tarł po so­bie ślady albo za­brał coś, co do niego na­le­żało.

11

Nadja le­żała w łóżku z za­mknię­tymi oczami. Sły­szała mamę krzą­ta­jącą się pię­tro ni­żej. Nio­sące się po po­ko­jach zde­cy­do­wane kroki w drew­nia­kach ze zło­tymi klam­rami, któ­rych stu­kot było sły­chać przez ściany. Daw­niej ko­chała te piękne drew­niaki i sama chciała ta­kie mieć, ale te­raz ich nie­na­wi­dziła, bo zło­śliwe kroki matki pa­no­wały nad ca­łym do­mem. W za­sa­dzie przy­da­łyby jej się ta­kie, ale po tym wszyst­kim na pewno ich nie kupi.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Nadja otwo­rzyła oczy. Na dwo­rze pa­no­wał mrok. Pra­wie zu­pełny. Kiedy usia­dła, wi­działa nie­spo­kojne fale za­toki Au­ste­rvi­ken. Nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć na pu­ka­nie, bo drzwi po­woli się otwo­rzyły i do środka we­szła jej sio­stra Erika.

Bez słowa po­de­szła do biurka, usia­dła i za­lo­go­wała się na Fa­ce­bo­oka.

– Halo. Ja tu je­stem.

– Wiem – od­parła Erika i za­pa­liła lampkę na biurku.

Nadja jęk­nęła. Po po­nad go­dzi­nie spę­dzo­nej w gęst­nie­ją­cym mroku ostre świa­tło ośle­piało. Po­woli usia­dła i za­częła zdej­mo­wać spinki, a po­tem po­trzą­snęła głową, tak by włosy opa­dły jej na ra­miona.

– O co cho­dzi? – spy­tała Erika, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ekranu.

– Ech…

Odło­żyła sto­sik spi­nek na szafkę nocną.

– O tego Vik­tora?

– Mhm. A wła­ści­wie nie.

– O mamę?

– Tak.

Kla­wi­sze kom­pu­tera stu­kały pod pal­cami Eriki. Miała w po­koju swój kom­pu­ter, ale i tak czę­sto przy­cho­dziła przed po­łu­dniem i je­śli Nadja była w domu, sia­dała u niej.

Była od niej trzy lata młod­sza, cho­dziła do dzie­wią­tej klasy.

– Ona chyba zwa­rio­wała. Szkoda, że jej nie wi­dzia­łaś. Cał­kiem osza­lała.

W świe­tle wi­dać było uśmiech Eriki.

– Z tobą też so­bie po­zwala na ta­kie rze­czy?

– Ta­kie rze­czy? – po­wtó­rzyła Erika.

Nadja naj­chęt­niej by nie wy­ja­śniała, żeby znów się nie na­krę­cać, bo go­dziny spę­dzone w ciem­no­ści, pod­czas któ­rych tro­chę ochło­nęła, po­szłyby na marne. Mimo to wy­ja­śniła:

– Nie – od­po­wie­działa Erika, gdy już zro­zu­miała. – Ale ja się nie spo­ty­kam z nie­grzecz­nymi chło­pa­kami.

– Nie wiesz, o czym mó­wisz, smar­ka­czu.

Nadja po­czuła, że znów się w niej go­tuje. Nie przez głup­ko­waty ko­men­tarz Eriki – po­trzeba było znacz­nie wię­cej, by na­prawdę się zde­ner­wo­wała na sio­strę. Cho­dziło o mamę. Tę durną ko­bietę, przez którą miała ochotę wsiąść na prom i ni­gdy już nie wró­cić. I może wła­śnie tak zrobi.

– A je­śli ona ma ra­cję? – za­py­tała Erika w ten de­ner­wu­jąco swo­bodny spo­sób wła­ściwy tylko jej.

Cza­sami by­wała zim­nym do­ro­słym po­two­rem w ciele pięt­na­sto­latki.

– Słu­cham?

– Nie bro­nię mamy. Wiem, że to wa­riatka.

Jej palce żyły wła­snym ży­ciem na kla­wia­tu­rze. Mó­wiąc, nie prze­sta­wała ko­men­to­wać sta­tu­sów i wrzu­cać zdjęć.

– Ale spójrz na to z jej punktu wi­dze­nia: je­steś w ostat­niej kla­sie szkoły śred­niej. Wkrótce bę­dziesz mo­gła ro­bić, co bę­dziesz chciała. A ty chcesz się prze­spać z gang­ste­rem w le­sie w Rums.

– Za­mknij mordę.

Tym ra­zem Nadja na­prawdę za­czy­nała być zła.

– Uwa­żam, że to brzmiało jak obrona. Jak obrona obłą­ka­nej matki chro­nią­cej swoje małe dziecko.