Ofiara - Håkan Östlundh - ebook + audiobook

Ofiara ebook i audiobook

Hakan Ostlundh

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nad Bałtykiem przelatuje helikopter medyczny z inspektorem Fredrikiem Bromanem na pokładzie. Śledczy ma poważny uraz głowy. Nikt nie wie, czy przeżyje.

Trzy tygodnie wcześniej w jednym z domów na Gotlandii zostają znalezione dwa ciała – kobiety oraz mężczyzny, którego zwłoki są tak zmasakrowane, że nie da się ustalić jego tożsamości. Oboje nie żyją od dwóch dni.

Właściciel domu, Arvid Traneus, wraca do Szwecji po kilku latach pracy konsultanta w japońskiej firmie. Początkowo policjanci wysuwają błędny wniosek. Sądzą, że zabity z premedytacją mężczyzna to właśnie Arvid – znalezioną na podłodze kobietę identyfikują bowiem jako jego żonę. Na jaw wychodzi więc zaskakujący fakt: ofiarą jest ktoś zupełnie inny. Dochodzenie zaczyna się toczyć nowym torem, a podejrzani znikają bez śladu.

Dlaczego Fredrik Broman zostaje ranny podczas tego śledztwa?

„Ofiara” to czwarta część serii pt. „Fredrik Broman”. Håkan Östlundh stworzył niepowtarzalną pełną suspensu historię kryminalną, trzymającą czytelnika w napięciu aż do ostatniego zdania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 12 min

Lektor: Marcin Stec
Oceny
4,0 (49 ocen)
19
17
7
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Z braku laku…

Długa, mało dynamiczna, mało emocjonująca, niezbyt ciekawa. Jako kryminał marna. Jako obyczajówka nieprzekonująca. Momentami bardzo nudzi, trochę jakby napisana na siłę, bez konkretnego pomysłu.
20
4gwiazdki

Nie polecam

To nie kryminał, a nudny erotyk.
10
Luna88

Nie polecam

nie dałam rady początku. żenada. porno dla biedaków
10
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Warsztat pisarski Ostlundha z książki na książkę coraz lepszy. Chyba najlepsza część przygód Bromana. Audiobook dobrze zrobiony .
00
Yanadis

Całkiem niezła

No to poszalał sobie Ostlundh w tym tomie. Umieszczenie Friedrika już na samym starcie w szpitalu, dosadne sceny seksu, motyw węża w po... Tak, dobrze się domyślacie. Nie idzie ta seria w dobrym kierunku. Chociaż druga połowa była bardziej udana, przez większość pierwszej mamy tylko jednego podejrzanego i siada napięcie. Zagadka stanu Friedrika ma nam rekompensować utknięcie śledztwa w martwym punkcie, ale średnio to działa. Cykl o Bromanie jest ukończony i liczy osiem tomów, a że kolejne polskie przekłady są publikowane w ekspresowym tempie, raczej sobie ich nie odpuszczę. I tak wolę je od kryminałów traktujących motywacje bohaterów bardziej powierzchownie.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Blot

Co­py­ri­ght © Håkan Östlundh, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8054-478-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Han­sowi-Eri­kowi

CZĘŚĆ PIERW­SZA

udaję zwy­czaj­negotak zwy­czaj­nego jak więk­szośćudaję zwy­czaj­negotylko jak lu­dzie to ro­bią?co wtedy ro­bią?co ro­bi­cie?

OLLE LJUNG­STRÖM

Nie­dziela, 22 paź­dzier­nika, szpi­tal Ka­ro­lin­ska, Solna

Uno­sił się w ciem­no­ści, roz­ko­ły­sany i po­zba­wiony cię­żaru, po­śród cze­goś, co było nie tylko nocą. Świat nie miał końca ani po­czątku. Gę­sta czerń mo­gła być wła­śnie ni­co­ścią. A jed­nak ist­niał, miał świa­do­mość ru­chu i ko­ły­sząc się, su­nął przez po­kój. Albo w próżni.

Czy to było do­świad­cze­nie śmierci? Czyżby wła­śnie tak wy­glą­dało ba­lan­so­wa­nie na gra­nicy ży­cia i śmierci? Na ziemi ni­czy­jej, gdzie czło­wiek nie jest ani żywy, ani mar­twy? Czy po pro­stu umarł? Nie było mu nie­przy­jem­nie, nie czuł bólu ani w ogóle ni­czego prócz wra­że­nia, że się ko­ły­sze w wiel­kiej czar­nej prze­strzeni. Czy kiedy ten ruch do­bie­gnie końca, on prze­sta­nie ist­nieć? Czy ten ruch ozna­cza ży­cie? Koń­cówkę ży­cia? Ale prze­cież w jego gło­wie za­cho­dziły pro­cesy my­ślowe. A skoro tak, to na pewno żył. Prawda? Kiedy się za­sta­no­wił, o czym my­śli, do­szedł do wnio­sku, że o czymś in­nym niż huś­ta­nie. Czy to w ogóle może się li­czyć jako myśl? Nie ma nic wię­cej? Żad­nych in­nych my­śli, które są nim? Pró­bo­wał, pró­bo­wał… Ale jak można pró­bo­wać? To nie­moż­liwe. Ist­niały tylko noc i ruch.

An­to­nia Ca­pucci i druga pie­lę­gniarka, w tym sa­mym wieku, cze­kały przy tyl­nych drzwiach ka­retki. Sze­roko otwie­rały oczy w ciem­no­ści, ale nie wi­działy zbyt wiele, bo ośle­piały je re­flek­tory lą­do­wi­ska dla he­li­kop­te­rów znaj­du­ją­cego się na da­chu.

Sły­szały to na długo przed tym, jak zo­ba­czyły. Wście­kły ryk sil­ni­ków i szum śmi­gła prze­ci­na­ją­cego po­wie­trze, tam, w gó­rze, po­śród czar­nej nocy.

– Za­dzwo­nię na blok ope­ra­cyjny – oznaj­miła druga pie­lę­gniarka i ru­szyła do te­le­fonu ścien­nego.

An­to­nia jesz­cze raz przej­rzała no­tatki na ta­ble­cie.

Męż­czy­zna, czter­dzie­ści cztery lata, nie­przy­tomny, z ura­zem czaszki. Po­li­cjant – do­pi­sano też w la­ko­nicz­nych no­tat­kach. Le­karz, który przy­je­chał trans­por­tem me­dycz­nym, miał im wszystko opo­wie­dzieć, kiedy będą zjeż­dżać windą.

Na­gle po­ja­wił się w świe­tle re­flek­to­rów – czer­wony he­li­kop­ter me­dyczny Falck, ha­ła­śliwy i chłosz­czący po­wie­trze pod sobą. Mocny po­dmuch spra­wił, że po da­chu po­to­czyła się błę­kitna ra­kieta śnieżna. He­li­kop­ter co­raz bar­dziej zni­żał lot, aż w końcu sta­nął sta­bil­nie na lą­do­wi­sku. Pi­lot wy­łą­czył sil­niki, śmi­gło stop­niowo zwal­niało.

Ko­le­żanka otwo­rzyła drzwi na dach, a za­łoga śmi­głowca po­spie­szyła na tył po pa­cjenta. Po­li­cjant ranny na służ­bie za­wsze wzbu­dzał więk­sze niż zwy­kle po­ru­sze­nie. Na­tych­miast za­częli dzwo­nić dzien­ni­ka­rze, cho­ciaż wie­dzieli, że szpi­tal nie może udzie­lać żad­nych ko­men­ta­rzy.

Trans­port przy­le­ciał z Go­tlan­dii, ale to nie było na­pi­sane na ta­ble­cie, który miała w rę­kach. Po­rów­nała PE­SEL z pla­sti­ko­wego pa­ska, który miał zo­stać za­pięty na nad­garstku pa­cjenta, z tym wi­docz­nym na for­mu­la­rzu, żeby mieć pew­ność, że są zgodne. Po­tem spraw­dziła na­zwi­sko. Fre­drik Bro­man. Spró­bo­wała za­pa­mię­tać.

1

W ciem­nej szkla­nej fa­sa­dzie na­prze­ciwko miesz­ka­nia Arvida Tra­neusa – mię­dzy Rop­pongi a Aka­saką w to­kij­skiej dziel­nicy Mi­nato – od­bi­jał się ru­chomy neo­nowy koń. Typ chodu był trudny do okre­śle­nia, bo zwie­rzę z każ­dym kro­kiem zmie­niało ko­lor w desz­czu gwiazd. Po dzie­cię­cemu krą­głe, miało nie­wiele wspól­nego z praw­dzi­wym ko­niem. Gdzieś znik­nęły wy­raź­nie za­ry­so­wane mię­śnie, nie­spo­kojny wzrok i groźna siła, którą mia­łoby żywe zwie­rzę ta­kich roz­mia­rów. Ma­sywne ciel­sko bez trudu mo­głoby zro­bić krzywdę czło­wie­kowi, na­wet przy­pad­kiem.

Po­mię­dzy dra­pa­czami chmur prze­le­ciał kruk o cięż­kich skrzy­dłach, pra­wie nie­wi­dzialny w ciem­no­ści. Kiedy po raz pierw­szy usły­szał wy­da­wany przez niego prze­cią­gły od­głos, prze­szedł go dreszcz. W To­kio to nie mewy brały mia­sto we wła­da­nie, gdy lu­dzie szli spać, lecz kruki.

Można było się przy­zwy­czaić.

Arvid Tra­neus od­wró­cił się ple­cami do paź­dzier­ni­ko­wej nocy za pa­no­ra­micz­nym oknem sy­pialni, upar­cie bie­gną­cego ko­nia i mi­ga­ją­cych świa­teł mia­sta. Spoj­rzał na Kass, młodą ko­bietę, która wła­śnie we­szła do po­koju, lekko prze­krzy­wiła głowę i smutno się uśmiech­nęła. Jej czarne włosy opa­dały na ra­miona i czer­woną je­dwabną su­kienkę. Obu­rącz trzy­mała kie­li­szek, a w nim resztkę che­val blanc z bu­telki, którą od­kor­ko­wał.

To było po­że­gna­nie.

Pier­wot­nie zle­ce­nie miało być szybką kon­sul­ta­cją. Skoń­czyło się na sied­miu la­tach do­jaz­dów i trzech w tym miesz­ka­niu. W su­mie de­kada w To­kio, z czego dwa ostat­nie lata prze­żył z Kass. A te­raz przy­szedł czas wró­cić do domu. To ko­niec. Ze wszyst­kim. Z pracą, tym mia­stem i tą ko­bietą.

Ru­szył w jej stronę, a ona spo­tkała się z nim w po­ło­wie drogi. Ode­brał jej kie­li­szek i po­sta­wił na we­wnętrz­nym pa­ra­pe­cie. Przy­cią­gnął ją do sie­bie i po­ło­żył dłoń na zło­to­brą­zo­wym udzie wy­sta­ją­cym spod krót­kiej su­kienki. Przy­warła do niego.

– Kass – mruk­nął, wtu­lony w jej włosy, ozdo­bione błysz­czą­cymi wstą­żecz­kami w tym sa­mym od­cie­niu czer­wieni co su­kienka.

Upięk­szyła jego dwa ostat­nie lata w tym mie­ście. Spra­wiła, że w krót­kich wol­nych chwi­lach, na które so­bie po­zwa­lał mię­dzy pracą a snem, ła­twiej mu się od­dy­chało.

Za­czął gła­dzić ją dło­nią mię­dzy no­gami i roz­warł pal­cami jej bez­włosą wulwę. Jęk­nęła, gło­śno i prze­ni­kli­wie. W pierw­szej chwili po­my­ślał, że to z pod­nie­ce­nia, kiedy jed­nak za­czął da­lej po­ru­szać pal­cami w spo­sób, który – jak mu się wy­da­wało – lu­biła, za­uwa­żył, że ze­sztyw­niała. Jak skuta lo­dem.

Wy­dała ko­lejny jęk, tym ra­zem bar­dziej pi­skliwy i już z całą pew­no­ścią nie­wy­wo­łany pod­nie­ce­niem. Za­częła dy­szeć w spo­sób ty­powy dla ko­goś, kto się bar­dzo cze­goś boi.

Spoj­rzał na nią. Wpa­try­wała się w ska­czą­cego ko­nia z mangi.

– Kass?

Nie od­po­wie­działa.

– Kass, co się dzieje?

Prze­su­nął dłoń przed jej sze­roko otwar­tymi oczami.

– Kazu-mi!

Krzyk­nął. Tak jak się krzy­czy na małe dziecko, które chce po­ło­żyć dłoń na go­rą­cym piecu.

Wzdry­gnęła się i spoj­rzała na niego spło­szo­nym wzro­kiem.

– Co się dzieje? – za­py­tał znowu.

Po­trzą­snęła głową i ner­wowo prze­cze­sała pal­cami włosy, aż czer­wone wstą­żeczki spa­dły na pod­łogę.

– Nie wiem. Nic. To tylko ta­kie głu­poty…

Mimo to jej wzrok padł z po­wro­tem na okno i za­gu­bił się w od­dali, jakby wi­działa coś zu­peł­nie in­nego niż nie­re­gu­larny bieg neo­no­wego ko­nia.

