Wyspa strachu - Håkan Östlundh - ebook + audiobook + książka

Wyspa strachu ebook i audiobook

Hakan Ostlundh

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fredrik Broman, policjant ze Sztokholmu, wreszcie spełnia swoje marzenie. Wraz z żoną i dziećmi przenosi się do nowo kupionego domu położonego na malowniczej Gotlandii. Mężczyzna znajduje pracę w jednym z tutejszych posterunków. Ma nadzieję, że dzięki tej posadzie będzie wieść spokojne i szczęśliwe życie u boku najbliższych. Sielanka nie trwa jednak długo. Pewnego dnia Fredrik otrzymuje nietypowe zawiadomienie: W Ronehamn, prowincjonalnym miasteczku, odnaleziono zaszlachtowaną owcę.

Jakby tego było mało, funkcjonariusz odbiera telefon od starszego mężczyzny skarżącego się na źle zaparkowany samochód, wokół którego ponoć unosi się nieprzyjemny zapach. Policjant niechętnie idzie na wskazane miejsce, by się rozejrzeć. Nie spodziewa się, jak makabrycznego odkrycia wkrótce dokona. W bagażniku auta ktoś zostawił rozprute ludzkie zwłoki.

Gazety ogłaszają Gotlandię „wyspą strachu”, a Fredrik zdaje sobie sprawę, że właśnie prysło jego marzenie o spokojnym życiu na wsi.

„Wyspa strachu” to pierwsza część serii o Fredriku Bromanie. To prawdziwa gratka dla miłośników kryminałów, Håkanowi Östlundhowi udaje się bowiem zbudować niepowtarzalny, przerażający i nieco surrealistyczny klimat opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Oceny
3,9 (177 ocen)
65
51
47
7
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis

Całkiem niezła

Kameralny kryminał z akcją osadzoną w lokalnej społeczności, czyli tak, jak lubię. Ujęło mnie, że główny bohater jest statecznym ojcem i mężem, miła odmiana od zmęczonych życiem policjantów po przejściach. Miałam spory problem z ekspozycją postaci, trudno było się połapać w gąszczu nazwisk. Sama intryga nie jest nazbyt skomplikowana (co dodaje jej realizmu),ale autor pokusił się o pozostawieniu kilku niedopowiedzeń. Największą zaletą "Wyspy strachu" były dla mnie przesycone czułością wobec bohaterów opisy drobnych codziennych czynności, a największą wadą pretekstowy moment kulminacyjny. Czuję się zachęcona do poznania reszty serii.
30
yabkovsky

Dobrze spędzony czas

Niespieszne śledztwo osadzone w klimacie Gotlandii.Dobrze przeczytane.
00
dagmarakrynicka1987

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Spokojny, bez nagłych zwrotów akcji, dobry na letnie czytanie. Dobrze słuchało się audiobooka.
00
monikakasprzyca

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Släke

Co­py­ri­ght © Håkan Östlundh, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-91-8054-472-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Coś zmu­siło go do wcze­śniej­szego wyj­ścia z domu. Po raz drugi w tym ty­go­dniu. Czuł do­skwie­ra­jący ból. Nie­na­wi­dził swo­jego ciała, gdy prze­peł­niało go to nie­przy­jemne, doj­mu­jące uczu­cie. Mu­siał się z niego otrzą­snąć, za­nim cał­ko­wi­cie nim za­wład­nie i prze­mieni w po­jem­nik na brzę­czące my­śli. Dla­czego nie mógł spać? Czemu nie zdo­łał spać do je­de­na­stej, dwu­na­stej, jak za­zwy­czaj? Było wcze­śnie, ale słońce zdą­żyło już wzejść na tyle wy­soko, że świe­ciło mocno, choć i tak sła­biej niż w póź­niej­szych go­dzi­nach. O tej po­rze pa­no­wał jesz­cze cień i w pew­nym sen­sie ła­twiej było wyjść na dwór, kiedy my­śli za­kra­dały się do niego z każ­dego kąta tego szka­rad­nego domu. Je­chał ro­we­rem po żwi­ro­wej dro­dze; w po­bliżu nie wi­dział ni­kogo. Świat spał, na­wet owce, które o in­nej po­rze pa­słyby się na świeżo sko­szo­nych pa­stwi­skach i be­czały, były ci­cho. Wcze­śniej sły­szał bu­cze­nie pił me­cha­nicz­nych; te­raz ga­łę­zie so­sen i ja­łow­ców le­żały ze­brane w dra­piące stosy. Po­tra­fiły od­wie­dzić go we śnie te nie­przy­jemne pa­tyki i łu­sko­wate ga­łę­zie, i prze­sy­pu­jący się przez nie pia­sek, który za­czy­nał le­pić się jak piach na plaży do mo­krych stóp ni­czym gąb­cza­sta druga war­stwa skóry.

Jak zwy­kle był sam, ale na dwo­rze lu­bił być sam. Mógł jeź­dzić ro­we­rem ki­lo­metr za ki­lo­me­trem. To było wy­zwa­la­jące, bo nikt inny światu nie prze­szka­dzał. Ja­sność sta­wała się dzięki temu bar­dziej przy­ja­zna. Mimo to wo­lałby spać.

Zna­lazł się przy wznie­sie­niu na dro­dze. Dziś ni­kogo nie było. Zresztą jak zwy­kle. Wła­śnie tam do­strzegł srokę, do­kład­nie w punk­cie, w któ­rym droga się wzno­siła. Z od­dali wy­glą­dała jak ka­mień, póź­niej jak dwa ka­myki, a po chwili wy­raź­nie do­strzegł jej ciało. Za­ha­mo­wał metr przed nim, sta­nął z prze­chy­loną głową i pa­trzył na prze­cięte na pół tru­chło ptaka. Dwa cał­ko­wi­cie osku­bane ka­wałki mięsa na żwi­ro­wej dro­dze. Po­zba­wione wnętrz­no­ści, zje­dzone już przez owady albo inne ptaki. Dwa skrzy­dła i cien­kie ka­wałki szkie­letu cał­ko­wi­cie bez­wonne i nieco za­ku­rzone. Wo­kół ani jed­nej brzę­czą­cej mu­chy. To nie­po­jęte, że da się prze­po­ło­wić kor­pus na dwie per­fek­cyj­nie równe czę­ści. Jak to się stało? Czy to pio­run tra­fił w srokę i prze­ciął ją jak nóż? To Bóg albo los.

Za­śmiał się, po­nie­waż nie wie­rzył w ta­kie bzdury, ale jed­no­cze­śnie po­my­ślał, że mimo wszystko był to znak, któ­rego nie po­wi­nien zi­gno­ro­wać. Mu­siał coś z tym zro­bić w ten czy inny spo­sób. Stał długo; trudno było ode­rwać wzrok od szcząt­ków ptaka. Po­to­czył się wolno da­lej, od­wra­ca­jąc głowę i wciąż ga­piąc się na srokę, do­póki ro­wer nie na­brał roz­pędu. Tylko rzeź­nicy prze­ci­nali zwie­rzęta na pół, po­nie­waż naj­ła­twiej było za­jąć się dwoma ka­wał­kami mięsa, bę­dą­cymi lu­strza­nym od­bi­ciem. Szlach­to­wano w ten spo­sób owce, krowy i świ­nie, ale nie kur­czaki. Im od­rą­by­wano je­dy­nie głowę. Na­wet koty można było prze­po­ło­wić, ale sroki? Nikt prze­cież nie szlach­to­wał srok ani też nie roz­ci­nał ich na pół.

Rozdział 2

Za­po­wia­dał się piękny letni dzień. Obie­cu­jące nowe dwa­na­ście go­dzin na bał­tyc­kiej wy­spie. Silny wiatr od mo­rza ocie­pli wodę i za kilka go­dzin wo­kół będą roz­brzmie­wać roz­ocho­cone głosy dzieci, a wą­ski fa­lo­chron po­kryje się śla­dami mo­krych ma­łych stóp. Ten sam wiatr sprawi też, że ką­piel w mo­rzu nie okaże się aż tak przy­jemna. Do­póki dzieci nie za­czną gry­ma­sić, ro­dzice będą cier­pli­wie sie­dzieć na plaży, zma­gać się z po­wie­wa­ją­cymi na wie­trze stro­nami ga­zet i roz­grze­wać się kawą z ter­mosu.

Na par­kingu przy ką­pie­li­sku stał je­den sa­mo­chód – vo­lvo kombi z ba­gaż­ni­kiem da­cho­wym, za­par­ko­wane przy za­ka­zie wpro­wa­dza­nia psów na plażę. Sa­mo­chód był nie­bie­ski, a ba­gaż­nik w for­mie po­dłuż­nego pu­dła – biały i ozdo­biony czarną li­nią. Edvin Gar­de­lin przy­sta­nął, aby po­pa­trzeć na vo­lvo, które tkwiło tu od pew­nego czasu. Od dwóch czy na­wet trzech ty­go­dni. Tego nie był pe­wien, w każ­dym ra­zie dość długo.

Po­wi­nien był za­no­to­wać datę, cho­ciaż z dru­giej strony, wi­dząc auto po raz pierw­szy, nie mógł prze­wi­dzieć, że bę­dzie par­ko­wać tu tyle czasu.

Ru­szył z mo­zo­łem w kie­runku vo­lva i la­ską ostroż­nie do­tknął za­rdze­wia­łego miej­sca na pra­wym przed­nim błot­niku. Sa­mo­chód był w kiep­skim sta­nie, ale wła­ści­wie nie aż tak złym, zwa­żyw­szy na to, że praw­do­po­dob­nie ktoś nim tu przy­je­chał. Edvin zer­k­nął do środka przez boczną szybę od strony pa­sa­żera, osła­nia­jąc oczy dło­nią przed słoń­cem. Nie do­strzegł zbyt wiele. Mię­dzy de­ską roz­dziel­czą a szybą tkwiła karta par­kin­gowa. Po­kuś­ty­kał kilka kro­ków do przodu. Na dole ta­bliczki wid­niała górna część na­pisu, który po chwili udało mu się od­czy­tać: „Ha­ninge Cen­trum”. Za­tem przy­bysz ze sta­łego lądu, uznał.

Wy­pro­sto­wał się i ro­zej­rzał wo­kół w po­szu­ki­wa­niu ko­goś, kto po­dzie­lał jego złość na wy­bryki let­ni­ków, któ­rzy z miej­sca przy ką­pie­li­sku zro­bili so­bie par­king, a sami od­da­wali się te­raz Bóg wie czemu. Jed­nak w po­bliżu nie było ni­kogo.

Nic dziw­nego. Było za wcze­śnie na spo­tka­nie ama­tora po­ran­nych ką­pieli mor­skich. Roz­le­gły, po­ro­śnięty trawą te­ren był cał­ko­wi­cie opu­sto­szały. Nie było chęt­nych do sko­rzy­sta­nia z ka­bin do prze­bie­ra­nia, sauny, płat­nego prysz­nica, gdzie za pięć ko­ron można za­żyć jed­no­mi­nu­to­wej cie­płej ką­pieli, oraz placu za­baw z ka­ru­zelą, po któ­rym malcy bie­gali nie­stru­dze­nie. Nowa droga przy plaży, która pro­wa­dziła od par­kingu, rów­nież była pu­sta.

Po­czuł do­bie­ga­jący od strony plaży nie­przy­jemny za­pach. Släke, czyli zgniłe wo­do­ro­sty. Za­pach był lekko du­szący, gdy ata­ko­wał bez ostrze­że­nia. Nie mi­nęło za dużo czasu, od kiedy po­sprzą­tano wy­brzeże przed se­zo­nem tu­ry­stycz­nym, ale na nie­wiele się to zdało. W ciągu jed­nego dnia przy po­myśl­nym, a ra­czej nie­po­myśl­nym i wy­star­cza­jąco sil­nym wie­trze zgniłe wo­do­ro­sty były w sta­nie okleić plaże. Sze­roki na metr śmier­dzący wał za­le­gał wtedy wzdłuż ca­łej li­nii brze­go­wej.

Edvin ru­szył w kie­runku domu. Tak czy siak vo­lvo nie po­winno tu par­ko­wać. Trzeba za­dzwo­nić na po­li­cję.

In­spek­tor po­li­cji Gu­nilla Borg po­ja­wiła się na po­ste­runku w Hemse i od razu za­uwa­żyła mi­go­ta­nie czer­wo­nego sy­gna­li­za­tora te­le­fonu. Gdy na po­ste­runku nie było ni­kogo, przy­cho­dzące zgło­sze­nie było au­to­ma­tycz­nie prze­kie­ro­wane na nu­mer ko­mi­sa­riatu po­li­cji w Visby albo na nu­mer alar­mowy 112.

Gu­nilla zja­wiła się jako pierw­sza, wci­snęła więc kla­wisz do od­słu­chi­wa­nia wia­do­mo­ści z se­kre­tarki i wyj­rzała przez okno. Za­trud­niony przez gminę ogrod­nik przy­ci­nał ży­wo­płot ota­cza­jący mały plac przed bu­dyn­kiem po­ste­runku. Na ta­śmie na­grano tylko jedną wia­do­mość prze­ka­zaną przez star­szego męż­czy­znę z Ro­ne­hamnu, który zży­mał się na zwy­czaje par­ko­wa­nia kie­row­ców ze sta­łego lądu.

Prze­szła do kuchni, by na­sta­wić kawę na po­ranne spo­tka­nie. Po­zo­stali po­li­cjanci mieli się po­ja­wić w ciągu pięt­na­stu mi­nut. Kiedy wkła­dała filtr do eks­presu, za­dzwo­nił te­le­fon. Po­de­szła do swo­jego biurka i wzięła do ręki słu­chawkę.

– Po­ste­ru­nek w Hemse – po­wie­działa.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Edvin Gar­de­lin – roz­legł się głos star­szego męż­czy­zny.

Gu­nilla Borg nie za­pa­mię­tała na­zwi­ska, ale od razu roz­po­znała głos na­grany na se­kre­tarce. Męż­czy­zna mu­siał mieć pilną sprawę, skoro się do nich do­bi­jał.