Pół roku wcze­śniej ani­mo­wa­nego zwie­rzę­cia tam nie było. Wy­brał tę dziel­nicę, bo była od­da­lona od neo­nów i noc­nego ży­cia. Dziel­nicę rządu, am­ba­sad i kom­plek­sów biu­ro­wych, mię­dzy któ­rymi znaj­do­wały się osie­dla miesz­ka­niowe. Po dzie­więt­na­stej na chod­niku nie spo­ty­kało się ży­wej du­szy. Mia­sto jed­nak ule­gało cią­głym prze­obra­że­niom, za­równo z ze­wnątrz, jak i pod po­wierzch­nią. Ze swo­jego okna wi­dział trzy nowe dra­pa­cze chmur, co­raz wyż­sze. Wi­doczne wy­soko w gó­rze dźwigi za­trzy­mały się na noc i tylko mru­gały czer­wo­nymi świa­teł­kami, ostrze­ga­jąc pi­lo­tów.

Nie­ustanna zmiana, nie­prze­rwany roz­wój. Neony mru­gały. Pie­nią­dze prze­cho­dziły z rąk do rąk. Sumy, przy któ­rych bu­dżet ta­kiego ma­łego kraju jak Szwe­cja przy­po­mi­nał drob­niaki, co­dzien­nie prze­pły­wały przez giełdy i rynki wa­lu­towe. Mię­dzy­na­ro­dowe firmy współ­pra­co­wały ze sobą, zwal­czały i za­bi­jały się na­wza­jem. Tu wkra­czał Arvid Tra­neus. Kiedy cho­dziło o za­bi­ja­nie. Firm.

To zle­ce­nie po prze­dłu­ża­ją­cej się walce źle się skoń­czyło dla kon­ku­renta. Znacz­nie go­rzej, niż pla­no­wano. A rzeź była wła­ści­wie nie­po­trzebna. Jego zle­ce­nio­dawca i tak mógł wy­peł­nić tylko część pustki, która zo­stała po zli­kwi­do­wa­nej fir­mie. Reszta wpad­nie we wdzięczne ręce in­nego kon­ku­renta.

Po­gła­skał Kass po ple­cach.

– Już le­piej? – spy­tał.

– W po­rządku – od­parła i po­ca­ło­wała go w szyję. – Ko­chaj się ze mną – wy­szep­tała.

Unio­sła ręce nad głowę, a on jed­nym ru­chem z sze­le­stem zdjął z niej su­kienkę. Sta­nęła przed nim naga, pach­nąca zie­mią i gumą od cięż­kiego czer­wo­nego wina, wa­ni­lią z nutą cy­tryny od per­fum i czymś jesz­cze, co było nią samą. Cie­płą skórą i ło­nem.

Skło­niła go do cof­nię­cia się w kie­runku łóżka, jed­no­cze­śnie gme­ra­jąc przy jego opor­nym czar­nym pa­sku, który ku­pił ty­dzień wcze­śniej. Roz­pięła mu spodnie i po­ło­żyła dłoń na jego fiu­cie.

– On chce do Kass – wy­szep­tała, lekko wy­dy­ma­jąc wargi. Z jej ust spa­dła wą­ska strużka śliny, tra­fiła czu­bek pe­nisa i dłoń, za­ci­śniętą na nim od dołu. Szyb­kim, płyn­nym ru­chem wma­so­wała w niego ślinę, a Arvid po­czuł, że ugi­nają się pod nim nogi.

Dzie­sięć lat. Czy było warto?

Dla Arvida Tra­neusa od­po­wiedź z całą pew­no­ścią była twier­dząca. W ciągu tych lat do­ro­bił się for­tuny. Dla jego zle­ce­nio­daw­ców to i tak były ochłapy, więc oni też naj­praw­do­po­dob­niej od­po­wie­dzie­liby, że tak, gdyby w ogóle po­tra­fili my­śleć w ten spo­sób. Tylko że dla nich walka ni­gdy się nie koń­czyła. Wszyst­kie zwy­cię­stwa były tym­cza­sowe. Za dzie­sięć i za dwa­dzie­ścia lat na­dal będą wal­czyli.

On miał do­łą­czyć i opra­co­wać stra­te­gię zwięk­sze­nia udziału kon­cernu w rynku o pięć pro­cent. Tak się umó­wili na sa­mym po­czątku. Nie była to pro­sta ro­bota, ale przy­naj­mniej o ja­sno okre­ślo­nych gra­ni­cach i moż­liwa do wy­ko­na­nia. Po­tem skala wzro­sła. Am­bi­cje były co­raz więk­sze, a on co­raz bar­dziej się wcią­gał, sku­szony ofertą nie do od­rzu­ce­nia – astro­no­miczną pen­sją i opcjami, któ­rych war­tość dzięki jego pracy mo­gła wy­strze­lić. Je­śli mu się po­wie­dzie.

Stwo­rzył swój sztab. La­tał tam i z po­wro­tem, by wresz­cie w ostat­nich la­tach prak­tycz­nie za­miesz­kać w To­kio.

Kass uklę­kła przy łóżku i spoj­rzała na niego w ten swój ukrad­kowy, po­żą­dliwy spo­sób, co do któ­rego ni­gdy nie miał pew­no­ści, czy jest au­ten­tyczny czy uda­wany. To mu jed­nak nie prze­szka­dzało. Je­śli grała, była w tym prze­ko­nu­jąca, a ro­biła to, by spra­wić mu przy­jem­ność. Ni­czego wię­cej nie pra­gnął.

Z winy Kass pra­wie stra­cił naj­lep­szego współ­pra­cow­nika. Wcze­śniej była dziew­czyną Ste­phena i tak się po­znali. Przez cały tam­ten wie­czór wzrok Arvida nie­ustan­nie wę­dro­wał w jej kie­runku. Ste­phen mu­siał to wi­dzieć. Dzień póź­niej zdo­był jej ad­res i nu­mer te­le­fonu, a kiedy za­dzwo­nił z pro­po­zy­cją spo­tka­nia, na­tych­miast na nią przy­stała.

Nie miał złu­dzeń, gdy cho­dziło o Kass i jej styl ży­cia, ale wie­dział, że zo­sta­wia­jąc Ste­phena, nic nie zy­skała. Zro­biła to tylko dla­tego, że tak jej się po­do­bało. Był pewny.

Ste­phen ciężko to prze­żył. Naj­pierw pró­bo­wał dys­ku­to­wać, skło­nić go, by zo­sta­wił ją w spo­koju. Kiedy to nie po­skut­ko­wało – Arvid wręcz twier­dził, że nie może nic zro­bić, bo wy­boru do­ko­nała Kass – Ste­phen do­stał szału. Gro­ził, że odej­dzie z pracy, i rze­czy­wi­ście zwi­nął ma­natki i wró­cił do Wiel­kiej Bry­ta­nii, choć wy­po­wie­dze­nia ni­gdy nie zło­żył.

Arvid od­wo­łał się do pro­fe­sjo­na­li­zmu Ste­phena. Tam­ten chwilę się opie­rał, ale oczy­wi­ście wró­cił. Miał sta­now­czo zbyt wiele do stra­ce­nia, gdyby zre­zy­gno­wał w imię… no wła­śnie, czego? Dumy? Tylko by się ośmie­szył. Ale prze­cież cho­dziło o ja­kąś ku­rewkę. Na­wet je­śli nie z tych, które można zna­leźć na rogu naj­bliż­szej ulicy.

Ostroż­nie po­ca­ło­wała jego fiuta.

– Po­wiedz kiedy – wy­szep­tała, a na­stęp­nie znik­nęła mię­dzy jego no­gami.

Za­wsze tak mó­wiła. Uśmiech­nął się do czar­nej czu­pryny pod­ska­ku­ją­cej w dole. Je­śli po tak dłu­gim cza­sie nie znała go na tyle do­brze, by wie­dzieć, kiedy nad­cho­dzi ten mo­ment, sama jest so­bie winna.

Na po­mysł, który oka­zał się roz­strzy­ga­jący, wpadł Ste­phen. Wraz z tym uta­len­to­wa­nym nor­we­skim ge­niu­szem kom­pu­te­ro­wym Ola­ise­nem. Ale kiedy przy­stą­pili do dzia­ła­nia, to Arvid po­cią­gał za sznurki. W końcu ani stra­te­gie mar­ke­tin­gowe, ani roz­wój pro­duk­tów nie do­pro­wa­dziły do upadku firmy Pri­com. Spra­wiła to pre­cy­zyj­nie ukie­run­ko­wana gra z ak­cjami spółki, która była moż­liwa, bo Ola­isen wła­mał się do ich sys­temu kom­pu­te­ro­wego. Mo­gli zaj­rzeć pro­sto w serce swo­jego kon­ku­renta. A po­tem go zmiaż­dżyli. Oczy­wi­ście była to brzydka gra, ale w in­te­re­sach za­wsze jest nie­ład­nie, więc zbyt wiele nie dało się po­wie­dzieć na ten te­mat.

Ję­zyk Kass trze­po­tał jak mo­tyl z mo­krego mięsa. Arvid po­gła­dził ją po lśnią­cych czar­nych wło­sach, złą­czył palce za jej kar­kiem i przy­trzy­mał głowę. Pa­trzył w mrok, a kiedy do­cho­dził, mi­mo­wol­nie śle­dził wzro­kiem ru­chy neo­no­wego ko­nia.

Po prze­dłu­ża­ją­cej się chwili ci­szy i skur­czu, który spra­wił, że wszystko ustało, zwol­nił uścisk i wy­su­nął się z jej ust. Po­woli unio­sła lewą rękę i wierz­chem dłoni otarła usta i brodę. Pa­trząc na Kass, Arvid Tra­neus czuł, że wy­peł­nia go ja­kiś mroczny cię­żar. To uczu­cie dawno nie było tak in­ten­sywne. Pra­wie go du­siło.

Nie ko­chał jej, ale przy­jem­nie się z nią spę­dzało czas, była miła dla oka i świetna w łóżku. Mała, drobna i lekka ni­czym piórko. Mógł ją unieść jak dziecko. Ni­gdy nie sły­szał, żeby na­rze­kała, ma­ru­dziła czy coś kwe­stio­no­wała. Kiedy byli ra­zem poza do­mem, nie za­uwa­żył, by choć raz spoj­rzała na in­nego męż­czy­znę.

Ale jed­no­cze­śnie… Nie miał złu­dzeń. Zo­sta­wiła Ste­phena, żeby być z nim. A te­raz ich wspólny czas do­biegł końca. Mógłby ją za­brać ze sobą. Wie­dział, że sama ni­gdy go o to nie po­prosi. On po­wi­nien wyjść z pro­po­zy­cją. Prze­szło mu to przez myśl, ale cze­kało na niego inne ży­cie, a poza tym ona była, kim była. Do­szłoby do dziw­nego po­mie­sza­nia ży­cia pry­wat­nego i in­te­re­sów.

Ich wspólny czas do­biegł końca. Arvid miał wy­je­chać, a ona zo­stać w miej­scu, do któ­rego pa­so­wała. Sama. Wolna. Do­stępna. Do kogo pój­dzie po nim? Do ko­goś, kogo znał? Czy pla­no­wała to już wcze­śniej? Czy już ju­tro znaj­dzie się w łóżku in­nego męż­czy­zny? Bę­dzie na niego pa­trzyła tym swoim po­żą­dli­wym wzro­kiem i mó­wiła: „On chce do Kass”? Ro­biła mu loda?

Spoj­rzał w oczy, które na niego pod­nio­sła, i na­tych­miast do niego do­tarło, że nie ma po­ję­cia, co się dzieje w jej gło­wie. Czyżby w ciem­nych oczach Kass do­strze­gał smu­tek po roz­sta­niu? A może była to tylko gra, tak samo jak wtedy, kiedy wy­glą­dały na zwę­żone z po­żą­da­nia i pod­nie­ce­nia? Czy tak na­prawdę była po pro­stu obo­jętna? Gar­dziła nim? Uśmie­chała się w du­chu, choć ką­ciki jej ust były lekko opusz­czone? Szy­dziła z niego?

Sam sie­bie za­ska­ki­wał. Nie miał w zwy­czaju roz­pa­mię­ty­wać. Bar­dzo świa­do­mie i zde­cy­do­wa­nie od­su­wał na bok my­śli o Kass. Wszyst­kie te py­ta­nia do ni­czego nie pro­wa­dziły. W końcu byli w trak­cie roz­sta­nia. Ona miała swoje ży­cie, a on swoje.

Chyba po pro­stu na chwilę ogar­nął go sen­ty­men­talny na­strój. To nie było w jego stylu. Po­pra­wił ubra­nie, z po­wro­tem za­piął krnąbrny za­mek i pod­niósł z pod­łogi czer­woną je­dwabną su­kienkę.

Spoj­rzała na niego zdez­o­rien­to­wana.

Wy­cią­gnął rękę, po­mógł jej wstać. Czuł pod pal­cami cie­pło jej skóry, ale po­zo­sta­wał obo­jętny na tem­pe­ra­turę i za­pa­chy. Po­dał jej ubra­nie.