– Czy do­stali pań­stwo moją wia­do­mość? – spy­tał.

– Tak. Cho­dzi o ja­kiś sa­mo­chód.

– Zga­dza się. Co za­mier­za­cie z tym zro­bić?

Męż­czy­zna nie po­dał nu­meru swo­jego te­le­fonu ani nu­meru re­je­stra­cyj­nego sa­mo­chodu. Czego się spo­dzie­wał?

– A o co do­kład­nie cho­dzi?

Edvin Gar­de­lin od­chrząk­nął i zro­bił pauzę, za­nim prze­mó­wił spo­koj­nie i wy­raź­nie:

– Sa­mo­chód stoi przy ką­pie­li­sku od prze­szło dwóch ty­go­dni. Ka­wał za­rdze­wia­łego złomu. Kie­rowcy ze sta­łego lądu przy­jeż­dżają tu i nie po­tra­fią się za­cho­wać. W ze­szłe lato je­den z nich wpadł do mo­rza przy por­cie. Le­onid mu­siał wsko­czyć za nim i go wy­ło­wić. Oka­zało się, że był pi­jany jak bela i jak nic by się uto­pił, gdyby Le­onid go nie ura­to­wał. Mimo to nie oka­zał mu spe­cjal­nej wdzięcz­no­ści, a…

– My­śli pan, że ktoś po­rzu­cił ten wóz? – prze­rwała mu Gu­nilla Borg, oba­wia­jąc się, że na­stąpi nie­koń­czący się wy­wód o na­gan­nych zwy­cza­jach let­ni­ków. – To zna­czy zo­sta­wił go tam ce­lowo? – spro­sto­wała, kiedy w słu­chawce za­pa­dła ci­sza.

Ci­sza trwała ko­lejną chwilę, pod­czas gdy Edvin Gar­de­lin pró­bo­wał się­gnąć pa­mię­cią wstecz.

– Nie wiem, co o tym są­dzić, ale to trzeba spraw­dzić.

– Z tego, co się orien­tuję, par­ko­wa­nie przy ką­pie­li­sku nie jest za­ka­zane. Wła­ści­wie nie mo­żemy pod­jąć żad­nych czyn­no­ści. De­cy­zja na­leży do wła­ści­ciela te­renu.

Edvin Gar­de­lin uznał, że to bar­dzo dziwne. Gu­nilla po­spiesz­nie obie­cała, że przej­rzy re­jestr po­jaz­dów, aby unik­nąć wda­wa­nia się w roz­trzą­sa­nie pa­ra­gra­fów prawa wła­sno­ści. Czy Edvin przy­pad­kiem za­pi­sał nu­mer re­je­stra­cyjny? – spy­tała. Można przy­pusz­czać, że sa­mo­chód jest kra­dziony. Edvin po­dał jej nu­mer. Gu­nilla na­ba­zgrała go w le­żą­cym przy te­le­fo­nie no­tat­niku i się roz­łą­czyła.

Le­dwo zdą­żyła zro­bić dwa kroki w kie­runku kuchni, gdy te­le­fon za­dzwo­nił po­now­nie. Ode­brała.

– Dzień do­bry. Z tej strony Bengt Gu­sta­vs­son. Chcę zgło­sić wła­ma­nie – ode­zwał się drżą­cym gło­sem, wy­raź­nie po­ru­szony.

– Okej. Gdzie to się wy­da­rzyło? – spy­tała Gu­nilla.

W słu­chawce za­pa­dło mil­cze­nie. Na­tych­miast zro­zu­miała, że Gu­sta­vs­son jest zbyt zde­ner­wo­wany, by zna­leźć wła­ściwe słowa. Nie było to znowu aż tak dziwne.

– Niech pan opo­wie wszystko po­woli, od po­czątku – po­wie­działa spo­koj­nie.

Usły­szała w słu­chawce ciężki od­dech.

– Cho­lera! – za­klął.

Fre­drik Bro­man skrę­cił z ulicy Ava­ga­tan na dzie­dzi­niec za ko­mi­sa­ria­tem i za­par­ko­wał obok ga­rażu. Dziś jeź­dził czer­wo­nym fia­tem. Wo­lał vo­lvo, ale nie było żad­nego ra­cjo­nal­nego uza­sad­nie­nia, dla któ­rego miałby wziąć więk­szy sa­mo­chód, aby się wy­brać do Visby.

Zdą­żył prze­biec sze­ścio­ki­lo­me­trową trasę, za­nim usiadł za kie­row­nicą. Po­zby­wa­jąc się paru ka­lo­rii i lek­kich wy­rzu­tów su­mie­nia miał ja­sny umysł i był z sie­bie za­do­wo­lony. Sporo czasu mi­nęło od ostat­niego jog­gingu. Wie­dział, że po­wi­nien za­cząć się ru­szać, a ra­czej że musi. Dwa, trzy razy w ty­go­dniu, w prze­ciw­nym ra­zie nie bę­dzie to sku­teczne. Ostat­nio czy­tał, że na­leży po­ko­nać co naj­mniej dwa­dzie­ścia sie­dem ki­lo­me­trów w ty­go­dniu, dzie­ląc tę trasę na pięć, sześć czę­ści, aby osią­gnąć wy­mierny zdro­wotny efekt. Okej. Cho­le­ste­rol mógł zbi­jać przy stole, ale kon­dy­cję pod­re­pe­ruje so­bie tylko po­przez ruch.

Wy­siadł z sa­mo­chodu nieco ze­sztyw­niały po czter­dzie­sto­pię­cio­mi­nu­to­wej prze­jażdżce. Da­ro­wał so­bie roz­cią­ga­nie po jog­gingu. Świetne uczu­cie. Czuł, że to działa.

Brama ga­ra­żowa pro­wa­dząca do wej­ścia była otwarta i wje­chał bez prze­szkód do środka. Ko­mi­sa­riat w Visby wy­bu­do­wano w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i obec­nie był re­mon­to­wany. Naj­wyż­szy czas, po­my­ślał. W środku bu­dy­nek był na­prawdę znisz­czony i dość szpetny, utrzy­many w ko­lo­ry­styce oso­bli­wej mie­sza­niny zie­leni, błę­kitu, czer­wieni i różu. Z ze­wnątrz wy­glą­dał jak po­ciem­niała bla­szana nie­bie­ska skrzy­nia. Stąd nie­ofi­cjalna na­zwa Blåkulla. Bi­jący po oczach nie­bie­ski z cza­sem wy­blakł i bar­dziej przy­po­mi­nał szary błę­kit nieba w li­sto­pa­dzie. Tak czy owak dni bla­sza­nej fa­sady były po­li­czone. Za­mie­rzano się jej po­zbyć i za­stą­pić ja­sno­sza­rym tyn­kiem, który le­piej pa­so­wał do śre­dnio­wiecz­nego dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego.

Fre­dri­kowi po­do­bała się bla­do­nie­bie­ska bla­szana skrzy­nia. Wy­da­wała się lekka i przy­ja­zna w od­róż­nie­niu od cięż­kiego brą­zo­wego mo­lo­cha w sztok­holm­skim Kung­shol­men, gdzie prze­pra­co­wał dwa lata na po­czątku ka­riery w po­li­cji, która trwała już od lat pięt­na­stu.

Po­zdro­wił kilku ko­le­gów ze służb po­rząd­ko­wych i ko­ry­ta­rzami prze­szedł do pro­wi­zo­rycz­nych po­miesz­czeń Wy­działu Kry­mi­nal­nego. W trak­cie prze­bu­dowy nic nie było na swoim miej­scu. Tam, gdzie jesz­cze nie­dawno funk­cjo­no­wał urząd pocz­towy w Visby, obec­nie ulo­ko­wali się Fre­drik i dzie­się­ciu in­nych po­li­cjan­tów Wy­działu Kry­mi­nal­nego go­tlandz­kiej po­li­cji.

– Fre­drik, a więc wrzu­casz dziś na luz? – spy­tał Gu­stav Wal­lin, który zer­k­nął znad kra­wę­dzi swo­jego boksu.

Praca w otwar­tej prze­strzeni biu­ro­wej była jed­nym z wa­run­ków, z któ­rymi mu­sieli się po­go­dzić na czas re­montu.

Gu­stav był trzy lata młod­szy od Fre­drika i jako je­dyny w ich gro­nie przed czter­dziestką, nie li­cząc Evy Kar­lén z Wy­działu Tech­nicz­nego. Miesz­kał w Hemse, aglo­me­ra­cji miej­skiej le­żą­cej naj­bli­żej wio­ski, gdzie po prze­pro­wadzce osiadł Fre­drik wraz z żoną Ninni oraz dziećmi. Pa­ra­fia za­czy­nała się za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od Hemse. Jo­akim, naj­star­szy syn Fre­drika, tra­fił do tej sa­mej klasy co Mar­tin, syn Gu­stava.

– To za te wie­czorne nad­go­dziny w ze­szłym ty­go­dniu.

– Tak, ja­sne. Za­spa­łeś. Nic nie mó­wię. – Gu­stav się uśmiech­nął.

Fre­drik nie zdą­żył przy­zwy­czaić się do wi­doku ko­legi z czar­nym mod­nym za­ro­stem. Gu­stav miał kru­czo­czarne włosy i obec­nie pie­czo­ło­wi­cie pod­go­loną pół­brodę, która prze­cho­dziła w dwa sze­ro­kie bo­ko­brody. Jako je­dyny w ich gro­nie cha­rak­te­ry­zo­wał się wła­snym sty­lem, Fre­drik mu­siał to przy­znać. Oprócz po­rząd­nie upra­so­wa­nych ko­szul Gu­stav zwy­kle wkła­dał dżinsy i bluzy.

– Gdy ty ja­dłeś śnia­da­nie, ja wbie­ga­łem na Östris i z po­wro­tem.

– To nie­zły ka­wa­łek – orzekł Gu­stav i uniósł brwi. – Mó­wisz po­waż­nie, że wy­ro­bi­łeś nad­go­dziny, by się póź­niej zmyć i po­bie­gać?

– Nieee, nie tylko dla­tego. Cza­sami mu­szę po­być z ro­dziną.

Gu­stav za­sta­no­wił się chwilę, póź­niej po­ki­wał głową i uśmiech­nął się od ucha do ucha.

Fre­drik też się uśmiech­nął, ale nic nie po­wie­dział.

– Fre­drik?

Göran Eide, szef Wy­działu Kry­mi­nal­nego, ze swo­jego miej­sca po­ma­chał trzy­maną w dłoni słu­chawką te­le­fonu.

– Prze­łą­czę do cie­bie.

– Okej.

Fre­drik wy­cią­gnął krze­sło i usiadł. Ode­brał po pierw­szym dzwonku.

– Cześć, tu Gu­nilla Borg z Hemse.

Wi­dział ją kilka razy w ży­ciu, ale je­dy­nym sło­wem, ja­kie za­mie­nili ze sobą do tej pory, było „cześć”.

– Cześć – od­parł. – W czym mogę po­móc?

– Ta­aak… – po­wie­działa nieco prze­cią­gle. – Znasz może wio­skę ry­backą Hus, przy por­cie Ro­ne­hamn?

– Ja­sne.

– Do­sta­li­śmy zgło­sze­nie o wła­ma­niu do jed­nego z dom­ków. Wła­śnie tam by­li­śmy, żeby się ro­ze­znać w sy­tu­acji. To cho­ler­nie dziwne. Ktoś zo­sta­wił za­szlach­to­waną owcę.

Fre­drik par­sk­nął, wy­ra­ża­jąc tym za­ra­zem roz­ba­wie­nie i zdzi­wie­nie.

– To może być ro­dzaj groźby – mó­wiła da­lej Gu­nilla. – My­ślę, że po­win­ni­ście się tym za­in­te­re­so­wać.

– Mar­twą owcą?

– Tak.

– W ja­kim sen­sie mia­łaby to być groźba?

– Trudno to opi­sać, ale wy­glą­dało na­prawdę okrop­nie. Naj­le­piej bę­dzie, je­śli ktoś od was przy­je­dzie i sam to zo­ba­czy.

Fre­drik wes­tchnął, ma­jąc na­dzieję, że Gu­nilla nie wy­czuła braku en­tu­zja­zmu z jego strony. Ten przy­pa­dek nie wy­da­wał mu się wart an­ga­żo­wa­nia Wy­działu Kry­mi­nal­nego, ale po­nie­waż Göran prze­ka­zał mu tę sprawę, trudno było od­mó­wić. Poza tym nie miał zbyt wiele do ro­boty. Jak do tej pory był to spo­kojny ty­dzień.

Za­pi­sał in­for­ma­cje, któ­rych po­trze­bo­wał, i obie­cał, że skon­tak­tuje się z wła­ści­cie­lem domku.

Po odło­że­niu słu­chawki zer­k­nął w stronę Görana. Wy­da­wało mu się, że w ką­ciku ust ko­mi­sa­rza do­strzega ni­kły uśmiech. Nie mógł za­prze­czyć, że na po­czątku po­trak­to­wał te­le­fon od Gu­nilli jako żart pri­ma­apri­li­sowy. Tyle że był pierw­szy dzień lipca, a nie kwiet­nia.

Znad kra­wę­dzi boksu spoj­rzał na Gu­stava.

– Jak tam? Masz dużo pracy?

– Nie. Jest tak nudno, że to aż śmie­chu warte.

– Chcesz po­je­chać do Ro­ne­hamnu zo­ba­czyć mar­twą owcę?

Rozdział 3

Ninni Bro­man wy­co­fała vo­lvo na traw­nik i wy­łą­czyła sil­nik. Nie­mal na­tych­miast Si­mon z im­pe­tem wy­siadł z sa­mo­chodu i wrzu­cił lekko znisz­czo­nego żół­wia Ninja do ma­łego pla­sti­ko­wego ba­senu. Ninni ku­piła ba­sen, ma­jąc na­dzieję, że to ukróci cią­głe awan­tury do­ty­czące wy­jaz­dów na ką­pie­li­sko w Nis­se­vi­ken. Si­mon wsko­czył za pla­sti­kową fi­gurką, roz­pry­sku­jąc wo­kół wodę. Na ra­zie nie­źle się ba­wił, ale nie po­trwa to długo.

Otwo­rzyła ba­gaż­nik i wy­tasz­czyła worki z zie­mią i na­wo­zem. Jo­akim po­zo­stał na tyl­nym sie­dze­niu, za­czy­tany w ko­mik­sie. Wzięła dziś vo­lvo, po­nie­waż mo­gła dużo spraw­niej prze­wieźć nim cięż­kie ba­gaże.

– Wi­dzę, są­siadko, że nad­szedł czas sie­wów.

Wzdry­gnęła się, bo głos roz­legł się tuż za jej ple­cami.

Od­wró­ciła się. Eskil Hul­ting miał zwy­czaj czaić się za ludźmi, czego bar­dzo nie lu­biła.

– Nie do końca, za­mie­rzam po­rząd­ko­wać grządki – od­parła.

Czuła się głu­pio, ma­jąc przed sobą są­siada i od­po­wia­da­jąc na idio­tyczne py­ta­nie. Eskil przyj­rzał się wor­kom. Po­dra­pał się po klatce pier­sio­wej ukry­tej pod kom­bi­ne­zo­nem ze sztucz­nego włókna i bez że­nady utkwił wzrok w Ninni. Roz­cią­gnął wargi w ostroż­nym uśmie­chu, ob­na­ża­jąc prze­rze­dzone górne uzę­bie­nie.

Nieco przy­dłu­gie mil­cze­nie spra­wiło, że Ninni wska­zała dło­nią za­kupy i wy­krztu­siła:

– To nie naj­lep­szy czas, ale chcę prze­sa­dzić kilka róż.

– Aha, a nie jest im do­brze tam, gdzie se te­raz sie­dzą? – Eskil wy­szcze­rzył się i po­dra­pał po przed­ra­mie­niu.

Ninni bez prze­ko­na­nia wspo­mniała o ró­żach, ale uznała, że to i tak lep­sze niż sta­nie i wpa­try­wa­nie się w sie­bie bez słowa.

Eskil był ich są­sia­dem z pra­wej strony. Miesz­kał w wy­bu­do­wa­nym w la­tach trzy­dzie­stych ma­syw­nym domu ze stro­mym da­chem i stop­niowo po­więk­sza­ją­cym się ubyt­kiem w tynku. Za­nie­dbana fa­sada miała ra­czej zwią­zek ze sta­nem fi­nan­sów wła­ści­ciela niż z jego le­ni­stwem. O duży owo­cowy sad i grządki róż dbał nie­mal pe­dan­tycz­nie. Po­dob­nie zresztą jak wiele in­nych ogro­dów cią­gną­cych się wzdłuż wiej­skiej drogi.

Eskil i Britt też mieli dwoje dzieci. Były star­sze niż dzieci Ninni i Fre­drika; wkrótce po­winny wy­fru­nąć z gniazda. Eskil był miły, po­mocny i dość cie­kaw­ski. Gdy tylko do­strze­gał zbli­ża­jący się do pod­jazdu sa­mo­chód są­sia­dów, na­tych­miast spie­szył z ja­kąś mniej lub bar­dziej wy­my­śloną na po­cze­ka­niu sprawą. Je­śli nie udało mu się wpaść na nic wia­ry­god­nego, czę­sto­wał swo­jego psa kop­nia­kiem, by po chwili udać, że bie­gnie go przy­pro­wa­dzić. Na po­czątku Ninni uwa­żała, że za­in­te­re­so­wa­nie Eskila było dość ko­miczne, może na­wet sym­pa­tyczne. Do­piero póź­niej, gdy stra­cił pracę w warsz­ta­cie wul­ka­ni­za­cyj­nym, nie­za­po­wie­dziane wi­zyty wy­mknęły się spod kon­troli. Oczy­wi­ście, po­winno mu się współ­czuć z po­wodu utraty pracy, jak rów­nież nie na­le­żało się dzi­wić, że bra­ko­wało mu to­wa­rzy­stwa, ale mimo wszystko ist­niały ja­kieś gra­nice. Pew­nego dnia do­li­czyła się trzy­na­stu nie­chcia­nych od­wie­dzin. Gdyby nie fakt, że do­piero co za­miesz­kali na wy­spie, pew­nie po­wie­dzia­łaby mu, żeby spa­dał na drzewo. Miała jed­nak po­czu­cie, że jako nowa miesz­kanka po­winna się wy­ka­zać go­ścin­no­ścią. Nie zo­sta­wał długo i za­wsze dzię­ko­wał za kawę. Obec­nie nie przy­szłoby jej na myśl, żeby mu ją za­pro­po­no­wać, ale na po­czątku, gdy jego od­wie­dziny nie były prze­sad­nie czę­ste, pro­po­zy­cja wspól­nego wy­pi­cia kawy zło­żone za­równo przez nią, jak i przez Fre­drika nie­zmien­nie spo­ty­kała się z od­mową.

Trzeba mieć na­dzieję, po­my­ślała i za­jęła się wor­kami z zie­mią i na­wo­zem.

– Taaa, po­ży­jemy, zo­ba­czymy – stwier­dził Eskil i po­czła­pał w kie­runku swo­jego domu.

Co zo­ba­czymy? – za­sta­na­wiała się Ninni, tasz­cząc worki z ta­kim mo­zo­łem, że aż jej czoło lśniło od potu.

Ninni pra­co­wała jako na­uczy­cielka szwedz­kiego i an­giel­skiego w szkole pod­sta­wo­wej w Hemse, ale obec­nie, po­dob­nie jak jej dzieci, miała wa­ka­cje. Fre­drik jesz­cze nie wziął urlopu.

Może po­je­chać z chłop­cami na ką­pie­li­sko? Pa­no­wał upał, na nie­bie nie wi­dać było ani jed­nej chmury, ale to nie ozna­czało, że te wspa­niałe wa­runki po­trwają dłu­żej. Tu­taj, na wy­spie, po­goda czę­sto się zmie­niała. Je­śli jed­nak się utrzyma, to może we­zmą ze sobą je­dze­nie, urzą­dzą pik­nik i po­jadą za­żyć wie­czor­nej ką­pieli w Ny­bro.

– Mamo, mamo, po­patrz! – wrza­snął Si­mon i kop­nął czer­woną pla­sti­kową piłkę.

Nie­źle wy­ce­lo­wał. Miał zmysł do fut­bolu. Piłka po­szy­bo­wała nad ży­wo­pło­tem i tra­fiła w jedno z okien po­bli­skiego domu, na­le­żą­cego nie do Eskila i Britt, tylko do Jensa i Ka­rin. Roz­legł się brzęk szyby, która jed­nak wy­trzy­mała ude­rze­nie.

Jo­akim pod­niósł wzrok znad ko­miksu.

– Co ty, kurde, wy­pra­wiasz, de­bilu! – za­wo­łał prze­cho­dzą­cym mu­ta­cję gło­sem.

– Jo­akim – upo­mniała go Ninni, po czym zwró­ciła się do młod­szego syna: – Si­mon, co mó­wi­łam na te­mat okien?

Zaj­rzała do są­sia­dów przez sze­roki na metr otwór w ży­wo­pło­cie, wy­star­cza­jący, by przez niego przejść, gdy chciało się po­ży­czyć cu­kier albo klucz fran­cu­ski. Wła­ści­wie na tym koń­czył się jej kon­takt z Jen­sem i Ka­rin. W tym mo­men­cie żółty drew­niany dom stał ci­chy i opu­sto­szały. Nie wi­dać było żad­nego z sa­mo­cho­dów; ani bia­łego służ­bo­wego sa­mo­chodu z logo GEAB, ani no­wego forda, który Ka­rin par­ko­wała ty­łem w ga­rażu. Jak zwy­kle drzwi ga­rażu były sze­roko otwarte. Ka­rin pra­co­wała w domu i jeź­dziła do Sztok­holmu raz lub dwa razy w ty­go­dniu.

– O mało co. Nie­złe ma ude­rze­nie ten mały – stwier­dził Eskil wy­wa­biony z po­wro­tem przez brzęk szyby.

Ninni ciężko wes­tchnęła. Może jed­nak wy­biorą się na ką­pie­li­sko, po­my­ślała.

Wła­ści­wie była to ty­powa ro­bota dla jed­nej osoby, ale miło było mieć to­wa­rzy­stwo. Fre­drik i Gu­stav je­chali Ro­ne­hamn­svägen w kie­runku wy­brzeża. Wła­śnie mi­nęli Hemse. Za kie­row­nicą sie­dział Fre­drik.

Rów­nina jak okiem się­gnąć, a po­śród pól i łąk wio­ski oraz po­je­dyn­cze go­spo­dar­stwa. Wiel­kie i cięż­kie domy z ka­mie­nia, skry­wa­jące ta­jem­nice wielu po­ko­leń, a obok nich obiekty w stylu mo­der­ni­stycz­nym z lat pięć­dzie­sią­tych, a także el­do­rado z płyt eter­ni­to­wych. Fan­ta­styczny tani ma­te­riał nie do zdar­cia, który dziś przy wy­mia­nie wy­ma­gał wło­że­nia spe­cjal­nego kom­bi­ne­zonu za­bez­pie­cza­ją­cego przed ska­że­niem. Wy­so­kie, pnące się ku niebu wieże na ho­ry­zon­cie stały ni­czym ty­siąc­let­nie we­hi­kuły czasu i plot­ko­wały o tym, co mi­nione. To była ty­powo wiej­ska oko­lica, ale tego wła­śnie Fre­de­rik chciał. Naj­bliż­sza więk­sza miej­sco­wość, Hemse, nie przy­cią­gała szcze­gól­nymi wa­lo­rami, lecz było tam wła­ści­wie wszystko, czego po­trze­bo­wał. W do­datku od­da­lona na tyle, że można było do­je­chać ro­we­rem. Visby miało wię­cej do za­ofe­ro­wa­nia, choć nie na­zwałby tej tęt­nią­cej ży­ciem osady mia­stem. Dla Fre­drika nie był to ża­den pro­blem. Nie prze­pro­wa­dził się na Go­tlan­dię, by szla­jać się po licz­nych knaj­pach albo ku­po­wać mar­kowe ciu­chy na dep­ta­kach. Prze­ciw­nie, uciekł od zgiełku Sztok­holmu.

Oczy­wi­ście, cho­dziło rów­nież o pie­nią­dze. Sztok­holm zmie­nił się, od czasu gdy Fre­drik skoń­czył szkołę po­li­cyjną. Prze­stał być miej­scem od­po­wied­nim dla ro­dziny z dwoj­giem dzieci i śred­nim do­cho­dem, je­śli chciało się żyć na przy­zwo­itym po­zio­mie i jesz­cze coś za­osz­czę­dzić, gdy wszyst­kie pod­sta­wowe po­trzeby zo­stały za­spo­ko­jone. Nie wie­dział, dla kogo Sztok­holm mógł być od­po­wiedni, wy­łą­cza­jąc, rzecz ja­sna, lu­dzi o wy­so­kich do­cho­dach. Może dla za­twar­dzia­łych sin­gli, któ­rym nie prze­szka­dzało miesz­ka­nie na dwu­dzie­stu czte­rech me­trach aż do osią­gnię­cia wieku śred­niego.

O dwu­na­stej umó­wili się z wła­ści­cie­lem domku. Miał cze­kać na par­kingu. Przy por­cie Fre­drik skrę­cił w lewo, w Hu­svägen, wą­ską żwi­rową drogę pro­wa­dzącą do wio­ski ry­bac­kiej Hus, która zo­stała tak na­zwana, po­nie­waż rzędy dom­ków usy­tu­owane wzdłuż drogi znaj­do­wały się rzut ka­mie­niem od no­wo­cze­snego portu ry­bac­kiego w Ro­ne­ham­nie. Po­ło­żony ka­wa­łek da­lej, jakby w sto­sow­nej od­le­gło­ści, kwa­dra­towy par­king był per­fek­cyj­nie wy­as­fal­to­wany i oto­czony przy­rodą.

– Go­rąco – rzekł Gu­stav i wy­cią­gnął rękę, by opu­ścić szybę po stro­nie pa­sa­żera.

– Nie otwie­raj okna. Le­piej pod­kręć klimę. Je­śli opu­ścisz szybę, kli­ma­ty­za­cja zda się na nic.

– To twoje za­da­nie. Pro­wa­dzisz, więc to zrób.

– Okej, ale nie wy­daje mi się to ko­nieczne. Gdy uznasz, że jest za go­rąco, wtedy pod­kręcę.

– Okej. Czy mo­żesz pod­krę­cić klimę? – po­pro­sił Gu­stav.

Do­strze­gli, że na par­kingu czeka na nich po­tęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna w ja­skra­wo­żół­tym T-shir­cie.

– To ten fa­cet? – spy­tał Fre­drik, wska­zu­jąc ręką. – Bengt Gu­sta­vs­son – do­dał po tym, jak rzu­cił okiem na no­tat­nik, który wcze­śniej po­ło­żył na de­sce roz­dziel­czej.

Męż­czy­zna w T-shir­cie po­pa­trzył na nich py­ta­jąco, gdy za­par­ko­wali i wy­sie­dli z sa­mo­chodu.

– Bengt Gu­sta­vs­son? – spy­tał Gu­stav.

– Zga­dza się. Wi­tam – od­parł męż­czy­zna i wy­cią­gnął rękę.

Fre­drik i Gu­stav przed­sta­wili się. Gu­sta­vs­son był wy­soki, mocno opa­lony i wy­glą­dał na wy­spor­to­wa­nego, mimo że miał skłon­no­ści do ty­cia. Zmru­żył oczy przed świe­cą­cym mu pro­sto w twarz słoń­cem. Wy­da­wał się zde­ner­wo­wany, choć wła­ma­nie do domku nie było czymś nad­zwy­czaj­nym, po­dob­nie zresztą jak zna­le­zie­nie mar­twej owcy.