– Naj­le­piej już idź – po­wie­dział.

Dolną wargę, jesz­cze chwilę wcze­śniej lekko wy­dętą, te­raz przy­gry­zła i po­ja­wiło się w niej ja­kieś na­pię­cie. W dal­szym ciągu pró­bo­wała zło­wić jego spoj­rze­nie, py­ta­jąco, jakby zo­stało jesz­cze coś do po­wie­dze­nia.

Wrę­czył jej su­kienkę i po­woli pod­szedł do stołu w dru­gim po­koju, żeby spraw­dzić, czy w bu­telce wina jesz­cze coś jest. Za ple­cami sły­szał, jak Kass się ubie­rała.

2

Dzwo­nek te­le­fonu prze­szył cały dom. Za­wsze kiedy to on dzwo­nił, był gło­śniej­szy. Prze­ci­nał czas i prze­strzeń.

Kri­stina prze­bie­gła przez sa­lon do kuchni. Jej stopy w skar­pet­kach były mo­kre. Spóź­niła się. Nie­na­wi­dziła się spóź­niać, kiedy dzwo­nił. Chciała być do­brze przy­go­to­wana i opa­no­wana, spo­koj­nie od­dy­chać, czuć su­chość mię­dzy pal­cami. Arvid był czujny. Za­uwa­żał naj­drob­niej­sze od­chy­le­nie od normy.

Od­su­nęła od stołu jedno z dę­bo­wych krze­seł w stylu se­ce­sji, usia­dła, trzy razy ode­tchnęła głę­boko i w sku­pie­niu, nie po­świę­ca­jąc ani jed­nej my­śli ha­ła­su­ją­cemu te­le­fo­nowi. Pró­bo­wała so­bie przy­po­mnieć, co mó­wiła No­riko na ich wspól­nej zmia­nie w ubie­głą środę. Kri­stina po­dzi­wiała przed­się­bior­czość tej ko­biety. Przy­je­chała z mę­żem z Wa­szyng­tonu i ze wszyst­kich miejsc na świe­cie osie­dliła się aku­rat na Go­tlan­dii. Już po kilku mie­sią­cach uru­cho­miła dzia­łal­ność w po­staci kur­sów jogi – w domu na­prze­ciwko sta­cji ben­zy­no­wej Sta­toil w Ha­vdhem, za ro­le­tami z ja­poń­skiego pa­pieru ry­żo­wego.

Dwa lata wcze­śniej Kri­stina na­wet by nie śniła o za­ję­ciu się jogą. To było na­zbyt obce. Te­mat być może za­cie­ka­wił ją dzięki temu, że No­riko była Ja­ponką, przy­naj­mniej z po­cho­dze­nia. W końcu Ja­po­nia była nie­ustan­nie obecna w jej ży­ciu, na­wet je­śli na od­le­głość. Co­dzien­nie roz­mowy z To­kio sta­no­wiły stałe punkty jej dni, a śro­dowe zmiany z No­riko w oso­bliwy spo­sób po­ma­gały osią­gnąć rów­no­wagę. Zneu­tra­li­zo­wać to co złe.

Pod­nio­sła słu­chawkę. W Le­vide na Go­tlan­dii była czter­na­sta, a w To­kio dwu­dzie­sta druga.

– Cześć, ko­cha­nie. Jak tam? Wszystko do­brze?

Głos Arvida jak zwy­kle był ni­ski i opa­no­wany. Wy­raźny, choć mu­siał po­ko­nać pół kuli ziem­skiej.

– Wszystko w po­rządku – od­parła.

Jej głos brzmiał kla­row­nie i nie drżał. Czy jed­nak nie był tro­chę, ciut za wy­soki w po­rów­na­niu ze zwy­kłym?

– Przy­jeż­dżam do domu – oznaj­mił Arvid. Je­śli zwró­cił uwagę na jej głos, nie dał tego po so­bie po­znać.

– Aha. A kiedy?

Już wie­działa, że od­po­wie „ju­tro”. Albo może „po­ju­trze”. Gdyby nie to, że za­wsze chciał być od­bie­rany z lot­ni­ska, może w ogóle by jej nie za­wia­do­mił.

– Nie. Cho­dzi mi o to, że przy­jeż­dżam.

Mil­czała, ści­ska­jąc słu­chawkę. Nie ro­zu­miała.

– Wra­cam do domu. Już po wszyst­kim. To ko­niec. Tak po pro­stu, z dnia na dzień. Nie­wia­ry­godne. Po… jak dłu­gim cza­sie? Dzie­się­ciu la­tach?

W dal­szym ciągu mil­czała, a wo­kół niej za­pa­dał mrok. Wska­zówka ze­gara w kuchni przy­go­to­wy­wała się do wy­ko­na­nia skoku w przód, ste­ro­wana sła­bym im­pul­sem elek­trycz­nym.

Sko­czyła.

Jak długo Kri­stina mo­gła mil­czeć? Oczy­wi­ście można onie­mieć z za­sko­cze­nia, ale chyba nie po­winno to trwać w nie­skoń­czo­ność? Poza tym oczy­wi­ście miało zna­cze­nie nie tylko, że ode­brała te­le­fon, ale też co po­wie­działa i ja­kim to­nem. Po­trze­bo­wa­łaby par­ty­tury i co naj­mniej dwóch ty­go­dni na przy­go­to­wa­nie, a tym­cza­sem sie­działa tu jak idiotka. Jakby tra­fił ją grom z ja­snego nieba.

Se­kund­nik prze­sko­czył do przodu.

Była idiotką, a nie tylko tak się za­cho­wy­wała. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ten dzień na­dej­dzie. Wie­działa o tym. Nic nie mo­głoby być bar­dziej pewne.

Trzy se­kundy. Już dłu­żej się nie dało.

– Arvid!

Może jed­nak nie idiotką. Przez chwilę wy­da­wała się na­prawdę za­do­wo­lona z sie­bie. Wy­mó­wiła jego imię prze­cią­gle, chyba na­wet na lek­kim przy­de­chu. Co prawda dla­tego, że stra­ciła kon­trolę nad od­dy­cha­niem, ale za­brzmiało do­brze. Pra­wie jakby z ra­do­ści za­bra­kło jej tchu.

– By­łem tu tak za­jęty, że nie mia­łem czasu się nad tym za­sta­no­wić, ale te­raz? Wspa­niale bę­dzie wró­cić do domu. A naj­lep­sze, że nie mu­szę już prze­pra­co­wać ani jed­nego dnia, do końca ży­cia. Bę­dziemy mo­gli miesz­kać, gdzie ze­chcemy, i ro­bić to, na co naj­dzie nas ochota. Ni­gdy wię­cej nie będę mu­siał na tak długo wy­jeż­dżać z domu, masz moje słowo.

– Nie do wiary.

Ra­dość, ra­dość.

Kiedy kon­ty­nu­ował mo­no­log, mu­siała się wy­si­lić, żeby zro­zu­mieć, co mówi. Jakby dźwięk w słu­chawce za­ni­kał wraz ze świa­tłem w po­koju. Kiedy Kri­stina wresz­cie się do­wie­działa, o któ­rej na­leży go ode­brać z Visby, i odło­żyła słu­chawkę, nie mo­gła wstać. Była prze­ko­nana, że je­śli nie ru­szy się z miej­sca, po­żyje jesz­cze tro­chę, ale je­śli się pod­nie­sie, wpad­nie pod pod­łogę i znik­nie na za­wsze, po­chło­nięta przez wielką ciem­ność. Po na­my­śle do­szła do wnio­sku, że może nie by­łoby to ta­kie złe.

Chciała jed­nak żyć.

Kim wła­ści­wie była? Wie­działa, że ten dzień na­dej­dzie, a mimo to wo­lała za­kryć oczy.

Na­chy­lała się z rę­kami sple­cio­nymi na ko­la­nach i mocno za­ci­skała po­wieki, żeby wy­łą­czyć uczu­cia, które wy­peł­niały jej klatkę pier­siową, za­po­wia­da­jąc ka­ta­strofę.

– Jak ja­kiś cho­lerny struś – wy­szep­tała do sie­bie.

Na­gle uświa­do­miła so­bie, że rze­czy­wi­ście bar­dzo go przy­po­mina, gdy tak sie­dzi zgięta wpół z za­ci­śnię­tymi po­wie­kami. Wy­pro­sto­wała się i otwo­rzyła oczy.

Omio­tła wzro­kiem prze­stronną, do­brze wy­sprzą­taną kuch­nię – w sta­ro­świec­kim stylu, ale tak na­prawdę świeżo zbu­do­waną i po­sta­rzoną, za cenę się­ga­jącą dzie­się­ciu ty­sięcy ko­ron za szafkę. Sama wy­brała tę kuch­nię, za­mó­wiła ją, tar­go­wała ceny, do­pil­no­wała in­sta­la­cji, zgło­siła usterkę drzwi­czek, dzięki czemu zo­stały wy­re­gu­lo­wane i do­stała na nie zniżkę. No i reszta: ka­felki, pie­kar­nik, okap… Czasu jej nie bra­ko­wało. A wszystko za zgodą Arvida.

Miała do dys­po­zy­cji dzie­siątki lat. Mo­gła za­pla­no­wać wszystko w każ­dym szcze­góle, a któ­re­goś dnia po pro­stu znik­nąć. Co ją tu trzy­mało? Nie wie­rzyła, że mo­głoby się udać, czy po pro­stu była głu­pia? Wpraw­dzie wy­dzie­lał jej pie­nią­dze i nie mo­głaby za­brać ze sobą znacz­nej sumy, ale mo­gła od­kła­dać. Gdyby za­częła… po­wiedzmy, dwa lata temu, gdy te my­śli po­woli na­bie­rały kształtu w jej gło­wie, gdy ona i An­ders… Wtedy z całą pew­no­ścią mo­głaby co mie­siąc za­osz­czę­dzić cztery ty­siące ko­ron. Uzbie­ra­łoby się pra­wie sto ty­sięcy w go­tówce. Ileż miała ma­rzeń, a na­wet pla­nów ucieczki. Nie! Nowa, tajna toż­sa­mość… Ale czy zro­biła choćby krok w tym kie­runku?

Po­cią­gnęła no­sem, lecz za­mie­niła płacz w zimny, szy­der­czy śmiech. Śmiała się sama z sie­bie. Jak naj­bar­dziej za­słu­że­nie. Mo­gła już być w dro­dze, ale tak się nie stało.

Arvid oczy­wi­ście od razu by się zo­rien­to­wał, że coś jest nie tak, skoro nie od­biera, jed­nak za­nim zdą­żyłby co­kol­wiek zro­bić, by­łaby da­leko stąd, może w in­nym kraju, z setką ty­sięcy w go­tówce, po któ­rej nie zo­sta­łyby żadne ślady. Z no­wym na­zwi­skiem, PE­SEL-em, no­wym ko­lo­rem wło­sów… Nie miałby szans jej zna­leźć.

Co się te­raz sta­nie? Z nią i An­der­sem? Zdzie­li­łaby sama sie­bie, gdyby mo­gła. Spo­licz­ko­wa­łaby się. Boże je­dyny, miała czter­dzie­ści sie­dem lat, już dawno do­ro­sła. Co z nią jest nie tak?

An­ders! – po­my­ślała. Trzeba za­dzwo­nić do An­dersa.

Kiedy o nim my­ślała, chciało jej się pła­kać. Od­zy­skała ży­cie, ale znowu je zmar­no­wała. Jak to, u dia­bła, moż­liwe, że była tak… No wła­śnie. Głu­pia? Nie­zdolna do dzia­ła­nia? Spa­ra­li­żo­wana stra­chem? Tchórz­liwa? Ślepa? Wszystko było ta­kie in­ten­sywne – w ciągu tych dwóch lat wy­peł­niały ją nie tylko mi­łość i po­żą­da­nie – dwójka do­brze zna­jo­mych to­wa­rzy­szy, ale także ra­dość, za­ufa­nie i na­prawdę… na­dzieja.

Na­gle po­czuła ucisk w piersi i zmro­ziło ją od środka. Było tak, jakby na nowo otwo­rzyła oczy, mimo że już były otwarte. Wstała i z sy­kiem wcią­gnęła po­wie­trze.

Czy to było tak pro­ste? Na­prawdę na tym po­le­gało? Czyżby po raz ko­lejny za­mknęła się w mi­ło­ści? Ni­czym zwie­rzę w klatce – wdzięczne i za­do­wo­lone, by nie po­wie­dzieć: ogar­nięte ob­se­sją na punk­cie co­dzien­nej por­cji karmy, nie­zdolna do tego, by spoj­rze­niem i my­ślami wy­kro­czyć poza kraty, za któ­rymi była prze­trzy­my­wana?