Fre­drik był przy­zwy­cza­jony do dłu­gich wy­wo­dów na te­mat nar­ko­ma­nów, któ­rych na­le­żało po­słać do gazu, albo imi­gran­tów, któ­rzy po­winni wró­cić tam, skąd przy­byli. Na szczę­ście w Ro­ne­ham­nie nie było zbyt wielu uza­leż­nio­nych od nar­ko­ty­ków czy cu­dzo­ziem­ców, więc oszczę­dzono mu ta­kich wy­rze­kań.

– Cóż – za­czął Bengt Gu­sta­vs­son, prze­cią­gnął dło­nią po brzu­chu i za­wa­hał się przez chwilę, za­nim za­czął mó­wić da­lej: – Po­każę pa­nom, gdzie to się zda­rzyło.

Ski­nął na nich, by za nim po­szli.

Wzrok Fre­drika po­wę­dro­wał ku sto­ją­cej obok par­kingu ta­blicy ogło­sze­nio­wej, so­lid­nej drew­nia­nej kon­struk­cji po­kry­tej brą­zową bejcą. Opar­łaby się pew­nie więk­szo­ści je­sien­nych sztor­mów. Ła­two było so­bie wy­obra­zić, że zo­stała po­sta­wiona przez grupę za­pa­leń­ców w ra­mach dzia­łal­no­ści związku zrze­sza­ją­cego wła­ści­cieli dom­ków. Była do niej przy­twier­dzona li­sta, chro­niona przed desz­czem i wia­trem przez pla­sti­kowy po­kro­wiec, na któ­rej wid­niało czter­dzie­ści na­zwisk. To za­pewne wła­ści­ciele, po­my­ślał.

– Cho­lera, że też nie można zo­sta­wić w spo­koju tych dom­ków – po­wie­dział Gu­sta­vs­son. – Co oni wy­pra­wiają?! To ja­kieś szcze­niac­kie wy­głupy? Miejmy na­dzieję, że wła­śnie coś ta­kiego. Cho­ler­nie przy­kra sprawa.

Na Go­tlan­dii nie można było tak po pro­stu sprze­dać dom­ków let­ni­sko­wych. Gmina miała prawo pier­wo­kupu, co po­winno za­gwa­ran­to­wać, że po­zo­staną one wła­sno­ścią miesz­kań­ców wy­spy. Nie chciano, aby za­koń­czyło się tak w Bo­hu­slän, gdy wy­spia­rze sprze­dali domy pod­czas go­rączki złota w Klon­dike, czego re­zul­ta­tem było na za­wsze utra­cone dzie­dzic­two kul­tu­rowe. Rzecz ja­sna re­stryk­cje nie po­wstrzy­mały nie­któ­rych lo­kal­nych wła­ści­cieli przed prze­kształ­ce­niem nie­ru­cho­mo­ści w domki let­ni­skowe, które wy­naj­mo­wano póź­niej sztok­holm­czy­kom za dwa ty­siące ko­ron ty­go­dniowo, ale naj­czę­ściej rze­czy­wi­ście miesz­kali w nich wła­ści­ciele.

Hus było dużą wio­ską ry­backą, któ­rej za­dbane domki za­słu­gi­wały na miano let­ni­sko­wych. Ich wi­dok sil­nie ko­ja­rzył się z kra­jo­bra­zem dział­ko­wym, choć nie było tu ogród­ków. W naj­star­szej czę­ści wio­ski domki były po­łą­czone ze sobą w po­dłużne bie­lone wap­nem sze­regi, ale tu stały od­dziel­nie je­den przy dru­gim i więk­szość z nich była drew­niana.

– Czy coś panu zgi­nęło, czy do­szło tylko do znisz­cze­nia mie­nia? – spy­tał Fre­drik.

Bengt Gu­sta­vs­son przy­sta­nął i po­pa­trzył po­waż­nie na Fre­drika.

– Tylko? Prze­cież to… – Urwał po­iry­to­wany, po czym za­py­tał: – Czy po­li­cjantka, która przy­jęła zgło­sze­nie, nic pa­nom nie po­wie­działa?

– Ależ tak, po­wie­działa. O mar­twej owcy, tak?

Bengt Gu­sta­vs­son wbił wzrok w zie­mię i po­trzą­snął głową.

– Niech pa­no­wie sami zo­ba­czą. Tak bę­dzie naj­pro­ściej.

– Oczy­wi­ście. Po to tu przy­je­cha­li­śmy – od­parł Gu­stav.

Bengt Gu­sta­vs­son pod­szedł jesz­cze dzie­sięć me­trów bli­żej i za­trzy­mał się przed dom­kiem z sze­ro­kich, ma­syw­nych czar­nych de­sek.

– Pro­szę.

Mu­sieli się schy­lić, żeby przejść przez ni­skie drzwi. Naj­pierw po­czuli za­pach, który, gdy we­szli głę­biej, zmie­nił się w ciężki i du­szący smród. Obaj od­ru­chowo się wy­pro­sto­wali, za­sła­nia­jąc usta i nos, co było bez­sen­sow­nym ge­stem. Gdy mi­nął czas po­trzebny do tego, by wzrok przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści, na pod­ło­dze zo­ba­czyli tru­chło owcy. Brzuch był roz­pruty, a wnętrz­no­ści zo­stały pie­czo­ło­wi­cie po­roz­rzu­cane po ca­łej dwu­na­sto­me­tro­wej po­wierzchni domku Bengta Gu­sta­vs­sona.

Rozdział 4

Przed go­śćmi sie­dzą­cymi na pla­sti­ko­wych krze­słach w ogródku re­stau­ra­cji La­xhal­len roz­po­ście­rał się wi­dok na port i ogromny, cho­ler­nie szpetny ce­men­towy si­los. Na pewno to z jego po­wodu w Ro­ne­ham­nie wciąż można było ku­pić dom po­ło­żony dwie­ście me­trów od mo­rza za mniej niż pół mi­liona.

Gdyby po­mi­nąć ce­men­towy si­los, co nie było ła­twe, port skła­dał się z kilku ni­skich ma­ga­zy­nów w ko­lo­rze czer­wieni fa­luń­skiej i fa­lo­chronu osła­nia­ją­cego keję z pię­cioma, sze­ścioma łód­kami. Fre­drik okre­śliłby je jako śred­niej wiel­ko­ści, ale byłby to ślepy strzał la­ika. Wy­cią­gnięty z wody ku­ter ob­na­żał swój okrą­gły brzuch na za­rdze­wia­łym wózku ko­ło­wym. Brą­zowe rdzawe plamy na spo­dzie wy­da­wały się roz­prze­strze­niać ku gór­nej czę­ści jak upo­rczywa wy­sypka. Łódź za­le­gała le­ni­wie po jed­nej stro­nie kło­nic, jakby w ge­ście pod­da­nia.

Fre­drik marzł, cho­ciaż było cie­pło, i po­my­ślał, że za­miast lo­dów lep­sza by­łaby fi­li­żanka kawy. Na­gle na mo­ment ogar­nął go strach; uczu­cie to szybko mi­nęło, ale gdzieś w głębi po­zo­sta­wiło po so­bie ślad.

– Co to wszystko może ozna­czać? Czy to ja­kiś ry­tuał sa­ta­ni­styczny, czy też ja­kiś żart? – ode­zwał się Gu­stav i skosz­to­wał por­cji lo­dów.

Za­mó­wił trzy gałki pi­sta­cjo­wych. Ni­gdy nie miał ich dość.

– Je­śli żart, to cho­ler­nie dziwny – stwier­dził Fre­drik, do­bie­ra­jąc się do swo­ich lo­dów. Za­my­ślony, bez szcze­gól­nego en­tu­zja­zmu za­mó­wił tru­skaw­kowe, wa­ni­liowe i cze­ko­la­dowe.

– To mi nie wy­gląda na próbę za­stra­sze­nia – stwier­dził Gu­stav. – Oczy­wi­ście nie wiemy tego na pewno, ale nie wy­daje mi się, by sprawca miał ja­kiś po­wód.

– Za­sta­na­wiam się, czy rzeź jest nie­le­galna, je­śli do­ko­nuje jej się w in­nym celu – po­wie­dział Fre­drik.

Grupka na­sto­lat­ków bez­tro­sko po­rzu­ciła ro­wery przy wej­ściu do lo­kalu. Wy­glą­dali na ja­kieś dwa­na­ście lat i praw­do­po­dob­nie przy­byli tu, aby ku­pić lody. Pa­plali je­den przez dru­giego i po spo­so­bie wy­po­wia­da­nia się można było po­znać, że są wśród nich za­równo let­nicy, jak i miej­scowi.

Gu­stav ugryzł wa­fe­lek.

– Można by się za­sta­no­wić, czy to sprawa dla po­li­cji, Urzędu Kon­troli Żyw­no­ści czy Or­ga­ni­za­cji do spraw Zwie­rząt.

– Na pewno mamy do czy­nie­nia z wła­ma­niem i uszko­dze­niem mie­nia w nie­wiel­kim stop­niu, lecz naj­wy­raź­niej nie z kra­dzieżą.

– Praw­do­po­dob­nie jest to sprawka kilku pi­ja­nych na­sto­lat­ków i w związku z tym kon­se­kwen­cje ogra­ni­czą się za­pewne do po­waż­nej roz­mowy w Urzę­dzie Opieki Spo­łecz­nej w Visby – za­uwa­żył Gu­stav.

– Pi­jane na­sto­latki? Czy ja wiem… Mimo wszystko za­szlach­to­wana w ten spo­sób owca to dość po­ważna sprawa. Chyba trzeba być dość spe­cy­ficz­nym czło­wie­kiem, żeby zro­bić coś ta­kiego.

– Nie, je­śli ob­co­wało się z ubo­jem od ma­łego.

Fre­drik wziął do ust po­kaźną por­cję lo­dów, li­cząc na to, że zimno po­wstrzyma ru­mie­niec. Weź się w garść, przy­wo­łał się w du­chu do po­rządku.

– W ta­kim ra­zie co ro­bimy? – za­py­tał.

– Hmmm, a co mo­żemy? Pu­kać od domu do domu i py­tać o mar­twą owcę? – Gu­stav się uśmiech­nął.

– Szkoda, że zdjęto jej ob­rączkę – za­uwa­żył Fre­drik.

– Tak. Może to wska­zy­wać na zwią­zek mię­dzy wła­ści­cie­lem owcy a tym, kto to zro­bił.

– Syn rol­nika.

– Coś w tym ro­dzaju.

Fre­drik zer­k­nął przez ra­mię do tyłu, w kie­runku Hu­svägen.

– Może jed­nak się ruszmy. Je­śli Bengt Gu­sta­vs­son wpa­ruje tu i zo­ba­czy, jak sie­dzimy i pra­żymy się w słońcu, to wkrótce któ­ryś z nas znaj­dzie w swo­jej sy­pialni roz­pru­tego ło­sia.

– Na Go­tlan­dii nie ma łosi – stwier­dził Gu­stav i pod­niósł się z krze­sła.

– Hmm, sły­sza­łem coś in­nego.

– A, tak. Było coś ta­kiego. Po­dobno zdechł z wy­cień­cze­nia, kiedy wy­szedł na ląd. O ile to w ogóle prawda.

Znad mo­rza do­tarł do nich smród zgni­łych wo­do­ro­stów i spra­wił, że Fre­drik stra­cił ape­tyt. Na mo­ment w wy­obraźni prze­niósł się do domku przy plaży. Wstał i wy­rzu­cił na wpół zje­dzone lody do ko­sza.

– Te gów­niane wo­do­ro­sty… – orzekł Gu­stav.

– Tak. Cho­lera, nie­źle wali.

– Co bę­dzie do je­dze­nia? – spy­tał Jo­akim, który z im­pe­tem wpadł do kuchni. To­wa­rzy­szył mu Fre­drik.

– Zo­ba­czysz – od­parła Ninni.

– Ale co bę­dzie?

Nie od­po­wie­działa. Po­pa­trzyła na męża.

– Ja­kie to uczu­cie wra­cać do domu i wi­dzieć stół za­sta­wiony do lun­chu przez żonę?

Fre­drik się za­śmiał. Nie spraw­dziły się ani obawy, ja­kie ży­wił przed prze­pro­wadzką na Go­tlan­dię, ani zwią­zane z nią ocze­ki­wa­nia. Ob­jął wzro­kiem ta­le­rze na ma­to­wym drew­nia­nym bla­cie stołu, po­pa­trzył na sto­jącą przy bia­łych szaf­kach ku­chen­nych Ninni i usły­szał dźwięk pod­ska­ku­ją­cej na garnku po­krywki. W tej chwili czuł się szczę­śliwy i bez­pieczny, mu­siał to przy­znać. Jed­no­cze­śnie zda­wał so­bie sprawę, że jest ni­czym mały chło­piec w kuchni swo­jej mamy. Żona była na­uczy­cielką i śle­dziła rów­nież de­batę fe­mi­ni­styczną. Otrzy­mał już nie­jedną lek­cję.

Aku­rat był w po­bliżu, a poza tym na­de­szła pora lun­chu, więc zde­cy­do­wał się wpaść do domu, by się prze­ko­nać, co po­ra­bia ro­dzina. Spy­tał Gu­stava, czy nie ze­chciałby z nimi zjeść, ale ten uprzej­mie po­dzię­ko­wał i obie­cał, że zgar­nie go za pół go­dziny.

Ninni nie przy­pusz­czała, że sta­nie się jedną z ko­biet, które cze­kają z go­to­wym po­sił­kiem na wra­ca­ją­cego z pracy męża, ale te­raz nie miała nic prze­ciwko temu. Na­tu­ral­nie do­póki to nie sta­wało się ru­tyną.

– Co zjemy? – spy­tał Fre­drik i pod­niósł po­krywkę garnka.

– Te­raz ty za­czy­nasz?

Kiedy pra­co­wali oboje, to głów­nie Fre­drik zaj­mo­wał się go­to­wa­niem. W prze­ci­wień­stwie do Ninni lu­bił ku­cha­rzyć i gdy przy­cho­dził do domu sko­nany, po­trze­bo­wał się za­jąć czym in­nym. Działo się to sa­mo­czyn­nie.