Po­pę­dziła jak naj­szyb­ciej w kie­runku drzwi. Czuła się tak, jakby coś za­mknęło jej drogi od­de­chowe, a serce prze­stało bić. Przed oczami za­częły jej tań­czyć czarne punk­ciki. Czyżby tra­ciła przy­tom­ność? Nie, po­wie­działa so­bie. Nie ze­mdleję, do cho­lery. Co by to było za gów­niane wyj­ście. Przez głowę prze­mknęło jej zda­nie ze sta­rej ko­me­dii: „Chyba za­raz za­nie­mogę!”. Czy do niej pa­so­wało? Nie, to nie była ona i już nie bę­dzie. Chcąc zna­leźć uj­ście dla emo­cji, kop­nęła buty sta­ran­nie usta­wione w rząd w przed­po­koju, kon­kret­nie te na­le­żące do Arvida, z brą­zo­wej cie­lę­cej skóry, któ­rych nie wkła­dał od mie­sięcy. Buty roz­le­ciały się na wszyst­kie strony, a półka się prze­krzy­wiła.

Kri­stina wal­czyła z po­wie­trzem. Po ta­kim wy­bu­chu ła­twiej jej się od­dy­chało. Po­kuś­ty­kała do drzwi i je otwo­rzyła. Po­czuła świeży po­wiew. Może jesz­cze nie było za późno. Gdyby ze­brała wszystko, co miała – go­tówkę, bi­żu­te­rię, wa­zon Ko­sta Boda, który jesz­cze rok wcze­śniej zo­stał wy­ce­niony na sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy… zmie­ściłby się jej w tor­bie. Mo­gła sprze­dać sa­mo­chód czy w ten spo­sób ścią­gnę­łaby so­bie na głowę po­li­cję? Był za­pi­sany na niego? Uświa­do­miła so­bie, że nie wie. Nie wy­bie­gła my­ślami na­wet o tyle.

Mniej­sza z tym, nie ma co roz­my­ślać, ża­ło­wać, spo­glą­dać wstecz. Trzeba do­strze­gać moż­li­wo­ści. Wło­żyć do torby ubra­nia, bi­żu­te­rię i ten prze­klęty wa­zon. Po­je­chać na kon­ty­nent sa­mo­cho­dem, po­tem sprze­dać go w Sztok­hol­mie, a po­tem ru­szyć da­lej do… Było tuż po dru­giej. Gdyby wsia­dła na sta­tek od­pły­wa­jący za pięt­na­ście piąta, za sie­dem go­dzin by­łaby w Sztok­hol­mie. O któ­rej otwie­rają han­dla­rze sa­mo­cho­dów? Po­wiedzmy, że o dzie­sią­tej. Ju­tro o je­de­na­stej to wszystko mo­głoby się speł­nić.

Wy­szła na schody, zro­biła kilka kro­ków w przód, wy­peł­niła płuca po­wie­trzem – od­dy­chała już pra­wie nor­mal­nie – a po­tem ru­szyła nie­dawno uło­żoną ścieżką. I się za­trzy­mała.

Za­marła w pół kroku i za­wie­siła wzrok na żmii, która wy­po­czy­wała zwi­nięta na cie­płym wa­pie­niu nie­całe dwa me­try da­lej.

3

Je­śli ko­goś długo nie ma, pod­czas jego nie­obec­no­ści wiele może się zmie­nić. Czas na ni­kogo nie czeka.

Cze­kał za to Em­rik Jans­son. Stał na wą­skiej as­fal­to­wej szo­sie, a na sza­rym pa­sie drob­nego żwiru na po­bo­czu le­żały czarne opony dam­skiego ro­weru. Długa biała broda Em­rika wo­kół ust była żółta od ni­ko­tyny, żółte były też wska­zu­jący i środ­kowy pa­lec pra­wej dłoni. Em­rik Jans­son mocno trzy­mał kie­row­nicę obu­rącz. Jeź­dzić na ro­we­rze prze­stał już rok wcze­śniej. Obec­nie ro­wer słu­żył mu głów­nie jako pod­par­cie. Lep­sze ta­kie roz­wią­za­nie niż je­den z tych czte­ro­ko­ło­wych rzę­chów, z któ­rymi cho­dziły stare baby z ośrodka w ich miej­sco­wo­ści. Trzeba się go­dzić na swój los, po pro­stu, ale można go tro­chę umaić. Em­rik miał osiem­dzie­siąt sie­dem lat, więc był w wieku przed­po­grze­bo­wym. Na wy­lo­cie. Tkwił jedną nogą w gro­bie.

Wzdłuż drogi le­ciała, bzy­cząc, mała ważka z in­ten­syw­nie nie­bie­skim od­wło­kiem. Em­rik Jans­son śle­dził wzro­kiem jej szar­pany ruch, do­póki nie znik­nęła gdzieś nad po­lem. Wzrok miał bez za­rzutu. Jed­nak nogi były do ni­czego, a słuch taki so­bie.

Z wiel­kim na­masz­cze­niem, lekko drżą­cymi dłońmi wy­cią­gnął paczkę ty­to­niu z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki. Od­cze­pił ta­śmę, którą była za­bez­pie­czona, roz­wi­nął opa­ko­wa­nie i po­czuł za­pach lekko wil­got­nego ty­to­niu do skrę­ca­nia pa­pie­ro­sów. Prze­wi­du­jąco wło­żył do paczki trzy go­towe szlugi. Na skrę­ca­nie na sto­jąco przy ro­we­rze miał za mało siły i za słabą ko­or­dy­na­cję ru­chową. Wy­jął pa­pie­rosa, wło­żył do ust i scho­wał paczkę z po­wro­tem do we­wnętrz­nej kie­szeni, a na­stęp­nie z kie­szeni spodni wy­cią­gnął żółtą pla­sti­kową za­pal­niczkę i za­pa­lił skręta.

Em­rik Jans­son cze­kał z nie­po­ko­jem na po­wrót Arvida Tra­neusa. Sły­szał, że Arvid miał dziś wró­cić. Wie­dział jed­nak, że nie można bez­kry­tycz­nie wie­rzyć w po­gło­ski. Plotki. O Arvi­dzie Tra­neu­sie i jego dłu­gich po­dró­żach lu­dzie ga­dali od dawna. Co ja­kiś czas po­ja­wiał się ktoś, kto mó­wił, że Arvid po­dobno wraca do domu, ale za­wsze się oka­zy­wało, że to było tylko ta­kie ga­da­nie. Albo na­prawdę wra­cał, ale kilka dni póź­niej znowu wy­jeż­dżał.

Tym ra­zem miało się stać ina­czej. Przy­naj­mniej tak mó­wiono. Miał już zo­stać.

Em­rik Jans­son usły­szał to dwa dni wcze­śniej u są­siada, u któ­rego ku­po­wał ziem­niaki. Tak to już było. Je­śli nie dało się cze­goś zo­ba­czyć na wła­sne oczy, za­wsze zna­lazł się ktoś zo­rien­to­wany. A wie­ści się roz­cho­dziły. W for­mie swo­bod­nych à pro­pos, jakby rzu­cane mi­mo­cho­dem. Żad­nych plo­tek, ale roz­ma­wiano na różne te­maty, wy­mie­niano na­zwi­ska.

Usły­szał nad­jeż­dża­jący z tyłu trak­tor. Kie­rowca zwol­nił i po­mału prze­to­czył się obok męż­czy­zny z bujną brodą, który mimo sil­nego słońca miał na so­bie czarny gar­ni­tur z gru­bej wełny. Pod ma­ry­narkę wło­żył lekko po­żół­kłą ko­szulę, która kie­dyś była biała.

Em­rik, mru­żąc oczy, spoj­rzał w kie­runku zie­lo­nej ma­szyny i uniósł rękę na znak po­zdro­wie­nia. Kie­rowca od­ma­chał. To był Ma­gnus Hjälm­rud z Kau­pa­rve, naj­star­szy syn Hansa-Görana. Em­rik Jans­son uczył go w szkole przez ostat­nie trzy lata przed przej­ściem na eme­ry­turę. Ale nie dla­tego go pa­mię­tał. Pa­mię­tał wszyst­kich. Głowa nie po­trze­bo­wała żad­nego pod­par­cia na ko­łach. Na ra­zie. Pa­mię­tał każ­dego ucznia, który za­li­czył pro­gram szkolny w ich ma­łej osa­dzie w ciągu jego czter­dzie­stu lat w za­wo­dzie. Wie­dział, jak się na­zy­wają i w ja­kich la­tach ich uczył. Je­śli miesz­kali wy­star­cza­jąco bli­sko, znał imiona ich dzieci i ro­dzi­ców, a także ad­resy. Wi­dział, jak prze­jeż­dżali drogą. Po­ja­wiali się i zni­kali. Je­śli po­goda po­zwa­lała, po­tra­fił go­dzi­nami cho­dzić wzdłuż drogi. To było za­da­nie, które sam so­bie na­rzu­cił – mieć oko na lu­dzi, a tym sa­mym na sie­bie.

Arvida Tra­neusa też uczył. Arvida, jego ku­zy­nów i naj­star­sze dzieci. To było dawno, ale wielu z nich wi­dy­wał co­dzien­nie także po za­koń­cze­niu szkoły. Oczy­wi­ście tych, któ­rzy jesz­cze żyli. Wi­dział ich, ob­ser­wo­wał, pa­trzył na przy­jeż­dża­jące i od­jeż­dża­jące sa­mo­chody. Ru­chy, które dla więk­szo­ści lu­dzi – nie­ma­ją­cych czasu na re­flek­sję i pa­mięć – naj­czę­ściej były bez zna­cze­nia.

Jed­nak Em­rik Jans­son za­równo pa­mię­tał, jak i dys­po­no­wał cza­sem. Dziś po­świę­cał go na cze­ka­nie na Arvida Tra­neusa. Ale też na coś wię­cej. Wła­śnie tak. Na coś wię­cej. Ode­tchnął i pod­niósł wzrok na niebo. Ani jed­nej chmurki, po­my­ślał. Ani jed­nej ciem­nej chmury na ho­ry­zon­cie. Ale on i tak je wi­dział.

Był wy­soki i blady, lewą dłoń we­tknął głę­boko do kie­szeni spra­nych czar­nych dżin­sów. Pod­niósł koł­nierz gra­na­to­wej bluzy spor­to­wej i pod­cią­gnął su­wak pod samą brodę. Nie­dawno w wię­zie­niu w Nor­r­tälje świę­to­wał trzy­dzie­ste uro­dziny. Choć może „świę­to­wał” to nie­wła­ściwe słowo. Ukoń­czył trzy­dzie­ści lat – to było bliż­sze prawdy. Nikt się tym nie prze­jął, łącz­nie z nim. Wy­szedł na wol­ność i to było naj­waż­niej­sze.

Wiatr zdmuch­nął po­piół z pa­pie­rosa, który trzy­mał w pra­wej dłoni. Po­piół, tań­cząc i wi­ru­jąc w po­wie­trzu, wzniósł się i po­le­ciał nad Bał­ty­kiem.

Dwa dni temu dzwo­nił do daw­nego ko­legi i za­częli roz­ma­wiać o Ste­fa­nii. On za­czął o niej mó­wić. Wtedy wła­śnie ko­lega po­wie­dział, że Arvid Tra­neus przy­jeż­dża do domu. Przy­naj­mniej sły­szał, że skoń­czył to coś, czym się zaj­mo­wał w Ja­po­nii, i za­mie­rza wró­cić do domu do Le­vide.

– Pie­prze­nie!

Taka była jego pierw­sza re­ak­cja. Druga po­le­gała na tym, że nie chciał nic wie­dzieć. Co, do cho­lery, miał te­raz wspól­nego z Arvi­dem Tra­neu­sem? Po­czuł jed­nak, że bu­dzi się w nim coś, co we­ssało tę in­for­ma­cję ni­czym su­chy grzyb wodę. Ro­sło nie­ubła­ga­nie, roz­gła­szało plany jakby samo z sie­bie, a im dłu­żej słu­chał, tym ja­śniej­sze się sta­wało, że to coś przy­szło w cha­rak­te­rze swo­istego pre­zentu dla niego. Jakby los, który rzadko – o ile w ogóle – miał mu coś do za­ofe­ro­wa­nia, po­kle­pał go po ra­mie­niu i dał mu szansę.

Po­woli prze­su­nął spoj­rze­nie od mo­rza do wiel­kich sto­sów drewna za dru­cia­nym ogro­dze­niem tar­taku. Bryza od Bał­tyku po po­łu­dniu przy­brała na sile i mio­tała ko­smy­kami jego się­ga­ją­cych do ra­mion wło­sów to tu, to tam.

Mocno wcią­gnął dym z pa­pie­rosa. Co się, do cho­lery, stało? Nikt już nie pa­lił. Kiedy za­pa­lił na ter­mi­nalu pro­mo­wym, lu­dzie ga­pili się na niego, jakby był ćpu­nem albo wła­śnie wy­cią­gnął sprzęt, któ­rym za­mie­rzał za­bić fokę. Prze­pro­sił. Oczy­wi­ście wie­dział o za­ka­zie, ale ja­koś nie we­szło mu to w na­wyk. Kiedy stał z pa­pie­ro­sem w dłoni, nie po­my­ślał o tym. Może prze­pra­szał tro­chę za długo i za gło­śno, bo miał wra­że­nie, że lu­dzie od­wra­cają wzrok, od­su­wają się o kilka me­trów, moc­niej trzy­mają małe dzieci. Pew­nie ist­niało to tylko w jego gło­wie. Po­czu­cie, że się wy­róż­nia, nie bar­dzo wie, jak na­leży się za­cho­wy­wać, by pa­so­wać do tłumu sta­ty­stycz­nych Szwe­dów.