Po­cząt­kowo pla­no­wał, że zo­sta­nie ku­cha­rzem. Po dwóch mie­sią­cach kro­je­nia i sie­ka­nia, przy­go­to­wy­wa­nia w kółko tych sa­mych so­sów ak­sa­mit­nego i hisz­pań­skiego w wie­żowcu na Kung­shol­men zdał so­bie sprawę, że nie chce w ten spo­sób za­ra­biać na chleb. To było przed dwu­dzie­stoma laty. Cztery lata póź­niej za­czął służbę w po­li­cji w bu­dynku znaj­du­ją­cym się za­le­d­wie rzut ka­mie­niem od szkoły ga­stro­no­micz­nej. Ni­gdy nie ża­ło­wał tej de­cy­zji.

Kie­dyś Ninni po­ka­zała mu ar­ty­kuł o pew­nym bo­ga­tym wła­ści­cielu kil­ku­gwiazd­ko­wej knajpy, a on po­tra­fił śmiać się z tego bez śladu żalu. To nie był jego świat. Po rzu­ce­niu ga­stro­no­mii za­czął stu­dio­wać kry­mi­no­lo­gię, nie wie­dząc do końca dla­czego. Po roku zło­żył po­da­nie do Wyż­szej Szkoły Po­li­cyj­nej. Teo­ria to nie była jego do­mena. Kry­mi­no­lo­gia nie oka­zała się szcze­gól­nie po­mocna w jego pracy, choć mu nie prze­szka­dzała. Zwy­kle dzięki wy­kształ­ce­niu wzbu­dzał sza­cu­nek prze­ło­żo­nych, na­wet je­śli wielu uda­wało, że jest od­wrot­nie. Na Kung­shol­men je­den z do­wo­dzą­cych upie­rał się, by na­zy­wać Fre­drika pro­fe­so­rem. Wcale nie chciał mu tym schle­biać.

– Mo­żesz spraw­dzić, czy Si­mon jest na dwo­rze? –zwró­ciła się Ninni do Jo­akima.

– Ja spraw­dzę – za­pro­po­no­wał Fre­drik, kiedy usły­szał głę­bo­kie wes­tchnię­cie syna.

Zdą­żył wyjść z kuchni, kiedy Ninni po­ło­żyła na stole dwie pod­stawki i po­sta­wiła na nich garnki.

– Co bę­dzie? – do­py­ty­wał się Jo­akim.

– To, co zwy­kle: kupa – od­rze­kła Ninni.

Jo­akim udał od­ruch wy­miotny i usiadł na swoim miej­scu, naj­bli­żej okna.

– Czemu za każ­dym ra­zem py­tasz, co bę­dziemy je­dli, na­wet wtedy, gdy wiesz, że po­trawy znajdą się na ta­le­rzu za trzy se­kundy? Bo­isz się, że do­znasz cięż­kiego szoku, czy co?

– No nie, ale… – za­czął Jo­akim, jed­nak umilkł zbity z pan­ta­łyku.

Ninni usły­szała, że drzwi się otwie­rają, i w ko­ry­ta­rzu roz­legł się cha­rak­te­ry­styczny od­głos spor­to­wych bu­tów Si­mona. Nie za­mie­rzała wy­kłó­cać się te­raz o obu­wie. Do­póki były wa­ka­cje, pa­no­wał stan wy­jąt­kowy.

– A co zro­bi­li­ście z tatą?

– Roz­ma­wia z Ka­rin – od­parł Si­mon, który zdą­żył wpaść do kuchni.

Ninni wyj­rzała przez okno i do­strze­gła Fre­drika na dro­dze. Wcze­śniej nie za­uwa­żyła, że Ka­rin wró­ciła. Zie­lony ford stał za­par­ko­wany w głębi działki. Po­wstrzy­mała się, by nie otwo­rzyć okna i nie za­wo­łać męża. Wy­da­wało jej się to tro­chę na­molne. Niech sam pa­mięta o lun­chu. Za­częła na­peł­niać ta­le­rze dzieci.

– Cią­głe do­jeż­dża­nie do pracy nie może być fajne – po­wie­dział Fre­drik, który po­ja­wił się po chwili – a na dłuż­szą metę jest wy­cień­cza­jące.

– Pew­nie tak, na­to­miast chyba cza­sem przy­jem­nie się wy­rwać do mia­sta – za­uwa­żyła Ninni.

– Ow­szem, ale ty­dzień w ty­dzień?

– Wy­daje mi się, że Ka­rin jest pra­co­ho­liczką.

– Nie są­dzę, że­bym ja mu­siał się o to mar­twić; mam na my­śli na­wał pracy. Przy­naj­mniej na ra­zie – od­parł Fre­drik i na­ło­żył so­bie je­dze­nie na ta­lerz.

– Tu jest ce­bula! – pi­snął Si­mon.

– Jezu, to prze­cież tylko kilka ka­wał­ków. Mo­żesz je wy­grze­bać – rzekł z wes­tchnie­niem Jo­akim, za­nim Ninni zdą­żyła coś po­wie­dzieć.

Fre­drik wstrzy­mał od­dech, ma­jąc na­dzieję, że lunch nie prze­ro­dzi się w kłót­nię mię­dzy ro­dzeń­stwem. Wy­glą­dało jed­nak na to, że Si­mon dał za wy­graną.

– Mó­wią, że la­tem jest naj­spo­koj­niej, choć prze­bywa tu dwa razy wię­cej lu­dzi niż zwy­kle. Tu­bylcy za­bi­jają czas, a tu­ry­ści po­pi­jają pil­snera i kradną ro­wery. Póź­niej, gdy mija Ty­dzień Śre­dnio­wieczny, wy­spia­rze zbie­rają się na od­wagę i za­czy­nają się na­pier­ni­czać.

– Kto się na­pier­ni­cza?

– Ech, nikt. – Fre­drik za­milkł, prze­żu­wa­jąc je­dze­nie.

– Mógł­byś bar­dziej uwa­żać na to, co mó­wisz – za­uwa­żyła ci­cho Ninni.

– Okej, okej.

Odło­żyła sztućce.

– Tro­chę trudno mi się przy­zwy­czaić do my­śli, że nie bę­dziemy mieli praw­dzi­wych wspól­nych wa­ka­cji – po­wie­działa.

– Bę­dziemy, choć może do­piero za kilka lat. Jako świeżo za­trud­niony mu­szę się li­czyć z tym, że po­czą­tek bę­dzie trudny. Z dru­giej strony ta­kie są tu­taj wa­runki ży­cia, lato to naj­lep­szy czas na pracę.

– I na za­ro­bie­nie na za­gra­niczne wa­ka­cje je­sie­nią – rzu­ciła Ninni.

Fre­drik uśmiech­nął się do żony.

– My­ślę, że bę­dzie nas na nie stać.

Od­wza­jem­niła uśmiech.

– By­łoby miło.

Fre­drik jadł szybko. Ninni prze­stała mu wy­po­mi­nać ten brzydki zwy­czaj. Czło­wiek przy­zwy­czaja się do na­wy­ków in­nych lu­dzi, rów­nież tych iry­tu­ją­cych, po­my­ślał. W ja­kimś sen­sie było to po­cie­sza­jące. Po chwili przy­po­mniała mu się owca. Oczy­wi­ście przy dzie­ciach nie mógł opo­wie­dzieć o tym ze szcze­gó­łami, ale czy miał w ogóle nie wspo­mi­nać? To tylko owca, ale gdy rzu­cił okiem na wnę­trze domku Gu­sta­vs­sona, zje­żyły mu się włosy na karku. Wo­kół po­woli za­pa­dał zmrok i stop­niowo do­cie­rało do nich, na co pa­trzą, nie tylko na wy­pa­tro­szoną pa­dlinę, ale także na krew i wnętrz­no­ści. Zwie­rzę wy­glą­dało, jakby zo­stało wy­sa­dzone od we­wnątrz, a wnętrz­no­ści roz­pry­sły się na ściany i su­fit. Za tym ma­ka­brycz­nym zda­rze­niem stał czło­wiek. Bez względu na to, czy była to groźba czy nie­smaczny żart, ktoś roz­rzu­cił trze­wia i serce, ci­ska­jąc nimi tak mocno, jak tylko po­tra­fił. Być może jed­no­cze­śnie ocie­ra­jąc pot z czoła ze­wnętrzną czę­ścią dłoni, żeby nie po­bru­dzić się krwią.

Było w tym coś prze­ra­ża­ją­cego. Coś… ry­tu­al­nego, co spra­wiło, że na chwilę Fre­drika ogar­nął strach.

Do­piero co mi­nęła pierw­sza, gdy Gu­nilla Borg wró­ciła z lun­chu. Zja­dła go w ka­wiarni na dworcu au­to­bu­so­wym w to­wa­rzy­stwie ko­legi.

Kiedy ru­ty­nowo prze­glą­dała no­tatki, do­strze­gła nu­mery re­je­stra­cyjne, które po­dał jej star­szy męż­czy­zna w Ro­ne­ham­nie. Miała po­czu­cie, że spraw­dza­jąc je, nie­po­trzeb­nie traci czas. Z dru­giej strony, tłu­ma­czyła so­bie w du­chu, może jed­nak go zy­ska, je­śli bę­dzie mo­gła prze­ka­zać męż­czyź­nie kon­kretną in­for­ma­cję, gdy on po­now­nie za­dzwoni. A na pewno to zrobi; spra­wiał wra­że­nie upar­ciu­cha.

Uru­cho­miła kom­pu­ter, po kilku klik­nię­ciach otwo­rzyła wła­ściwe okno i wstu­kała za­py­ta­nie o nu­mer re­je­stra­cyjny.

Sa­mo­chód – nie­bie­skie vo­lvo, rocz­nik 1989 – był za­re­je­stro­wany na Jo­nasa Fri­berga w gmi­nie Na­cka. Miał ubez­pie­cze­nie i ak­tu­alny prze­gląd, więc nie był to ża­den złom. In­nymi słowy, nie ich działka. Skoro tak, mo­gła za­po­mnieć o spra­wie.

Edvin Gar­de­lin po­sta­no­wił prze­spa­ce­ro­wać się do ką­pie­li­ska głów­nie po to, by wy­zna­czyć so­bie cel po­obied­niej prze­chadzki. Mi­nęło wiele lat, od kiedy po raz ostatni za­nu­rzył się w mo­rzu, i obec­nie nie za­mie­rzał zmie­niać tego stanu rze­czy. Poza tym mo­gło go nieco roz­we­se­lić kilku mal­ców od­da­ją­cych się pso­tom i roz­chla­pu­ją­cych wodę oraz rzut okiem na jedną czy drugą mamę w bi­kini. Praw­do­po­dob­nie plaża świe­ciła pust­kami ze względu na zgniłe wo­do­ro­sty, ale ką­piel była moż­liwa, je­śli po­szło się na be­to­nowe molo pro­wa­dzące na głęb­szą wodę, choć nie­wy­star­cza­jąco głę­boką, by do niej wsko­czyć, o czym in­for­mo­wała od­po­wied­nia ta­blica.

Lewą ręką odro­binę pod­cią­gnął spodnie. Na lunch zjadł ka­napki z chrup­kiego pie­czywa, zimne ziem­niaki i su­rową kieł­basę. Po­pił to kawą. Smacz­nie, choć nieco ubogo. Go­to­wa­nie ni­gdy nie było jego do­meną. A go­to­wa­nie dla sa­mego sie­bie bez wąt­pie­nia było przy­gnę­bia­jące.

Po po­siłku miał ochotę się tro­chę po­ru­szać, ina­czej by za­snął. Oczy­wi­ście i tak utnie so­bie drzemkę po po­wro­cie ze spa­ceru, ale bę­dzie się czuł le­piej, gdy naj­pierw ka­wa­łek się przej­dzie.

Domy let­ni­skowe, które zimą stały opu­sto­szałe, te­raz ożyły. Traw­niki były za­sta­wione sa­mo­cho­dami let­ni­ków i ich go­ści, a po­zo­stała wolna prze­strzeń wkrótce za­ro­iła się od pi­łek, ro­we­rów, mo­to­ro­we­rów, za­ba­wek i su­szą­cych się ką­pie­ló­wek, jak rów­nież po­zo­sta­ło­ści po cha­otycz­nych po­rząd­kach w ogródku. Za kilka ty­go­dni ro­śliny miano zo­sta­wić bez opieki aż do uschnię­cia. Wy­da­wało się, że na czas krót­kiego lata domy za­kwi­tły i żyły w pełni, by zre­kom­pen­so­wać so­bie długą zi­mową ci­szę.

Skrę­cił w Nya Stran­dvägen. Nie­bie­skie vo­lvo cią­gle stało w tym sa­mym miej­scu. Nie do końca zro­zu­miał, co po­wie­działa mu po­li­cjantka. Czy to na­prawdę moż­liwe, żeby tak po pro­stu ktoś po­zo­sta­wił sa­mo­chód i nie można było nic z tym zro­bić? Przy­sta­nął za au­tem, pod­niósł la­skę i po­stu­kał nią w biały ba­gaż­nik da­chowy, jakby chciał coś spraw­dzić. Coś go za­sta­no­wiło. Jed­nak nie od­głos stu­ka­nia, ale coś, czego nie był w sta­nie uchwy­cić. Zu­peł­nie jakby w gło­wie po­ja­wiła mu się myśl, a na­stęp­nie znik­nęła tuż przed tym, nim zdą­żyła się sfor­mu­ło­wać i za­nim udało mu się ją wy­po­wie­dzieć. Pod­szedł bli­żej.

Fre­drik sie­dział na ka­na­pie z Ninni. Pa­trzyli tępo w ekran, oglą­da­jąc film, który wy­dał im się in­te­re­su­jący, gdy czy­tali o nim w ga­ze­cie. Te­raz jed­nak prze­stał ich zaj­mo­wać. Nie­stety chłopcy wciąż byli na no­gach, mimo że do­cho­dziła je­de­na­sta, bo prze­cież to wa­ka­cje. W prze­ciw­nym ra­zie prze­wró­ciłby Ninni na ka­napę. Przy dzie­ciach, po­my­ślał, nie ma mowy o spon­ta­nicz­nym sek­sie na bla­cie ku­chen­nym albo w in­nym nie­ty­po­wym miej­scu. Wie­czo­rem w sy­pialni, kiedy wszyst­kie sprawy były za­ła­twione, oni czuli się zmę­czeni i po­zba­wieni in­spi­ra­cji. Mimo to nie za­mie­rzał na­rze­kać. Miał do­bre ży­cie, a z pew­nymi jego aspek­tami trzeba się było po­go­dzić i za­ak­cep­to­wać ko­lejne etapy. Wy­star­czyło tylko mieć na­dzieję, że nie sta­nie się im­po­ten­tem i nie do­pad­nie go ar­tre­tyzm, kiedy obecny okres mi­nie.

Wstał i pod­szedł do otwar­tego okna wy­cho­dzą­cego na let­nią noc. Otwo­rzyli je nie po to, by prze­wie­trzyć czy schło­dzić po­miesz­cze­nie, ale dla­tego, że przy­jem­nie było tak sie­dzieć w środku nocy. Po­pa­trzył na tur­ku­sowe niebo – prze­dziwny nie­bie­sko­zie­lony od­cień. Kon­tury da­chów do­mów są­sia­dów i gę­ste ko­rony drzew wy­sta­wały po­nad ży­wo­płoty. Nie było ciemno. Tej nocy w ogóle się nie ściemni. Naj­ja­śniej­szy czas w roku, po­my­ślał Fre­drik.

Po­pa­trzył na Ninni. Wy­glą­dała pięk­nie w bla­dej po­świa­cie. Spo­kój, wo­kół nich ci­sza, mia­rowy od­dech Ninni. Olśniło go. To jest to, po­my­ślał, to jest wła­śnie to. Tak zu­peł­nie ina­czej.

– O czym my­ślisz? – za­py­tała Ninni.

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Chłopcy na wy­ścigi rzu­cili się do apa­ratu, kon­ku­ru­jąc, kto pierw­szy od­bie­rze. Si­mon zdą­żył zła­pać za słu­chawkę przed bra­tem, ale Jo­akim był sil­niej­szy.

– Halo?

Oka­zało się, że to te­le­fon do Fre­drika. Pod­szedł i wziął słu­chawkę, którą Jo­akim po­ło­żył na pa­ra­pe­cie. Póź­nym wie­czo­rem spo­dzie­wał się tylko te­le­fonu od bli­skiego przy­ja­ciela albo ko­goś z ro­dziny, ale głos męż­czy­zny, który przed­sta­wił się drżą­cym gło­sem, nie brzmiał ani tro­chę zna­jomo.

Rozdział 5

Po­je­chał krót­szą, ale bar­dziej krętą drogą, która łą­czyła Alvę bez­po­śred­nio z Ro­ne­ham­nem. Po kilku ki­lo­me­trach mu­siał zwol­nić. Mgła za­wi­sła ja­kiś metr nad zie­mią i spo­wi­jała auto nie­re­gu­lar­nymi ob­ło­kami. Dłu­gie świa­tła prze­mie­niły ją w mlecz­no­biały nie­prze­nik­niony mur. Kiedy go sfor­so­wał, dłu­gie pa­sma świa­teł z po­wro­tem oświe­tliły na wpół doj­rzałe pola ku­ku­ry­dzy i przez ułamki se­kund za­trzy­my­wały się na roz­rzu­co­nych gdzie­nie­gdzie gąsz­czach ja­łowca i kol­cza­stych pło­tach. Raz po raz zmie­niał świa­tła z dłu­gich na krót­kie i znowu na dłu­gie, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, dzięki któ­rym ma lep­szą wi­docz­ność. Pe­wien był je­dy­nie tego, że nie może je­chać zbyt szybko.

Wcze­śniej pró­bo­wał prze­kie­ro­wać Edvina Gar­de­lina do Visby. To było naj­prost­sze, co w tej sy­tu­acji mógł zro­bić, a na do­brą sprawę, co zro­bić po­wi­nien. Kiedy Fre­drik spy­tał Gar­de­lina, jak to się stało, że za­dzwo­nił do niego do domu, Edvin od­parł, że prze­cież zna Eskila, który jest jego są­sia­dem. Za jego po­śred­nic­twem Edvin otrzy­mał za­równo na­zwi­sko, jak i nu­mer te­le­fonu. Z tego, co mó­wił Eskil, Gar­de­lin zro­zu­miał, że Fre­drik stał nieco wy­żej w służ­bo­wej hie­rar­chii, więc li­czył na to, że uda mu się zro­bić coś wię­cej niż po­li­cjantce z Hemse.

Fre­drik za­milkł i w du­chu prze­klął wścib­skiego są­siada, któ­rego macki omia­tały, jak się zda­wało, całą wy­spę. Fakt, że Eskil był w to za­mie­szany, spra­wił, że naj­chęt­niej odło­żyłby słu­chawkę, ale Gar­de­lin był uparty.

Cho­dziło o sa­mo­chód, nie­bie­skie vo­lvo, które od kilku ty­go­dni stało za­par­ko­wane przy ką­pie­li­sku w Ro­ne­ham­nie. Edvin Gar­de­lin stwier­dził, że wy­do­bywa się z niego dziwny za­pach. Fre­drik wes­tchnął głę­boko i za­pro­po­no­wał, żeby Gar­de­lin uzbroił się do ju­tra w cier­pli­wość i za­dzwo­nił do Gu­nilli Borg na po­ste­ru­nek w Hemse. Tak bę­dzie chyba naj­le­piej, stwier­dził, skoro to z nią Gar­de­lin kon­tak­to­wał się po­przed­nim ra­zem. Kiedy rów­nież wtedy roz­mówca się nie pod­dał, Fre­drik za­sta­na­wiał się, czy po­czę­sto­wać go dłu­gim wy­wo­dem o ru­ty­no­wych dzia­ła­niach po­li­cji go­tlandz­kiej i o prze­pi­sach oraz do­dać, że nie pełni służby, a za­tem nie może zo­stać we­zwany przez Gar­de­lina w środku nocy. Do­piero rano może pod­jąć dzia­ła­nie na roz­kaz prze­ło­żo­nego w Visby. W tym mniej wię­cej miej­scu prze­rwał swoje roz­wa­ża­nia. Jak miałby wy­tłu­ma­czyć zmar­twio­nemu eme­ry­towi, że je­śli za­dzwoni na po­li­cję w Visby, wów­czas funk­cjo­na­riu­sze w Visby nie za­te­le­fo­nują do Fre­drika i nie po­pro­szą go, by po­je­chał do Ro­ne­hamnu. Gar­de­lin usły­szy ra­czej prze­śmiew­czą uwagę o za­wra­ca­niu głowy i biu­ro­kra­cji. Poza tym nie po­wia­do­mi­liby Fre­drika tylko dla­tego, że zwa­rio­wany sta­ru­szek wy­wę­szył coś obok sa­mo­chodu w Ro­ne­ham­nie. Je­śli w ogóle kiw­nę­liby pal­cem, to co naj­wy­żej po­pro­si­liby, aby ktoś z pa­trolu noc­nego, prze­jeż­dża­jąc obok, zer­k­nął na vo­lvo. Nie wy­ku­rzy­liby po­li­cjanta z ka­napy przed te­le­wi­zo­rem w środku nocy.

Po­my­ślał też, że może cho­dzi o coś in­nego. Mia­no­wi­cie dzwo­niono do niego z są­sied­niej wio­ski, po­nie­waż wie­dziano, że jest po­li­cjan­tem. Nie te­le­fo­no­wano na po­ste­ru­nek, który wy­słałby pierw­szego z brzegu funk­cjo­na­riu­sza. Może trzeba było za­ak­cep­to­wać te roz­myte gra­nice mię­dzy ży­ciem pry­wat­nym a za­wo­do­wym?

Nie wie­dział. Na­dal nie był pe­wien, czy po­stą­pił wła­ści­wie. Było jed­nak coś jesz­cze poza na­głą po­trzebą, by grać we­dług re­guł miej­sca, w któ­rym się miesz­kało, rze­czy­wi­stych czy też wy­obra­żo­nych. Cho­dziło o to, co po­wie­dział Gar­de­lin.

– Dziwny za­pach? To zna­czy jaki?

– Jak… – Gar­de­lin wstrzy­mał się, szu­kał słów. – Jak gni­jące wo­do­ro­sty.

Po­rów­na­nie to wbiło się w świa­do­mość Fre­drika, przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nie za­pa­chu. Chwilę po­tem przy­po­mniał so­bie, jak na pią­tym pię­trze wie­żowca Alta Cen­trum ku­cał przy szpa­rze do wrzu­ca­nia li­stów w drzwiach jed­nego z miesz­kań. Wy­grze­by­wał stam­tąd pocztę i uła­mek se­kundy póź­niej uprzy­tom­nił so­bie, co cze­kało na niego po dru­giej stro­nie drzwi.

Droga do Ro­ne­hamnu za­jęła mu pięt­na­ście mi­nut za­miast dzie­się­ciu, któ­rych po­trze­bo­wał zwy­kle, by tam do­trzeć. Kiedy skrę­cił na par­king przy ką­pie­li­sku, uznał, że Gar­de­lin na pewno po­czuł za­pach do­cho­dzący z plaży. Ten pry­watny wy­pad na ak­cję za­mie­rzał za­cho­wać dla sie­bie i nie mó­wić o nim na­wet Gu­sta­vowi. Szcze­gól­nie jemu.

Do­strzegł lekko przy­gar­bioną po­stać cze­ka­jącą w świe­tle la­tarni. Wje­chał na par­king i wy­siadł z sa­mo­chodu. Od­no­to­wał od razu, że było zu­peł­nie bez­wietrz­nie.

Edvin Gar­de­lin wy­glą­dał mło­dziej, niż Fre­drik się spo­dzie­wał, i mimo pod­pie­ra­nia się la­ską spra­wiał wra­że­nie star­szego pana w do­brej kon­dy­cji.

– Tak, to ten – po­wie­dział po tym, jak się przy­wi­tali, po­da­jąc so­bie dło­nie.

Nie­trudno było prze­oczyć sa­mo­chód. Nie­bie­skie vo­lvo było je­dy­nym wo­zem na par­kingu, nie li­cząc auta Fre­drika.

– Pew­nie uważa pan, że je­stem szur­nię­tym sta­rusz­kiem.

– Rze­czy­wi­ście tak my­ślę – stwier­dził z po­wagą Fre­drik – ale skoro już tu je­stem, to rów­nie do­brze mogę rzu­cić okiem na sa­mo­chód.

– To do­bry po­mysł.

Gar­de­lin nie mó­wił jak Go­tland­czyk. Ak­cent był go­tlandzki, ale nie ar­ty­ku­la­cja.

Fre­drik okrą­żył po­jazd i zaj­rzał do środka przez szybę z po­mocą la­tarki, którą za­brał, wy­ka­zu­jąc się prze­zor­no­ścią. Nie­wiele było wi­dać. Sa­mo­chód był pu­sty, nie li­cząc zgnie­cio­nego kubka z McDo­nalda po­zo­sta­wio­nego na pod­ło­dze przed przed­nim sie­dze­niem pa­sa­żera i zwy­cza­jo­wego wy­po­sa­że­nia w po­staci skro­baczki do szyb, mapy i trój­kąta ostrze­gaw­czego. Do­tknął drzwi. Oka­zały się za­mknięte. Ba­gaż­nik da­chowy rów­nież był za­mknięty.

W mo­men­cie, gdy pu­ścił klamkę, za­uwa­żył coś dziw­nego w bie­gną­cym wzdłuż bia­łego ba­gaż­nika czar­nym pa­sku de­ko­ra­cyj­nym. Wy­glą­dał, jakby od­sta­wał. Fre­drik prze­je­chał po nim pal­cem i prze­ko­nał się, że to wcale nie pa­sek de­ko­ra­cyjny, lecz czarna ta­śma, którą za­kle­jona była szcze­lina mię­dzy górną a dolną czę­ścią ba­gaż­nika. Fre­drik po­dłu­bał i ode­rwał ka­wa­łek, po czym ze­rwał resztę ta­śmy. Przy­kry­wała uby­tek, dziurę w pla­stiku w kształ­cie pół­kola, tuż pod zam­kiem ba­gaż­nika. Uła­mek se­kundy póź­niej wie­dział już, co się w nim znaj­do­wało. Ode­rwał szybko resztę ta­śmy i do­tknął ostroż­nie klamki. Ba­gaż­nik był otwarty. Za­pa­lił la­tarkę i pod­niósł wieko. Smród był nie­mi­ło­sierny.

Rozdział 6

W Visby te­le­fon Fre­drika ode­brała Ca­rina. Nie uwa­żał, by to, że ode­brała ko­bieta, miało duże zna­cze­nie, ale kiedy roz­ma­wiał te­le­fo­nicz­nie z Ca­riną, oczami wy­obraźni wi­dział jej mun­dur, a gdy z Anną, cy­wilną re­cep­cjo­nistką w cen­trali – spodnie w wę­żowy wzór. Trudno było uciec od my­śli, że wno­siły po­wiew świe­żo­ści do wszech­obec­nego błę­kitu i gra­natu.

– Je­stem w Ro­ne­ham­nie. Wła­śnie zna­la­złem mar­twego męż­czy­znę w ba­gaż­niku da­cho­wym sta­rego vo­lva – po­in­for­mo­wał Fre­drik, nie tłu­ma­cząc, dla­czego zna­lazł się w Ro­ne­ham­nie. Owca… to była jego pierw­sza myśl na wi­dok ofiary. Jesz­cze jedna owca. – Do­kład­niej rzecz bio­rąc, za­mor­do­wa­nego męż­czy­znę.

– Za­mor­do­wa­nego?

– Bio­rąc pod uwagę, że jest roz­pruty od gar­dła aż po kro­cze, moje po­dej­rze­nie można uznać za uza­sad­nione.

Za­pa­dło nieco dłuż­sze niż zwy­kle mil­cze­nie, za­nim Ca­rina się ode­zwała:

– W ba­gaż­niku da­cho­wym? Gdzie do­kład­nie?