Wrzu­cił pa­pie­rosa do wody. Nie­sa­mo­wite, że jed­nak tu był. Cho­ler­nie nie­sa­mo­wite. Dru­giego dnia wol­no­ści wsiadł na prom i wra­cał tam, gdzie zgod­nie z obiet­nicą zło­żoną sa­memu so­bie jego noga miała ni­gdy wię­cej nie po­stać. „Po moim tru­pie” – za­rze­kał się.

– Zo­ba­czymy, jak z tym bę­dzie – po­wie­dział sam do sie­bie.

Był w tym miej­scu tylko z jed­nego po­wodu. Przez Arvida Tra­neusa. Nie miał żad­nego planu ani po­ję­cia, co się sta­nie. Po pro­stu nie miał wy­boru. Mu­siał wsiąść na ten prom.

Na­prawdę my­ślał, że Ste­fa­nia zo­stała za­po­mniana i prze­pa­dła na za­wsze, ale przez lata, które spę­dził w wię­zie­niu, wgry­zła się w jego głowę i nie da­wała mu spo­koju. Za pierw­szym ra­zem po­ja­wiła się we śnie, a po prze­bu­dze­niu był zszo­ko­wany i otu­ma­niony. Po­tem była obecna w jego my­ślach. Po­cząt­kowo spo­ra­dycz­nie, po­tem co­raz czę­ściej.

Tak wła­śnie „prze­pa­dła na za­wsze”.

Gwał­tow­nie od­wró­cił się ple­cami do mo­rza i ru­szył przed sie­bie. Uczu­cia w nim sza­lały. W jed­nej chwili była pło­mienna ra­dość wy­wo­łana świa­do­mo­ścią, że jest w dro­dze, bu­cha­jący ogień, silny jak le­dowa ża­rówka roz­ja­śnia­jąca mrok, a w na­stęp­nej zimny wiatr, który skła­niał go do za­mknię­cia oczu i spoj­rze­nia na sie­bie z ze­wnątrz. Kiedy to ro­bił, krę­cił głową z po­wąt­pie­wa­niem. A po­tem znowu przy­cho­dził czas na go­rąco i świa­tło, które z każdą ko­lejną osza­ła­mia­jącą falą wzma­gały się kosz­tem zim­nego wia­tru.

4

Pod sto­pami czuł ko­ły­sa­nie się świata. Był po dwu­dzie­sto­go­dzin­nej po­dróży z Na­rity na He­ath­row, pod­czas któ­rej czas pra­wie stał w miej­scu. Czuł ssa­nie w żo­łądku i wziął duży kęs omletu biał­ko­wego. Za­mó­wił go w jed­nej z re­stau­ra­cji po­nuro oświe­tlo­nej hali lot­ni­ska. Było ciemno jak w li­sto­pa­dowy dzień.

Omlet biał­kowy, ugo­to­wane na pa­rze bro­kuły i kilka za­gu­bio­nych zia­ren cie­cie­rzycy w oli­wie zio­łowo-cy­try­no­wej. Nie był to po­si­łek dla fa­ceta, ale do­świad­cze­nie na­uczyło go ostroż­no­ści przy je­dze­niu w dłu­gich tra­sach lot­ni­czych. Poza tym były inne po­wody. Mu­siał za­ostrzyć re­żim die­te­tyczny. Sporo przy­tył. Zbyt­nio mu to nie prze­szka­dzało, nie miał nic prze­ciwko by­ciu du­żym. Jed­nak ten mały za­su­szony le­karz, u któ­rego zgod­nie z za­pi­sa­nymi drob­nym drucz­kiem wa­run­kami ubez­pie­cze­nia miał od­by­wać wi­zytę co pół roku, pod­niósł wzrok znad wy­ni­ków ba­dań i przyj­rzał mu się ze zmar­twioną miną.

Za­re­zer­wo­wał dwa stałe ter­miny w ty­go­dniu na po­twor­nie dro­gim kor­cie te­ni­so­wym i ra­dy­kal­nie zmie­nił zwy­czaje ży­wie­niowe. Nie po to uzbie­rał ma­ją­tek, by przy­pły­nąć na Go­tlan­dię i umrzeć. Nie za­mie­rzał przed­wcze­śnie za­koń­czyć ży­cia z głową w garnku peł­nym pu­rée ziem­nia­cza­nego, ma­sła i ka­wioru.

Po­zwo­lił so­bie na piwo. Zwy­kle pod­czas dłu­gich lo­tów uni­kał też al­ko­holu, ale tym ra­zem do­tarł aż do Lon­dynu i była to jego ostat­nia po­dróż z Ja­po­nii. Nie wró­cił do domu, by umrzeć, ale też nie po to, by żyć jak mnich. Dla niego pora ide­al­nie sprzy­jała wy­pi­ciu piwa, mimo że w Lon­dy­nie był do­piero po­ra­nek.

Ła­two można się stać zbyt za­chłan­nym. W kwe­stii Pri­comu wy­ka­zali zbyt da­leko idącą pa­zer­ność, mu­siał to przy­znać. Cho­ciażby tylko przed sobą. Kiedy jed­nak mieli szansę, trudno było się po­wstrzy­mać przed ogry­zie­niem ko­ści. Pri­com mógł się oka­zać wręcz pro­ble­mem dla jego zle­ce­nio­dawcy. Cał­ko­wite znik­nię­cie spółki z rynku jest oznaką nie­pew­no­ści, a nie­prze­wi­dy­wal­ność ni­gdy nie jest do­bra. Ide­al­nym roz­wią­za­niem by­łoby za­pewne za­gar­nię­cie po­kaź­nego ka­wałka tortu i po­zo­sta­wie­nie reszty Pri­co­mowi, by dziel­nie jej bro­nił. Ale po­to­czyło się, jak się po­to­czyło. Nikt nie miał do niego pre­ten­sji. Wszy­scy byli za­do­wo­leni i mi­nie tro­chę czasu, za­nim za­czną się ob­ja­wiać ewen­tu­alne ne­ga­tywne skutki. Do tego czasu za­po­mną, jak się na­zy­wał, a on bę­dzie pie­lę­gno­wał swój ma­ją­tek po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej. W tym świe­cie wszy­scy pa­trzyli w przód.

Do rzędu sto­li­ków pod­biegł kel­ner, a on, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, wy­cią­gnął rękę z kartą, chcąc za­pła­cić. Kel­ner po­wstrzy­mał go ge­stem, ni­czym po­li­cjant z dro­gówki.

– Przy­kro mi, pro­szę pana, alarm prze­ciw­po­ża­rowy, musi pan na­tych­miast wyjść – po­wie­dział po an­giel­sku.

– Alarm prze­ciw­po­ża­rowy?

– Tak, musi pan wyjść.

Arvid scho­wał kartę z po­wro­tem do port­fela i wstał, trzy­ma­jąc czarną skó­rzaną teczkę.

Alarm prze­ciw­po­ża­rowy. Dziwne, nie sły­szał żad­nego alarmu. Wo­kół niego biz­nes­meni, a także kilku tu­ry­stów z ple­ca­kami, spo­koj­nie kie­ro­wali się do wyj­ścia, wy­mie­nia­jąc szyb­kie spoj­rze­nia – bar­dziej py­ta­jące niż ner­wowe.

– Tędy, pro­szę, tędy.

Pra­cow­nicy lot­ni­ska, w ja­skra­wo­żół­tych ka­mi­zel­kach, pró­bo­wali po­spie­szać po­wol­nych pa­sa­że­rów, wska­zu­jąc nie­okre­ślone miej­sce po dru­giej stro­nie przy­ciem­nio­nej hali. Ka­wiar­nie, sklepy wol­no­cłowe i inne wy­pra­szały klien­tów, za­my­kały kraty i opusz­czały ro­lety.

Tro­chę przy­spie­szył kroku, ale bez prze­sady. Nie po to też się do­ro­bił, by zgi­nąć na lot­ni­sku He­ath­row. Alarm prze­ciw­po­ża­rowy? O co mo­gło cho­dzić? Za­mach bom­bowy, po­żar? Może ktoś za­pa­lił cy­garo pod wy­kry­wa­czem dymu?

Arvid czła­pał z in­nymi pa­sa­że­rami, aż do­tarli do od­le­głego skrzy­dła ter­mi­nala, które wy­glą­dało jak ślepa uliczka. Je­den po dru­gim zwal­niali i się za­trzy­my­wali. Pra­cow­ni­ków w ka­mi­zel­kach nie było już ni­g­dzie wi­dać.

Jego ró­wie­śnik w gar­ni­tu­rze i de­si­gner­skich oku­la­rach, ze skó­rzaną teczką, roz­ło­żył ręce z wy­ra­zem re­zy­gna­cji na twa­rzy. Arvid skwi­to­wał tę re­ak­cję wzru­sze­niem ra­mion.

Ewa­ku­acja wy­raź­nie ro­ze­szła się po ko­ściach i nie było ni­kogo, kto po­tra­fiłby im po­wie­dzieć, czy są w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie, czy to był tylko fał­szywy alarm.

Arvid spo­strzegł wolne miej­sce na ławce i usiadł. Wy­peł­niło go ab­sur­dalne prze­świad­cze­nie, że nic nie ma sensu. Tego ro­dzaju uczu­cia były mu naj­zu­peł­niej obce. Dla niego za­zwy­czaj wszystko miało zna­cze­nie. Oczy­wi­ście różne w za­leż­no­ści od kwe­stii i we­dług tego ukła­dał prio­ry­tety, ale uwa­żał, że z czło­wie­kiem, który za­czyna my­śleć, że nic nie ma zna­cze­nia, nie jest naj­le­piej.

Nie otrzy­mał in­for­ma­cji, któ­rej po­trze­bo­wał, by móc pod­jąć de­cy­zję. Czy po­wi­nien po­biec do wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego, czy może wró­cić do ogar­nię­tej wieczną je­sie­nią hali tran­zy­to­wej i za­mó­wić nowe piwo w miej­sce tam­tego, któ­rego nie miał oka­zji wy­pić? A może zo­stać na tej ławce, jak w czyśćcu?

Dla za­bi­cia czasu pró­bo­wał po­sor­to­wać swoje na ra­zie jesz­cze bar­dzo szki­cowe plany do­ty­czące wła­snej firmy kon­sul­tin­go­wej. Ta gadka, że już ni­gdy wię­cej nie trzeba bę­dzie pra­co­wać, była oczy­wi­ście wy­łącz­nie spo­so­bem na mó­wie­nie o pie­nią­dzach bez po­da­wa­nia kon­kret­nej sumy. Nie my­ślał o eme­ry­tu­rze. Kom­plet­nie nie po­tra­fił zro­zu­mieć lu­dzi, któ­rzy dążą do nie­za­leż­no­ści fi­nan­so­wej tylko po to, by móc po­świę­cić cały czas na golfa i wy­le­gi­wa­nie się na plaży.

Jego plan za­kła­dał, że roz­pocz­nie od bazy w po­staci dzie­się­ciu za­trud­nio­nych na stałe star­szych kon­sul­tan­tów, a resztę pra­cow­ni­ków bę­dzie wer­bo­wał do kon­kret­nych pro­jek­tów. Prze­wi­dy­wał, że faza pla­no­wa­nia i bu­dowy – po­le­ga­jąca na szli­fo­wa­niu po­my­słów i na­wią­zy­wa­niu od­po­wied­nich kon­tak­tów – po­trwa rok. By­łoby to coś zu­peł­nie in­nego niż jed­no­oso­bowy pro­jekt, który pro­wa­dził do tej pory. Z suk­ce­sami, to prawda, ale wła­sna firma kon­sul­tin­gowa otwo­rzy­łaby zu­peł­nie inne moż­li­wo­ści. Pew­nie trudno by­łoby da­lej miesz­kać w Szwe­cji, ale nie miał nic prze­ciwko prze­pro­wadzce do Lon­dynu czy Zu­ry­chu. Tym ra­zem za­mie­rzał wziąć Kri­stinę ze sobą.

Na ławce przy ścia­nie na wprost niego dwoje Azja­tów – męż­czy­zna i ko­bieta – dys­ku­to­wało o czymś ści­szo­nymi gło­sami, ale ży­wio­łowo. Sły­szał, że to Ja­poń­czycy, i miał dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent pew­no­ści, że zaj­mują wy­so­kie po­zy­cje w biz­ne­sie.

Je­den z człon­ków za­rządu Pri­comu po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, uprzed­nio za­strze­liw­szy żonę i sied­mio­let­nią có­reczkę. Ty­powo ja­poń­skie, o ile było prawdą. Ci lu­dzie nie umieli so­bie ra­dzić z prze­ciw­no­ściami. Obo­wią­zy­wał u nich swo­isty feu­da­lizm – jakby nie po­tra­fili się po­go­dzić z tym, że w no­wo­cze­snym spo­łe­czeń­stwie lu­dzie się wspi­nają, spa­dają i znów za­czy­nają wspi­naczkę. Nie­ustan­nie obej­mują nowe sta­no­wi­ska, w za­leż­no­ści od wy­bo­rów i osią­gnięć, a cza­sami z po­wodu wy­da­rzeń, nad któ­rymi dana jed­nostka nie miała kon­troli. W tym świe­cie nie było miej­sca na ho­nor i wstyd.

Arvid za­sło­nił dło­nią usta, bo mi­mo­wol­nie za­czął zie­wać.

Kri­stina ze­rwała się od stołu w kuchni i po­pę­dziła do sa­lonu, w któ­rym te­le­wi­zor nada­wał po­ranny pro­gram. Na ekra­nie ko­bieta o krę­co­nych wło­sach w cie­płym od­cie­niu czer­wieni, przy­ja­znym uśmie­chu i nieco smut­nych oczach mó­wiła o Lon­dy­nie. Na wiel­kim lot­ni­sku He­ath­row pod Lon­dy­nem wy­buchł po­żar.

Kri­stina po­czuła, że ogar­nia ją fala cie­pła. Na lot­ni­sku się pa­liło. Nie­szczę­ście, ter­ror, bomby, ślepe ka­prysy losu, śmierć, znisz­cze­nie.

Pro­myk na­dziei.

Cie­pło zo­stało w jej wnę­trzu. Ob­jęła je, pró­bo­wała za­trzy­mać. Czuła, jak otula serce i uspo­kaja du­szę. Przed oczami za­częły jej się prze­wi­jać ob­razy. Przed­sta­wiały przy­szłość, po­dobną do tego, co się działo obec­nie. Bę­dzie mo­gła da­lej żyć tak jak przez więk­szą część dwóch ostat­nich lat. A co jesz­cze lep­sze: bez zim­nego lęku, wi­zyt za­po­wia­da­nych z krót­kim wy­prze­dze­niem, te­le­fo­nów co­dzien­nie o czter­na­stej i dni, w cza­sie któ­rych od­li­czała se­kundy, oba­wia­jąc się, że w każ­dej chwili on może coś wy­niu­chać, zde­ma­sko­wać ją swoim wy­czu­lo­nym no­sem i znisz­czyć jej wszyst­kie po­wody do ży­cia. Bę­dzie tylko to, co było do tej pory.

– Służby ra­tow­ni­cze szybko opa­no­wały po­żar. Nie zgło­szono żad­nych ob­ra­żeń, ale przed­sta­wi­ciel li­nii lot­ni­czych po­in­for­mo­wał, że pa­sa­że­ro­wie mogą się spo­dzie­wać opóź­nień wy­no­szą­cych od dwóch na­wet do dzie­się­ciu go­dzin.

Ko­bieta z czer­wo­nymi lo­kami znów miała w gło­sie cie­pło. Kri­stinę ściął lód.

Na­dzieja zga­sła.

Kri­stina ode­rwała wzrok od ekranu te­le­wi­zora. Naj­pierw do­pu­ściła się zdrady, a po­tem chciała, by czło­wiek, któ­rego zdra­dziła, oka­zał się mar­twy. Wsty­dziła się, choć wie­działa, że nie ma ta­kiej po­trzeby. Gdy znik­nęło cie­pło, za­stą­pił je wstyd. Żadne ra­cjo­nalne uczu­cia na świe­cie nie były w sta­nie za­trzy­mać wra­że­nia, że jest złym czło­wie­kiem. Kim wła­ści­wie była? Czy to wszystko nie miało żad­nego dna?

Nie wolno mi mieć na­dziei? Ży­czyć so­bie cze­goś in­nego? – pró­bo­wała się bro­nić. Kim wła­ści­wie je­stem, że sie­dzę tu przed te­le­wi­zo­rem z idio­tyczną na­dzieją, za­miast być w po­ciągu w po­ło­wie drogi do Ber­gen z za­pa­ko­wa­nym wa­zo­nem Ko­sta Boda, już po sprze­da­niu sa­mo­chodu? Kim ja, do dia­bła, je­stem?

Wstała z ka­napy, po­szła do pra­cowni Arvida i ru­chem myszki wy­bu­dziła kom­pu­ter z trybu uśpie­nia. Kiedy po­ja­wił się ob­raz, otwo­rzyła Fli­ght Trac­ker, do któ­rego już wcze­śniej wpi­sała nu­mer lotu Arvida. In­for­ma­cja po­dana przez rudą re­por­terkę oka­zała się praw­dziwa. Trzy go­dziny opóź­nie­nia. Do Visby po­winna do­trzeć naj­wcze­śniej o szes­na­stej, a jesz­cze póź­niej, je­śli na po­kła­dzie pro­mów ze Sztok­holmu bę­dzie kom­plet.

5

An­ders Tra­neus wy­szedł na oszkloną we­randę, skrzy­piącą pod no­gami. Nie chciał ob­wi­niać Kri­stiny, ale jego my­śli krą­żyły w kółko i z każ­dym ob­ro­tem wra­cały w to samo miej­sce – do niej. Uświa­da­miał so­bie, że nie można jej ufać. Po­tem szybko się z tego wy­co­fy­wał. Kri­stina. Trudno oskar­żać ko­goś, kogo się ko­cha.

Jed­nak przede wszyst­kim ob­wi­niał sam sie­bie. Po raz drugi we­tknął łeb w to samo gniazdo os. Jak cho­ler­nie głu­pim można być? W końcu do­cho­dził do nie­ubła­ga­nego py­ta­nia: Czy to była głu­pota? A może i tak po­stą­piłby w ten spo­sób, na­wet gdyby mógł zaj­rzeć w przy­szłość?

Czter­dzie­ści sie­dem lat. Ży­cie się za­wę­ziło. Nie­kiedy uwa­żał, że na­dal jest młody. Czuł się młody. Jego ciało było silne, nie oka­zy­wało żad­nych oznak nad­cho­dzą­cej sta­ro­ści, a w ostat­nich la­tach jego, mu­siał to przy­znać, dość ogra­ni­czone ży­cie na­brało roz­ma­chu i wy­peł­niło się ra­do­ścią. Kiedy so­bie uświa­da­miał, że ta ra­dość zo­sta­nie mu ode­brana, czuł, że nie ma zbyt wiel­kiego pola ma­newru. Nie było już tak ła­two od­wró­cić się w prze­ciw­nym kie­runku i za­cząć od nowa. W ta­kich chwi­lach czuł się sę­dziwy.

Gdyby jed­nak miał osiem­na­ście lat, też nie by­łoby ła­two za­cząć od nowa. Jak długo może w czło­wieku tkwić osoba, która go od­rzu­ciła?

W jego przy­padku o wiele za długo.

Czy tym ra­zem tak to się miało za­koń­czyć? W po­nie­dzia­łek na po­czątku paź­dzier­nika, gdy nie­zdolny do dzia­ła­nia stał na wła­sno­ręcz­nie zbu­do­wa­nej we­ran­dzie i pa­trzył na sza­ro­bure ścier­ni­sko?

Słońce wi­siało ni­sko na nie­bie, pa­da­jąc pro­sto na niego. Wi­dział, że całe pole jest pełne cien­kich, cie­niut­kich pa­ję­czyn. Całe pole. Nie­po­jęta praca.

Nie­zdolny do dzia­ła­nia? Tak, a co mógł zro­bić? Wziąć ją siłą? Nie był Arvi­dem. Może wła­śnie cze­goś ta­kiego chciała. Miała w gło­wie ja­kiś de­fekt, który spra­wiał, że wy­bie­rała tych, któ­rzy naj­go­rzej ją trak­to­wali? A może to wła­śnie było dla niej naj­bar­dziej od­po­wied­nie – siła i bez­względ­ność?

Pró­bo­wał zwal­czyć te my­śli. Idio­tyczne ro­zu­mo­wa­nie. Go­rycz.

Otwo­rzył okno i grzbie­tem dłoni zmiótł z pa­ra­petu kilka mar­twych much. Mia­rowy szum wen­ty­la­tora na si­lo­sie pa­szo­wym u Hed­berga był dziś wy­jąt­kowo wy­raźny. Po­wie­trze stało nie­ru­chomo, rów­nie parne na ze­wnątrz co w środku.

Kiedy In­ger go zo­sta­wiła, stał się zgorzk­niały. Roz­pa­mię­ty­wał to kilka lat. Na­wet oszklona we­randa była jej po­my­słem, ale to on ją zbu­do­wał. Dla niej. Może nie pa­so­wała ide­al­nie do reszty domu – wy­glą­dała bar­dziej jak no­wo­cze­sny do­mek dla pta­ków, który przy­warł do wiel­kiej willi z lat dwu­dzie­stych. Była to jed­nak so­lidna ro­bota.

Po­tem wszystko się od­wró­ciło. Za­czął przy­zna­wać jej ra­cję. Uwa­żał, że po­stą­piła słusz­nie, po­rzu­ca­jąc go. Lu­bił In­ger, ale nie był na nią go­towy. Nie mógł prze­stać my­śleć o Kri­sti­nie, cho­ciaż go od­rzu­ciła. In­ger nie miała naj­mniej­szych szans ze wspo­mnie­niem Kri­stiny. A mimo to… Przez więk­szość do­ro­słego ży­cia da­wał jej do zro­zu­mie­nia, że ją ko­cha. Może zresztą nie­kiedy ko­chał, mie­wał ta­kie prze­bły­ski. Mógł wska­zać wiele plu­sów… Dzieci. Jed­nak tem­pe­ra­tura mię­dzy nimi za­wsze była let­nia. Przy­naj­mniej tem­pe­ra­tura jego uczuć do niej.

Czy nie można było tego uznać za ro­dzaj prze­mocy albo przy­naj­mniej zdrady?

Te­raz za­po­wia­dało się, że znów zo­sta­nie sam – w ci­chym domu po­śród pól mię­dzy Klin­te­bys a Sanda. Dzieci wy­fru­nęły z gniazda i zaj­mo­wały się swo­imi spra­wami. Wszystko tak, jak po­winno być. Ich nie mógłby za­trzy­mać. Ale czuł się tak cho­ler­nie stary.

W do­ro­słym wieku zbyt długo wma­wiał so­bie, że ży­cie to coś, co po pro­stu po­winno trwać. Te­raz ro­zu­miał, że to nie­prawda. Rzecz nie tylko w tym, że ży­cie było krót­sze, niż so­bie wy­obra­żał. Cho­dziło rów­nież o to, że koń­czyło się o wiele wcze­śniej.

Co się z nią działo? Było ciemno. Po we­wnętrz­nej stro­nie ud czuła przy­jem­nie draż­niące do­zna­nia wo­kół wulwy, wy­wo­łane przez dwa okrężne ru­chy w prze­ciw­nych kie­run­kach. Po chwili prze­szyły brzuch, sta­jąc się źró­dłem cięż­kiego pod­nie­ce­nia, które ro­ze­szło się po ca­łym ciele i przy­spie­szyło jej od­dech.

Co się z nią działo? Była z kimś? Z An­der­sem? Nie, ni­kogo tam nie było. Czyżby sama się pie­ściła? Po­czuła wręcz za­wsty­dze­nie, jakby sama sie­bie na tym przy­ła­pała.

Gdzie były jej ręce? Mię­dzy no­gami? Nie, jedno przed­ra­mię spo­czy­wało pod po­duszką, na któ­rej nikt nie le­żał, a dru­gie w nie­wy­god­nej po­zy­cji, wci­śnięte za plecy. Nie, nie pie­ściła się. Miała nie­wi­dzial­nego ko­chanka. Czuła, jak się w niej po­ru­szał: ła­god­nie i bar­dzo, bar­dzo po­woli. Na­wet naj­mniej­szy ruch po­wo­do­wał przy­jemne mro­wie­nie. Było to jak szyb­kie prysz­nice, na prze­mian lo­do­wate i go­rące, nie­bez­pieczne skraj­no­ści, które wciąż za­trzy­my­wały się na­wza­jem na gra­nicy bólu, za­mie­nia­jąc go w roz­kosz.

Wy­ko­ny­wał ru­chy w jej wnę­trzu, a ona nie mo­gła się opa­no­wać i przy­su­wała się do niego co­raz bli­żej i bli­żej…

Co on z nią ro­bił? Po­wolne, wę­żowe ru­chy zda­wały się nie mieć końca, ni­gdy nie zmie­niać kie­runku, jakby ich źró­dło było we­wnątrz, jakby coś z niej wy­cho­dziło. Od­gar­nęła koł­drę, usia­dła na łóżku, zu­peł­nie naga, i utkwiła wzrok w swo­ich roz­ło­żo­nych no­gach.

Pro­sto w jej oczy pa­trzyły czarne wę­żowe śle­pia, osa­dzone w zgru­bie­niach na gło­wie gada. Zmar­z­nięta na kość, nie­zdolna do wy­ko­na­nia ru­chu, pa­trzyła na wy­cho­dzącą z jej łona żmiję z zyg­za­ko­wa­tym wzo­rem. Wszel­kie pod­nie­ce­nie mo­men­tal­nie mi­nęło. Je­dyne do­zna­nie fi­zyczne przy­po­mi­nało chłód ka­mieni wy­do­by­tych z ziemi tak głę­boko, że nie czuły cie­pła od ty­sięcy lat.