– Na par­kingu przy ką­pie­li­sku.

– Za­dzwo­nię do Görana i wy­ślę lu­dzi.

– Do­bra. On tu leży od dwóch ty­go­dni albo na­wet dłu­żej. Pach­nie na­prawdę uro­czo.

– Okej.

Fre­drik po­dał nu­mer re­je­stra­cyjny vo­lva i wci­snął kla­wisz roz­łą­cza­nia.

Po­pa­trzył na Gar­de­lina, który, wsparty na la­sce, stał w kręgu bi­ją­cego od la­tarni świa­tła. Jego włosy przy­po­mi­nały świe­tli­sty hełm, a twarz – ma­skę du­cha.

– Może pan iść do domu – po­wie­dział. – Moż­liwe, że ode­zwiemy się do pana ju­tro albo w naj­bliż­szych dniach.

– Do­brze – od­parł Gar­de­lin.

– Któ­ryś z mo­ich ko­le­gów może pod­rzu­cić pana do domu, ale chwilę po­trwa, za­nim się zja­wią. Może pan za­cze­kać w sa­mo­cho­dzie.

Fre­drik zro­bił kilka kro­ków w stronę swo­jego wozu, ale Gar­de­lin go po­wstrzy­mał.

– Po­ra­dzę so­bie. To nie jest da­leko.

– Jak pan woli.

Gar­de­lin ski­nął głową i ru­szył w kie­runku domu.

– W ta­kim ra­zie do­brej nocy – po­wie­dział, pod­no­sząc dłoń w po­że­gnal­nym ge­ście.

– Do­bra­noc. – Fre­drik od­wza­jem­nił gest. – Do­brze, że pan za­dzwo­nił – do­dał.

– Tak, też tak my­ślę.

Fre­drik od­wró­cił się do vo­lva. Dziura po wy­ła­ma­nym zamku w bia­łym ba­gaż­niku ga­piła się na niego ni­czym wy­dłu­bane oko.

Kiedy świa­tło la­tarki pa­dło na dłu­gie na metr roz­cię­cie w na­brzmia­łym ciele ofiary, szok spra­wił, że Fre­drik pu­ścił wieko ba­gaż­nika. Po­czuł mdło­ści głę­boko w żo­łądku. Wi­dok był ma­ka­bryczny, a na­ra­ża­nie się na niego dłu­żej, niż to ko­nieczne, nie przy­nie­sie żad­nego po­żytku. Gdyby było ina­czej, pod­niósłby wieko po­now­nie i do­ko­nał ko­niecz­nych oglę­dzin, ale to nie na­le­żało do jego kom­pe­ten­cji.

Mdło­ści po­zo­stały gdzieś głę­boko w po­staci mgli­ście nie­swo­jego uczu­cia, ale już mu nie prze­szka­dzały. Co wię­cej, spra­wiły, że wziął się w garść.

Za­dzwo­niła ko­mórka. Ode­brał i do­biegł go za­spany głos Görana Eidego. W tle sły­szał upo­rczywy dźwięk sil­nika. Brzmiał tak, jakby Göran za­po­mniał wrzu­cić wyż­szy bieg.

– O co… – Głos od­mó­wił ko­mi­sa­rzowi po­słu­szeń­stwa. Od­chrząk­nął pro­sto do słu­chawki. – Kurde, tak to jest, jak czło­wiek pój­dzie wcze­śnie spać – po­wie­dział chra­pli­wym gło­sem. – Okej. Co tam mamy?

Fre­drik po­now­nie zdał re­la­cję.

– Do­sta­łem… – do­dał, gdy zdą­żył już prze­ka­zać naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje, ale urwał i kon­ty­nu­ował ina­czej: – To długa hi­sto­ria, ale skon­tak­to­wa­łem się mniej lub bar­dziej przy­pad­kowo z męż­czy­zną o na­zwi­sku Gar­de­lin. Za­uwa­żył, że od kilku ty­go­dni przy plaży stoi po­rzu­cone auto, więc po­my­śla­łem, że tu przy­jadę.

– Oj, wy­ka­za­łeś się wspa­nia­ło­myśl­no­ścią.

– Taaa. Zde­cy­do­wa­łem się rzu­cić okiem do­piero wtedy, gdy po­wie­dział mi, że sa­mo­chód dziw­nie pach­nie.

– Ro­zu­miem. A więc mamy mar­twego męż­czy­znę, który…

– Od dłuż­szego czasu leży w ba­gaż­niku – uzu­peł­nił Fre­drik.

– In­nymi słowy, mor­derca, o ile to mor­der­stwo, ale są­dzę, że po­win­ni­śmy wyjść z ta­kiego za­ło­że­nia, zy­skał zde­cy­do­waną prze­wagę.

Fre­dri­kowi wy­da­wało się, że sły­szy w słu­chawce głę­bo­kie wes­tchnię­cie.

– Niech Ca­rina do­wie się wszyst­kiego, co tylko moż­liwe o wła­ści­cielu. Udało jej się zna­leźć nu­mery re­je­stra­cyjne?

– Tak. Naj­wy­raź­niej Gar­de­lin roz­ma­wiał z Gu­nillą Borg w Hemse. Spraw­dzili sa­mo­chód w re­je­strze urzędu dro­go­wego.

– Ach, tak. I co?

– Nie zgło­szono kra­dzieży, jak po­in­for­mo­wał mnie Gar­de­lin.

– A nie po­szu­kali wła­ści­ciela w in­nym re­je­strze? – spy­tał Eide.

– Nic mi na ten te­mat nie wia­domo, ale, jak po­wie­dzia­łem, roz­ma­wia­łem tylko z Gar­de­li­nem.

– Ca­rina się tym zaj­mie.

– Okej.

– Do­bra, będę za kwa­drans.

– Jest coś jesz­cze.

– Co ta­kiego?

– Owca.

– Cho­lera, co ma do rze­czy owca? – spy­tał Eide.

– Znasz te domki przy plaży w Hus?

– Ja­sne, że tak.

– Je­den z wła­ści­cieli zna­lazł wczo­raj w swoim domku mar­twą owcę.

– Mar­twą owcę – po­wtó­rzył Eide, a w jego gło­sie po­brzmie­wała iry­ta­cja.

– Tak. To w tej spra­wie po­je­cha­li­śmy tam z Gu­sta­vem. Za­dzwo­niła Gu­nilla Borg…

– Ja­sne – wtrą­cił nie­cier­pli­wie ko­mi­sarz – ale jaki to ma, cho­lera, zwią­zek z…

Fre­drik mu prze­rwał:

– Była roz­pruta od gar­dła aż po kro­cze czy jak na­zwać to, co ma tam owca, a wnętrz­no­ści były roz­rzu­cone wo­kół po ścia­nach i su­fi­cie.

– O kurwa! – za­klął Eide.

– A bio­rąc pod uwagę za­pach, le­żała tam od pew­nego czasu.

Na chwilę za­pa­dło mil­cze­nie. Fre­drik sły­szał tylko wście­kłe za­wo­dze­nie sil­nika sa­mo­chodu Görana Eidego. Wy­da­wało się, że in­for­ma­cja o owcy wstrzą­snęła nim bar­dziej niż ta o mar­twym męż­czyź­nie.

– A wła­ści­ciel domku? Gdzie on te­raz jest?

– Mieszka w Etel­hem.

– Za­dzwoń do niego. Albo przyj­dzie z klu­czem, albo do­sta­niemy się tam in­nym spo­so­bem. Do­pil­nuj­cie, żeby za­bez­pie­czyli te­ren. – Eide się roz­łą­czył.

Fre­drik za­dzwo­nił do biura nu­me­rów, by za­py­tać o te­le­fon Bengta Gu­sta­vs­sona. Po­pro­sił ope­ra­tora, by prze­łą­czył go da­lej, i wy­słał nu­mer ese­me­sem. Po siód­mym sy­gnale ode­brała Britt Gu­sta­vs­son. Po­cząt­kowo skon­ster­no­wana, w końcu po­dała ospale nu­mer te­le­fonu męża. Fre­drik zła­pał Gu­sta­vs­sona w dro­dze z pracy do domu.

– Rzadko mie­wam czas wolny o tej po­rze roku. Knajpa w cen­trum mia­sta. Pełne ob­ło­że­nie, dzień i noc. Zuc­chini, może pan sły­szał.

– Tak, by­łem tam prze­jaz­dem – od­parł Fre­drik i do­dał w du­chu: Tylko na ze­wnątrz.

Nie za­mie­rzał wda­wać się w szcze­góły. Wy­tłu­ma­czył szybko, w ja­kiej spra­wie dzwoni, nie wspo­mi­na­jąc ani sło­wem o mar­twym męż­czyź­nie zna­le­zio­nym w ba­gaż­niku da­cho­wym.

– Po­wie­si­łem tam kłódkę. Ra­czej pro­wi­zorka, żadne za­bez­pie­cze­nie. Otwar­cie jej nie bę­dzie szcze­gól­nie trudne, po­dob­nie jak ostrożne prze­pi­ło­wa­nie.

– W ta­kim ra­zie je­ste­śmy umó­wieni.

– Ja­sne. Do­zór po­li­cyjny ma więk­szą moc niż ba­dziewna kłódka – od­parł ze śmie­chem Gu­sta­vs­son.

– Nie wiem, czy mogę obie­cać sku­tecz­ność – po­wie­dział Fre­drik – ale sta­ramy się zo­sta­wiać ja­kieś za­bez­pie­cze­nie.

– W po­rządku. Ju­tro i tak się tam wy­biorę. Roz­ma­wia­łem z ubez­pie­czy­cie­lem, a poza tym mają przy­słać ko­goś z firmy de­zyn­fek­cyj­nej.

– Oba­wiam się, że bę­dzie pan mu­siał od­wo­łać czysz­cze­nie – po­in­for­mo­wał go Fre­drik.

– Aha… a kiedy będą mo­gli przy­je­chać?

– Na ra­zie trudno mi od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Za­leży, co znaj­dziemy.

– Tak, ja­sne. – Głos Gu­sta­vs­sona za­brzmiał nieco mniej dziar­sko. – Pro­szę o wia­do­mość, jak tylko bę­dzie­cie coś wie­dzieli.

– Oczy­wi­ście – od­rzekł Fre­drik.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej Gu­stav był na miej­scu. Ca­rina wy­słała rów­nież lu­dzi z Visby, ale mieli do prze­by­cia zde­cy­do­wa­nie dłuż­szą drogę.

Po­mo­gli w za­bez­pie­cze­niu te­renu. Prze­cią­gnęli nie­bie­sko-białą ta­śmę wo­kół drogi przed par­kin­giem i ob­szer­nego te­renu w kie­runku plaży. Póź­niej zo­sta­wili Fre­drika sa­mego na par­kingu i po­je­chali za­bez­pie­czyć te­ren wo­kół domku Gu­sta­vs­sona.

Zro­biło się ciemno na tyle, na ile mo­gło się ściem­nić ty­dzień po nocy świę­to­jań­skiej.

Fre­drik zo­stał sam na sam z mar­twym męż­czy­zną.

Po­pa­trzył w kie­runku mo­rza. Na wscho­dzie było czarno. Roz­le­gał się de­li­katny plusk fal ude­rza­ją­cych o brzeg, skąd nie­mrawo do­pły­wał po­wiew cie­pła. My­śli Fre­drika la­wi­ro­wały mię­dzy mar­twym męż­czy­zną, po­zo­sta­wio­nym w ba­gaż­niku da­cho­wym, a owcą za­szlach­to­waną w domku. Co to ozna­czało? Czy ist­niał mię­dzy nimi ja­kiś zwią­zek, czy to tylko ma­ka­bryczny zbieg oko­licz­no­ści? Prze­biegł wzro­kiem za­bez­pie­czony te­ren. Za­rdze­wiałe vo­lvo z gminy Na­cka na par­kingu w za­pa­dłej go­tlandz­kiej dziu­rze oka­zało się ostat­nim albo też przed­ostat­nim miej­scem spo­czynku męż­czy­zny, który miał jesz­cze przed sobą wiele lat ży­cia. Bar­dzo się spóź­nili. Dwa ty­go­dnie? Wię­cej? Lu­dzie prze­cho­dzili tędy, wy­dep­tu­jąc i roz­grze­bu­jąc te­ren wo­kół. Plaże były sprzą­tane. Do­brze, że nie pa­dał deszcz. To je­dyna po­zy­tywna oko­licz­ność.

Pół go­dziny póź­niej zja­wił się Göran Eide z trzema pra­cu­ją­cymi na noc­nej zmia­nie ko­le­gami z Wy­działu Kry­mi­nal­nego. Tech­nik kry­mi­nalny Eva Kar­lén wy­cią­gnęła ze swo­jego sa­mo­chodu lekki me­ta­lowy sta­tyw, który miał jej po­móc w zro­bie­niu zdjęć. Ko­bieta stała sta­bil­nie na naj­wyż­szym stop­niu dra­biny, na tle nie­bie­skiego pla­stiku wy­róż­niały się białe spor­towe buty. Silne bły­ski fle­sza prze­ci­nały raz po raz ciem­ność. Göran Eide ostroż­nie prze­pa­trzył kie­sze­nie kurtki męż­czy­zny, szu­ka­jąc do­wodu toż­sa­mo­ści, ale ni­czego nie zna­lazł. Przy sto­pach le­żała czarna spor­towa torba, którą wy­cią­gnęli i przej­rzeli. Za­wie­rała tro­chę ubrań i kilka in­nych przed­mio­tów, ale nic, co mo­głoby wska­zy­wać na to, kim był za­mor­do­wany.

Fre­drik i Gu­stav sku­pili się wo­kół Görana ra­zem z Ove Gahn­strömem i Len­nar­tem Svens­so­nem. Ove spra­wiał wra­że­nie cier­pią­cego, jakby był go­tów od­dać wszystko w za­mian za moż­li­wość po­zo­sta­nia w łóżku. Ciemne włosy miał na­stro­szone, a pod­krą­żone oczy same mu się za­my­kały. Gu­stav wy­glą­dał na wy­po­czę­tego i nie­wzru­szo­nego. Naj­wy­raź­niej nie zdą­żył się jesz­cze po­ło­żyć, kiedy za­dzwo­nił te­le­fon. Ove oparł swoje słusz­nej po­stury ciało o sa­mo­chód Fre­drika.