Łu­sko­wata skóra żmii była błysz­cząca, po­kryta jej ślu­zem. Gad wił się szyb­ciej i sy­czał, kiedy już z niej wy­szedł i su­nął przez włosy ło­nowe i da­lej na brzuch. Nie czuła jego ru­chów, a je­dy­nie ów bez­denny chłód, który miał źró­dło gdzieś w dole i piął się po krę­go­słu­pie.

Żmija zbli­żała się co­raz bar­dziej, z prze­krzy­wioną głową, lekko się po­ru­sza­jącą w takt ru­chów, które pro­wa­dziły ją na­przód. Do­tarła do jej pra­wej piersi. Czarne oczy zda­wały się wi­dzieć wszystko i nic. Otwarła sze­roki pysk, ob­na­ża­jąc dłu­gie zęby, a za­raz po­tem uką­siła. Za­to­piła zęby w ciem­no­czer­wo­nej bro­dawce sutka, a ból…

Kri­stina otwo­rzyła oczy. Po kilku szyb­kich, pa­nicz­nych spoj­rze­niach zo­rien­to­wała się w cza­sie i prze­strzeni. Ka­napa w sa­lo­nie, po­po­łu­dniowe słońce za oknem.

Klatka pier­siowa uno­siła się szybko i nie­re­gu­lar­nie. Kri­stina po­woli usia­dła. Po­czuła, że ma zdrę­twiałą lewą rękę, a prawą od­ru­chowo unio­sła do piersi pod cien­kim bia­łym weł­nia­nym swe­ter­kiem. W gło­wie miała kom­pletną pustkę. Żad­nych my­śli oprócz stra­chu, w chwili gdy zęby żmii za­głę­biły się w ciało.

Po­woli od­zy­ski­wała sie­bie. Sen, sen, sen, po­wta­rzała so­bie. Ale jaki! Skąd się ta­kie biorą? Kilka dni temu na ścieżce wi­działa żmiję, tyle zro­zu­miała. Mimo to…

Boże, która jest go­dzina? – po­my­ślała na­gle. Z wy­sił­kiem unio­sła zdrę­twiałą lewą rękę. Za dzie­sięć czwarta. Zdąży na lot­ni­sko na styk.

6

Em­rik Jans­son stał ple­cami do słońca, trzy­mał obie ręce na kie­row­nicy ro­weru i pa­trzył na drogę. Sze­roka szosa, po­my­ślał. Znaj­do­wał się na jej krańcu. W miej­scu, w któ­rym koń­czył się as­falt. Da­lej było już tylko kilka so­lid­nych be­to­no­wych blocz­ków ozna­czo­nych od­bla­skami. Był tam, ale mimo wszystko nie czuł się cał­kiem po­ko­nany. Wy­glą­dało to tak, jakby można było usiąść na jed­nej z tych be­to­no­wych brył i chwilę od­sap­nąć, za­nim zo­sta­nie się ze­pchnię­tym za kra­wędź.

Em­rik zwy­kle wcze­śnie za­sy­piał i wcze­śnie się bu­dził, czę­sto jesz­cze za­nim noc prze­mie­niła się w dzień. Jed­nak po­przed­niej nocy pra­wie nie zmru­żył oka. My­śli nie po­zwa­lały mu za­snąć. Nie­do­rzeczne, że tak bar­dzo się mar­twił czymś, co w za­sa­dzie nie było jego sprawą, ale nie dało się tego unik­nąć, gdy ży­cia nie wy­peł­niało już nic, co można by uznać za jego sprawy.

Mar­twił się, i to nie bez po­wodu, ale co wła­ści­wie chciał zo­ba­czyć czy osią­gnąć, sto­jąc tam, gdzie stał? Mi­ja­jący go sa­mo­chód Kri­stiny Tra­neus, mach­nię­cie zza szyby, a po­tem już nic? Mniej wię­cej na coś ta­kiego mógł li­czyć. Może jesz­cze na to, że w tym sa­mym au­cie mi­gnie mu Arvid Tra­neus.

Zdur­niały sta­ruch ze mnie, po­wi­nie­nem pójść do domu i się po­ło­żyć, prze­mknęło mu przez głowę. Za­czął błą­dzić po­żół­kłymi pal­cami w po­szu­ki­wa­niu ty­to­niu, ale znie­ru­cho­miał. Przez brak snu czuł się słaby i nie był pe­wien, czy pa­pie­ros go wzmocni, czy każe mu usiąść na tyłku przy dro­dze. Em­rik wie­dział z do­świad­cze­nia, że je­śli już klap­nie, nie da rady wstać bez po­mocy. To ostat­nie, czego chciał – by ktoś mu­siał przy­cho­dzić i wy­cią­gać go z rowu.

Uznał, że naj­le­piej dać so­bie spo­kój z pa­pie­ro­sem. Po­now­nie chwy­cił obu­rącz kie­row­nicę ro­weru i prze­szedł kilka me­trów. Po­winni nad­je­chać lada chwila. Lada chwila.

Duży miej­ski jeep Kri­stiny Tra­neus – srebr­no­szary le­xus – zje­chał z przy­brzeż­nej drogi w oko­li­cach Klinte i su­nął da­lej w kie­runku Hemse. O ile to w ogóle był jej sa­mo­chód. Jeź­dziła nim dwa lata i przy­zwy­cza­iła się do trak­to­wa­nia go jak swoją wła­sność, ale już nie ona sie­działa za kie­row­nicą.

Od czasu, gdy ode­brała Arvida z lot­ni­ska w Visby, mi­nęło nieco po­nad pół go­dziny. Przy­tu­lił ją już przed drzwiami hali przy­lo­tów. Mocno przy­ci­snął do swo­jego wiel­kiego i sil­nego ciała, a po­tem mu­siał się po­chy­lić, by schryp­nię­tym szep­tem wy­mru­czeć jej do ucha:

– Kri­stino, je­ste­śmy już tylko ty i ja.

Skóra jego twa­rzy na­pi­nała się od sze­ro­kiego uśmie­chu.

Kri­stina mocno do niego przy­warła, pra­wie się go kur­czowo ucze­piła, żeby nie stra­cić rów­no­wagi. Po­czuła za­wroty głowy.

„Tylko ty i ja”. Co to zna­czyło? Co ta­kiego zo­ba­czył?

– Nie masz wię­cej ba­gażu? – za­py­tała, kiedy już się od­wa­żyła z po­wro­tem sta­nąć na nogi i spoj­rzała na teczkę z czar­nej skóry i małą ka­bi­nową wa­lizkę na kół­kach.

– Przy­ślą resztę.

Na par­kingu wy­cią­gnął rękę po klu­czyki do sa­mo­chodu.

– Nie je­steś zmę­czony? – za­py­tała.

Był na no­gach od dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, je­śli li­czyć opóź­nie­nie w Lon­dy­nie.

– Nie, wszystko w po­rządku. Ja po­pro­wa­dzę.

Za­częła na­tych­miast szu­kać klu­czy­ków w tor­bie.

Tak się zna­lazł za kie­row­nicą sa­mo­chodu, który za­częła trak­to­wać jak wła­sny. Po­je­chali mo­no­tonną trasą przez las mię­dzy Klinte a Le­vide, skrę­cili na Ge­rum i od domu dzie­lił ich już tylko ostatni od­ci­nek.

– Em­rik, o cho­lera. Ile jesz­cze ten fa­cet po­żyje? – mruk­nął Arvid.

Kri­stina na­wet nie za­uwa­żyła, że mi­nęli swo­jego si­wo­bro­dego daw­nego na­uczy­ciela. Jej my­śli były za­jęte czymś in­nym, a poza tym, w prze­ci­wień­stwie do Arvida, była przy­zwy­cza­jona do oglą­da­nia Em­rika.

– Już le­dwo cho­dzi – od­parła nie­obec­nym to­nem.

Do­je­chali do ta­blicy i Arvid skrę­cił w kie­runku go­spo­dar­stwa. Kri­stina oparła prawą dłoń na klamce i za­częła wdy­chać przez nos za­pach Arvida. Skła­dał się na niego w po­ło­wie on, a w po­ło­wie coś ob­cego – za­wsze tak było, gdy wra­cał do domu z po­dróży. Jakby czło­wiek, któ­rego znała, zo­stał roz­cień­czony przez coś in­nego. Już wiele razy tak sie­działa obok niego w sa­mo­cho­dzie, czu­jąc ten sam za­pach i ma­jąc w gło­wie tę samą myśl. Jed­no­cze­śnie to coś, co było nim, wy­peł­niło ją ciężką tę­sk­notą, która roz­pro­szyła wszyst­kie inne roz­my­śla­nia. Je­śli ist­niały ja­kieś wąt­pli­wo­ści, zni­kały ni­czym rosa w sło­neczny lip­cowy po­ra­nek, a Kri­stina była w sta­nie my­śleć tylko o jed­nym – wy­obra­żała so­bie, jak to bę­dzie, kiedy znów ją obej­mie, po raz pierw­szy od dni, ty­go­dni, mie­sięcy. Jego na­gie ra­miona wo­kół jej na­giego ciała, po­żą­dliwe, wy­ma­ga­jące dło­nie, sztywny ku­tas ocie­ra­jący się o jej brzuch. Jak mo­głaby wziąć…

Arvid kilka razy za­kasz­lał i skrę­cił przed duży dom.

Tym ra­zem nie czuła nic ta­kiego. Kiedy wcią­gnęła po­wie­trze, do­tarła do niej tylko woń al­ko­holu i sta­rego sa­mo­lotu. Z nutą potu.

Co czuł on? Czy pach­niała dla niego ina­czej? Czy mógł coś roz­po­znać w jej za­pa­chu?

Arvid za­trzy­mał sa­mo­chód na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie przed ga­ra­żem. Wy­siadł i ru­szył po wa­lizkę, ale kiedy ba­gaż­nik był otwarty do po­łowy, znie­ru­cho­miał.

Czuł się nie­swojo.

Pu­ścił klapę i ogar­nął spoj­rze­niem ogród przed białą fa­sadą. Po­czuł się tak, jakby za­par­ko­wał przy nie­wła­ści­wym bu­dynku, choć prze­cież nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że to jego dom. Wła­ściwy, choć tak się nie wy­da­wało. Czyżby był nie­obecny tak długo, że w ogro­dzie zdą­żyły uro­snąć drzewa i krzewy? A może po pro­stu czas uczy­nił jego wła­sny dom ob­cym?

– Co my­ślisz?

Kri­stina. Słabo ją sły­szał, nie bar­dzo po­tra­fił zro­zu­mieć.

Nie, coś na pewno się zmie­niło.

Kiedy już to od­krył, po­czuł zdzi­wie­nie, że przed­tem mo­gło mu to umknąć. Od pod­jazdu do drzwi, rów­no­le­gle do domu, bie­gła wy­bru­ko­wana ścieżka. Po­mię­dzy nią a pod­jaz­dem ro­sło mo­rze pur­pu­ro­wo­czer­wo­nych kwia­tów, gę­ste jak gruby dy­wan.

Znów Kri­stina. Tym ra­zem ją usły­szał. W jej gło­sie po­brzmie­wała na­dzieja.

– Tak…

Spoj­rzał na nią, ale stra­cił re­zon. Z ja­kie­goś po­wodu nie mógł wy­krztu­sić słów. Tak samo jego ro­dzący się uśmiech ze­sztyw­niał i zgasł.

Arvid od­wró­cił wzrok w kie­runku ścieżki i kwia­tów. Wcze­śniej był tam żwir. Wy­sy­pana nim ścieżka bie­gła uko­śnie, prze­ci­na­jąc traw­nik, do­kład­nie w miej­scu, gdzie kwiaty na świe­żej ra­ba­cie ra­ziły go wście­kłą czer­wie­nią.

– To da­lie – oznaj­miła Kri­stina.

W jej gło­sie za­szła ja­kaś zmiana. Stał się nie­pewny.

– Co to jest? – za­py­tał, wpa­tru­jąc się w kwiaty.

Kri­stina, od­po­wia­da­jąc, ba­wiła się gu­zi­kami bluzki.

– Po­my­śla­łam, że to bę­dzie miła od­miana.

Za­trzy­mała na nim wzrok i pró­bo­wała prze­ka­zać en­tu­zjazm, ale w sła­bym uśmie­chu na jej twa­rzy wi­dać było prze­pro­siny.

– Od­miana?

– Tak, a co?

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Tak, tak – po­wie­dział, wyj­mu­jąc wa­lizkę z sa­mo­chodu.

Zro­bił kilka kro­ków w kie­runku wa­pien­nej ścieżki, ale gwał­tow­nie przy­sta­nął. Kilka se­kund stał w zu­peł­nym bez­ru­chu, a po­tem, kie­ro­wany im­pul­sem nie do od­par­cia, skró­cił so­bie drogę do drzwi, jakby wciąż była tam ścieżka wy­sy­pana żwi­rem. Po­czuł, że wy­peł­nia go mie­szanka pa­lą­cego dys­kom­fortu i gniewu – i że to ona kie­ruje jego ru­chami. Cięż­kim i zde­cy­do­wa­nym, ale nie prze­sad­nie wy­dłu­żo­nym kro­kiem prze­szedł po ra­batce. Jego wy­pa­sto­wane czarne buty roz­miaru czter­dzie­ści sie­dem ła­mały i miaż­dżyły ło­dyżki i czer­wone płatki kwia­tów.