Był od niego star­szy, ale nie­dużo, miał może czter­dzie­ści pięć lat. Len­nart Svens­son był w wieku ko­mi­sa­rza, miał ja­kieś pięć­dzie­siąt pięć lat, choć można by mu dać i sześć­dzie­siąt. Bar­dziej siwy niż przy­pró­szony si­wi­zną, wy­soki, szczu­pły i ogo­rzały. Stali ra­zem w kurt­kach i ma­ry­nar­kach. Moda na no­sze­nie ze sobą broni służ­bo­wej stała się zwy­cza­jem, ale oni nie za­wsze ją brali.

– Wła­ści­ciel sa­mo­chodu na­zywa się Jo­nas Fri­berg i mieszka w Na­cka – za­czął Göran.

Ove Gahn­ström wy­pro­sto­wał się i po­tarł oczy kciu­kiem pra­wej dłoni oraz pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Był żo­naty z Li­se­lott Fri­berg, która także mieszka w Na­cka ra­zem z dwójką ich wspól­nych dzieci – mó­wił da­lej Göran. – Pró­bo­wa­łem do­dzwo­nić się pod nu­mer do­mowy. Nikt nie od­biera. Za­te­le­fo­no­wa­łem rów­nież do jego by­łej żony i wy­stra­szy­łem ją na tyle, na ile może wy­stra­szyć mor­der­stwo. Nie znała pla­nów wa­ka­cyj­nych Jo­nasa poza tym, że obie­cał wziąć dzieci na dwa ty­go­dnie w sierp­niu. – Po­pra­wił pal­cem wska­zu­ją­cym oku­lary i przej­rzał no­tatki. – Fri­berg ma udziały w spółce pro­wa­dzą­cej han­del de­ta­liczny w branży spo­żyw­czej.

– Co to ozna­cza? Jest wła­ści­cie­lem ja­kie­goś su­per­mar­ketu? – spy­tał Len­nart.

Göran pod­niósł wzrok znad no­tat­nika.

– Praw­do­po­dob­nie coś w tym stylu, tak. Na­to­miast kim jest ten, który tam leży, to się okaże – po­wie­dział i ski­nął głową w kie­runku ba­gaż­nika vo­lvo. – Przy odro­bi­nie szczę­ścia bę­dzie miał port­fel w tyl­nej kie­szeni spodni, ale mu­simy wstrzy­mać się z za­bra­niem ciała. Boję się, że się roz­pad­nie, jak za­czniemy je ru­szać.

Göran za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, któ­rego wy­że­brał wcze­śniej od jed­nego z ko­le­gów po­rząd­ko­wych. Cie­szył się złą sławą na­ło­gowca, który nie ku­puje pa­pie­ro­sów. Miało mu to po­móc w rzu­ce­niu pa­le­nia. Jak do tej pory nie przy­nio­sło efektu, ale nie prze­szko­dziło, jak twier­dzili ko­le­dzy, w tym, żeby ro­bić to la­tami.

– Ta owca – pod­szedł do Fre­drika – może być nie­ważna, ale rów­nie do­brze może być ja­koś po­wią­zana ze śmier­cią tego czło­wieka. Czy mo­żesz za­dzwo­nić do Gu­sta­vs­sona i po­wie­dzieć mu, że od­wie­dzę go jesz­cze dziś, by z nim po­roz­ma­wiać? Wpadnę do niego w dro­dze do domu, o ile nie zrobi się cho­ler­nie późno. Przy odro­bi­nie szczę­ścia może się oka­zać, że jesz­cze nie śpi.

– Tak chyba bę­dzie naj­le­piej. Spra­wia wra­że­nie sym­pa­tycz­nego go­ścia – od­parł Fre­drik.

– Świet­nie – stwier­dził Göran, przy­mie­rza­jąc się do po­działu ko­lej­nych za­dań.

Ko­mórka Fre­drika za­dzwo­niła w tej sa­mej chwili, w któ­rej wziął ją do ręki. „Dom” – wid­niało na wy­świe­tla­czu. Zu­peł­nie za­po­mniał za­dzwo­nić do Ninni. Jak długo go nie było? Co naj­mniej pół­to­rej go­dziny.

– Cześć, prze­pra­szam, że się nie ode­zwa­łem.

– Boże, gdzie ty je­steś? Czy coś się stało?

– Można tak po­wie­dzieć, ale nie mnie – do­dał po­spiesz­nie. – Oka­zało się jed­nak, że coś jest nie tak z tym sa­mo­cho­dem.

– Aha. A co? – spy­tała Ninni gło­sem peł­nym ulgi.

– Hmmm – zwle­kał z od­po­wie­dzią – nie mogę o tym te­raz opo­wia­dać.

– Ro­zu­miem. Do­brze się stało, że po­je­cha­łeś.

– Tak, chyba tak. Słu­chaj, mu­szę koń­czyć. To po­trwa jesz­cze pew­nie go­dzinę lub dwie.

– Czy przy­pad­kiem w le­cie nie miało być spo­koj­niej? Czy to może wy­ją­tek, który po­twier­dza re­gułę?

Fre­drik się ro­ze­śmiał.

– Ra­czej to dru­gie. Z pew­no­ścią tak można by to okre­ślić.

Zer­k­nął w kie­runku Görana Eidego.

– Mu­szę wy­ko­nać ko­lejny te­le­fon, ale za­dzwo­nię do cie­bie nieco póź­niej.

– Już jest późno – stwier­dziła Ninni.

– Okej. To gdy bę­dzie bar­dzo późno. Jak długo bę­dziesz jesz­cze na no­gach?

– Nie wiem. Pew­nie za­snę na ka­na­pie.

Rozdział 7

O wpół do ósmej rano roz­dzwo­nił się bu­dzik, wy­ry­wa­jąc Fre­drika ze snu. Męż­czy­zna mo­men­tal­nie pod­niósł się z łóżka i wkro­czył do kuchni, ema­nu­jąc ener­gią. Spał cztery i pół go­dziny.

Na­sta­wił eks­pres do kawy i rów­nie ener­gicz­nie udał się do ła­zienki. Le­d­wie zdą­żył za­krę­cić kran pod prysz­ni­cem i wró­cić do kuchni, a już ostat­nie kro­ple zdą­żyły spaść do dzbanka z kawą. Wlał kawę do du­żego kubka i do­dał tro­chę mleka. Od­wró­cił się od zlewu i w progu uj­rzał zie­wa­jącą Ninni. Z lekko zmierz­wio­nymi wło­sami, nie do końca obu­dzona i nieco oszo­ło­miona była za­bój­czo sek­sowna. Seks o po­ranku… Mi­nęły wieki od czasu, gdy ostat­nio mieli oka­zję so­bie na to po­zwo­lić, po­my­ślał. Z dru­giej strony nie tak trudno było stłu­mić po­żą­da­nie, je­śli za­le­d­wie kilka go­dzin wcze­śniej wpa­try­wało się w na wpół nad­gniłe ciało czło­wieka.

Ninni opa­dła na jedno z ja­sno­sza­rych so­sno­wych krze­seł.

– Masz siłę zro­bić mi kawę?

Miał. Po­dzię­ko­wała za nią, zie­wa­jąc. Fre­drik przy­go­to­wał so­bie ka­napkę – go­to­wana szynka na duń­skim żyt­nim pie­czy­wie – i zjadł ją na sto­jąco.

– Chcesz ka­napkę? – spy­tał żonę, jed­no­cze­śnie prze­żu­wa­jąc.

– Wy­da­jesz się szczę­śliwy z po­wodu tego mor­der­stwa – za­uwa­żyła Ninni.

Udał, że się naj­pierw kuli, po czym się wy­pro­sto­wał.

– Przy­znam, że to dość ma­ka­bryczna uwaga.

– Uhm, ale tak to wy­gląda – upie­rała się Ninni.

– Nie je­stem szczę­śliwy z po­wodu mor­der­stwa, do ja­snej cho­lery! – Fre­drik się wzdry­gnął.

– A co? Było aż tak straszne? – spy­tała Ninni nie bez bły­sku za­cie­ka­wie­nia w jesz­cze przed chwilą apa­tycz­nym wzroku.

– Ow­szem. Jak ci po­wiem wię­cej, po­ża­łu­jesz, że spy­ta­łaś.

– Na­prawdę?

– Tak.

Po­pa­trzył na Ninni w mil­cze­niu.

Był ra­czej był w peł­nej go­to­wo­ści niż szczę­śliwy. To, co się wczo­raj wy­da­rzyło, było wy­zwa­niem, za­równo dla niego, jak i dla in­nych po­li­cjan­tów. Oczy­wi­ście, że czuł się zmo­ty­wo­wany. Żoł­nierz się mo­bi­li­zo­wał, gdy wy­bu­chała wojna, stra­żak, kiedy za­czy­nało się pa­lić. Po­pa­trzył na ze­gar wi­szący na ścia­nie w kuchni.

– Mu­szę je­chać – po­wie­dział i wy­cho­dząc, po­ca­ło­wał Ninni w po­li­czek.

Ze wschodu wiał lekki wiatr, a nad li­nią brze­gową prze­su­wał się pas ob­ło­ków. Fre­drik wsiadł do sa­mo­chodu i miał wła­śnie za­trza­snąć drzwi, gdy usły­szał głos Eskila:

– Halo…

Na­stą­piła długa, nie­zno­śna pauza. Ten czło­wiek ma trudną do wy­tłu­ma­cze­nia umie­jęt­ność za­trzy­my­wa­nia in­nych, po­my­ślał Fre­drik. Nie uda­wało się prze­mknąć obok wścib­skiego są­siada, trzeba było po­świę­cić mu czas, któ­rego te­raz nie miał w nad­mia­rze.

– Dziś rów­nież za­po­wiada się ładny dzień.

Eskil, jak za­wsze w nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie, stał na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, lekko od­chy­lony do tyłu.

– Ow­szem – przy­tak­nął Fre­drik.

Eskil trzy­mał na smy­czy psa, który wę­szył przy sa­mo­cho­dzie. Stra­te­giczny chwyt ma­jący po­wstrzy­mać Fre­drika przed za­trza­śnię­ciem drzwi.

– Czy ja wiem – od­parł Eskil i prze­su­nął dło­nią po bro­dzie, jakby to, co mó­wił, wy­ma­gało jed­no­cze­śnie ma­so­wa­nia szczęki.

Fre­drik od­cze­kał i pró­bo­wał ukryć znie­cier­pli­wie­nie.

– Ostat­nio spo­tka­łem Edvina Gar­de­lina – pod­jął Eskil. – To zna­jomy z Ro­ne­hamnu. Stary przy­ja­ciel mo­jego ojca. Iry­to­wał go źle za­par­ko­wany wóz tu­ry­sty i sam nie wiem, czy źle zro­bi­łem, ale po­zwo­li­łem so­bie dać mu nu­mer do cie­bie.

– Tak, roz­ma­wia­łem z nim – rzu­cił szybko Fre­drik.

– Taaa? – Eskil wy­ba­łu­szył oczy, oka­zu­jąc zdzi­wie­nie.

W ta­kim ra­zie Eskil nie zdą­żył po­roz­ma­wiać z Gar­de­li­nem i jesz­cze ni­czego nie wie­dział, oce­nił w du­chu Fre­drik.

– Wy­daje mi się, że sprawa z sa­mo­cho­dem się wy­ja­śniła – po­wie­dział i po­ło­żył dłoń na klamce drzwi­czek.

Je­śli Eskil za­uwa­żył ten sy­gnał, to nie dał tego po so­bie po­znać.

– Taa? – po­wtó­rzył. – To bar­dzo do­brze. W ta­kim ra­zie do­brze żem zro­bił.

– Można tak po­wie­dzieć – przy­znał Fre­drik.

Eskil po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem, ro­biąc po­ważną minę.

– Mu­szę je­chać – pod­kre­ślił Fre­drik i przy­mknął drzwiczki.

Pies wy­da­wał się tym nie­po­ru­szony i wci­snął się głę­biej w szparę nie­do­mknię­tych drzwi­czek.

– Może trza za­dzwo­nić do Gar­de­lina.

– Tak. Mo­żesz to zro­bić.

– Taa.

Fre­drik uru­cho­mił sil­nik, a Eskil w końcu za­wo­łał psa i obaj usu­nęli się z drogi.

Naj­póź­niej za kilka mi­nut Eskil po­roz­ma­wia z Gar­de­li­nem, do­szedł do wnio­sku Fre­drik. Zresztą w wie­czor­nych wia­do­mo­ściach po­da­dzą in­for­ma­cje o mor­der­stwie, a wtedy Eskil przy­czepi się do niego jak rzep do psiego ogona. Ja­kimś cu­dem ta­kie wia­do­mo­ści za­wsze wy­pły­wały szyb­ciej, niż można by so­bie ży­czyć.

– Do zo­ba­cze­nia – rzu­cił i po­ma­chał.

– Tak, do ry­chłego.

„Do ry­chłego”. Ja­sne, je­śli Fre­drik mógł być cze­goś pe­wien, to wła­śnie spo­tka­nia z są­sia­dem.

Cof­nął i za­wró­cił sa­mo­cho­dem. Eskil stał w miej­scu z psem szar­pią­cym się mię­dzy jego no­gami i po­dą­żał wzro­kiem za au­tem, jakby to, że Fre­drik od­je­chał ze swo­jej działki, było czymś naj­smut­niej­szym w ostat­nich la­tach w po­łu­dnio­wej Go­tlan­dii. O czym roz­my­ślał, gdy tak się ga­pił? Może: „Aha, przy­bysz ze sta­łego lądu wy­jeż­dża wła­śnie ze swo­jej działki”. Nie­wy­klu­czone, że w ogóle nad ni­czym się nie za­sta­na­wiał. Trudny do zin­ter­pre­to­wa­nia wzrok rów­nie do­brze mógł od­zwier­cie­dlać pustkę my­ślową.