CZĘŚĆ DRUGA

O Ger­trudo! Ger­trudo! zisz­cza się na nas ta prawda, Że kiedy kogo na­wie­dzają smutki, To ni­gdy lu­zem, a za­wżdy gro­mad­nie.

WIL­LIAM SHA­KE­SPE­ARE

So­bota, 28 paź­dzier­nika, szpi­tal Ka­ro­lin­ska, Solna

Męż­czy­zna w bia­łym far­tu­chu na­chy­lił się nad Fre­dri­kiem Bro­ma­nem i za­py­tał go o imię. Fre­drik roz­chy­lił spierzch­nięte wargi, żeby od­po­wie­dzieć, zro­bił wdech, na­piął prze­ponę i struny gło­sowe, by wy­pchnąć po­trzebną dawkę po­wie­trza przez od­po­wied­nią szcze­linę. Uło­żył usta. Jed­nak ża­den dźwięk się nie roz­legł. Nie dla­tego, że Fre­drik nie mógł sko­or­dy­no­wać tych wszyst­kich ru­chów i za­pa­no­wać nad mię­śniami. Nie przez bez­sil­ność lub oszo­ło­mie­nie. Mil­czał, bo nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

Nie wie­dział, jak się na­zywa.

A wła­ści­wie nie do końca tak. Nie sły­szał tych słów, ale wi­dział je przed sobą – nie jako li­tery, lecz kształt, który był ze wszech miar oczy­wi­sty i bar­dzo bli­ski, ale nie da­wał się prze­tłu­ma­czyć na dźwięki.

Po chwili za­czął my­śleć o Gö­ście Boh­ma­nie, daw­nym li­de­rze Umiar­ko­wa­nej Par­tii Ko­ali­cyj­nej. Dla­czego? Miał pew­ność, że nie jest Göstą Boh­ma­nem. Tam­ten prze­cież nie żył. A może on też miał na imię Gösta? Albo no­sił na­zwi­sko Boh­man?

Mu­siał coś po­wie­dzieć. Po­ka­zać, że jest wciąż obecny, na­wet je­śli nie po­tra­fił za­mie­nić tych oczy­wi­stych kształ­tów w od­po­wied­nie dźwięki. Mu­siał udo­wod­nić, że wciąż ist­nieje.

Za­krę­ciło mu się w gło­wie, gdy wy­obra­ził so­bie moż­liwy sce­na­riusz: le­ka­rze wy­cią­gają błędne wnio­ski, uznają, że nic z niego nie bę­dzie, i prze­no­szą go na od­dział opieki dłu­go­ter­mi­no­wej, gdzie szybko zo­sta­nie za­po­mniany.

Ko­lejna próba. Wszystko jedno. Prze­pona, struny gło­sowe, wargi.

– Boh­man? – po­wie­dział lekko drżą­cym gło­sem.

Le­karz uśmiech­nął się do niego, a po­tem ob­ró­cił w lewo, do ko­biety o dłu­gich ru­do­kasz­ta­no­wych wło­sach, która była jego żoną.

– Ro­bimy po­stępy – stwier­dził.

7

Go­spo­dar­stwo Tra­neu­sów mie­ściło się na gra­nicy mię­dzy Le­vide a Ge­rum, po­mię­dzy Hemse a Klin­te­hamn na po­łu­dnio­wej Go­tlan­dii. Więk­szość go­spo­darstw wy­bu­do­wano w ma­łych od­stę­pach, a to na­le­żące do Tra­neu­sów le­żało na ubo­czu, zaj­mo­wało kilka hek­ta­rów ziemi upraw­nej i było oto­czone la­sem. Po­zo­stałe wło­ści były roz­siane po oko­licy.

Główny bu­dy­nek go­spo­dar­stwa skła­dał się z dwóch od­nóg – jed­nej z po­łowy dzie­więt­na­stego wieku i dru­giej z ty­siąc dzie­więć­set je­de­na­stego roku. Tę drugą zbu­do­wano w taki spo­sób, że sta­no­wiła mniej­szy na­roż­nik no­wego domu. Obie były po­bie­lone wap­nem, z ce­ra­micz­nymi da­chów­kami w pięk­nym po­ma­rań­czo­wo­czer­wo­nym od­cie­niu, wi­docz­nymi zza buj­nej ko­rony wy­ro­śnię­tego kasz­tana. Sześć­dzie­siąt kilka me­trów za do­mami znaj­do­wały się duża sto­doła i star­sza od niej staj­nia, rów­nież wy­bu­do­wana w ty­siąc dzie­więć­set je­de­na­stym.

Amanda Wahlby otwo­rzyła drzwi kuchni i we­szła do środka.

– Halo? – krzyk­nęła, ale nie tra­ciła czasu, cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

Zdjęła buty, wy­cią­gnęła z trzy­ma­nej re­kla­mówki pla­sti­kowe klapki i wsu­nęła je na stopy, po­wie­siła kurtkę i we­szła do to­a­lety. Tam zmie­niła ob­ci­słą ró­żową ko­szulkę na białą ze spra­nym na­dru­kiem, znacz­nie luź­niej­szą.

Była dzie­wiąta rano w pierw­szy pią­tek paź­dzier­nika. Niebo po­kry­wała cienka war­stwa mgły, a słońce po­śród sza­ro­ści było jak roz­lana żółta farba. Amanda sprzą­tała u Tra­neu­sów od pół roku, od­kąd po­przed­nia sprzą­taczka po­szła na zwol­nie­nie le­kar­skie z po­wodu pro­ble­mów z ko­la­nami.

Miała zwy­czaj dzwo­nić dwa razy. Je­śli nikt nie otwie­rał, wcho­dziła do środka, wy­krzy­ki­wała po­wi­ta­nie i za­czy­nała pracę. Miała też klucz, na wy­pa­dek gdyby ni­kogo nie było w domu, ale od roz­po­czę­cia pracy mu­siała go użyć tylko raz.

Idąc do kuchni, krzyk­nęła: „dzień do­bry”. Z szafki z przy­rzą­dami do sprzą­ta­nia wy­jęła od­ku­rzacz, ście­reczki, środki czysz­czące, mopa i gu­mowe rę­ka­wiczki, na­lała wody do pla­sti­ko­wego wia­dra i do­dała dwie po­kaźne dawki ajaxu.

To była do­bra fu­cha – u Tra­neu­sów ni­gdy nie trzeba było zbie­rać wielu rze­czy ani dużo sprzą­tać. Za­sta­na­wiała się, dla­czego Kri­stina Tra­neus nie robi tego sama. Prze­cież nie miała pracy, która za­bie­ra­łaby jej cały czas, a skoro i tak utrzy­my­wała jako taki po­rzą­dek… Cho­ciaż Amanda wie­działa, że to nie jej pro­blem, i była za­do­wo­lona, że ma tę pracę.

Wzięła od­ku­rzacz jedną ręką, wia­dro drugą, a mopa wci­snęła pod pa­chę. Zwy­kle za­czy­nała od­ku­rza­nie od sa­lonu i prze­cho­dziła przez cały dom. Na ko­niec zo­sta­wiała kuch­nię i to­a­lety. Naj­czę­ściej zaj­mo­wało jej to cztery go­dziny. Ła­twa ro­bota, ale ob­szerna.

Amanda po­czuła ten za­pach już w drzwiach do sa­lonu. Był słodki i na­tar­czywy, lekko mdlący, jak… no wła­śnie, co? Co­kol­wiek wy­dzie­lało ten za­pach, nie po­winno się tam znaj­do­wać. Może po pro­stu cięte kwiaty spę­dziły zbyt dużo czasu w tej sa­mej wo­dzie – cza­sem po­tra­fią cuch­nąć jak naj­bar­dziej nie­świeży od­dech. Ale zo­sta­wia­nie wa­zo­nów z ze­psutą wodą po kwia­tach nie było w stylu Kri­stiny Tra­neus.

Po chwili to zo­ba­czyła. Wia­dro z wodą wy­pa­dło jej z ręki. Nie mo­gąc się po­wstrzy­mać, zwy­mio­to­wała pro­sto na klu­bowy fo­tel obity sza­rym ak­sa­mi­tem.

8

Bam! Krzywo tra­fił w piłkę, po­sy­ła­jąc ją ostro w prawo za­miast do bramki, jak za­mie­rzał. Ko­le­dzy z prze­ciw­nej dru­żyny wy­szcze­rzyli zęby, za­do­wo­leni z tego nie­po­wo­dze­nia.

– Przy­nieś piłkę, Bro­man. Mu­sisz przy­nieść piłkę – stęk­nął czer­wony na twa­rzy Ove Gahn­ström, nad­bie­ga­jąc z po­zy­cji le­wego obrońcy. Spo­dzie­wał się ataku na bramkę.

W dupę się po­ca­łuj­cie, po­my­ślał Fre­drik, ale zro­bił do­brą minę do złej gry.

Ove, spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby już za­po­mniał o tym bla­mażu, wy­co­fał się do sie­bie. Na jego świeżo ostrzy­żo­nych wło­sach błysz­czał pot.

Ja­kiś fut­bo­lowy cym­bał wpadł na po­mysł, by za­czy­nać piątki od tre­nin­gów piłki noż­nej, w ra­mach od­miany od me­czów uni­ho­keja w bu­dynku X klubu spor­to­wego P18 w Visby. Piłka nożna nie była ulu­bio­nym spor­tem Fre­drika. Ni­gdy się nie za­przy­jaź­nił z fut­bo­lówką, w prze­ci­wień­stwie do wielu ko­le­gów nie grał w żad­nym klu­bie, je­dy­nie ko­pał piłkę na prze­rwach w szkole. Fut­bol fi­gu­ro­wał na­prawdę ni­sko na li­ście jego prio­ry­te­tów. Kiedy ka­nał TV4 emi­to­wał re­klamę te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych z Da­vi­dem Bec­kha­mem w roli głów­nej, Fre­drik nie roz­po­znał gwiazdy fut­bolu i zu­peł­nie nie zro­zu­miał prze­sła­nia, do­pa­tru­jąc się tam ja­kie­goś nie­ja­snego żartu z ge­jów.

Nie na­le­żał do mi­ło­śni­ków spor­tów dru­ży­no­wych. Wo­lał in­dy­wi­du­alne, na­wet te­nisa. Sporty dru­ży­nowe wy­zwa­lały w nim chęć, by mocno ko­goś kop­nąć w pisz­czel.

Grali na py­li­stym żwi­ro­wym pla­cyku mię­dzy szkołą Lyc­kåker a ja­snymi bu­dyn­kami wie­lo­ro­dzin­nymi przy Gråbo. Fre­drik zer­k­nął na ze­ga­rek. Zo­stał jesz­cze kwa­drans.

Si­mon nie­dawno za­czął tre­no­wać grę w piłkę czy też „w gałę”, jak na­zy­wali to ko­le­dzy w jego wieku. Mimo braku en­tu­zja­zmu do tego sportu Fre­drik był za­do­wo­lony, że syn po­łknął bak­cyla. Dzięki temu miał tro­chę ru­chu, a poza tym zdo­był nie­kwe­stio­no­waną po­zy­cję w gru­pie. Dzie­wię­cio­letni chło­pak sta­wał się czę­ścią paczki dzięki piłce noż­nej i wie­dzy o dru­ży­nach i gwiaz­dach fut­bolu. Chyba nie dało się tego prze­sko­czyć.

Ove po­słał strzał nad po­przeczką. Roz­legł się chrzęst ogro­dze­nia za bramką.

Zo­stało dzie­sięć mi­nut. Obie­cali, że będą wię­cej się ru­szać, by Ove nie miał po­wodu do na­rze­kań. Po jego stro­nie nad­bie­gła Sara Oskars­son. W swo­jej zie­lo­nej, błysz­czą­cej ko­szulce spor­to­wej i z czar­nymi wło­sami, utrzy­my­wa­nymi w miej­scu przez dwie rów­nie czarne gumki, wy­glą­dała jak pro­fe­sjo­na­listka. W za­sa­dzie była dla niego za szybka, ale w przy­pły­wie szału udało mu się od niej uwol­nić. Wy­ko­nał ob­rót, by po­dać piłkę do Gu­stava Wal­lina, ale oka­zało się, że Gu­stav roz­ma­wia przez te­le­fon. Ktoś mu­siał wziąć tę rolę na sie­bie. Wszy­scy nie mo­gli odło­żyć te­le­fo­nów.

Sa­rze wy­star­czyło se­kun­dowe za­wa­ha­nie. Fre­drik usły­szał dy­sze­nie, po­czuł woń potu i znik­nęła mu z oczu wraz z piłką. Jed­nak se­kundę póź­niej mecz i tak był już za­koń­czony. Gu­stav uniósł rękę ni­czym ar­bi­ter, który chce od­gwiz­dać rzut wolny. Jesz­cze za­nim zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, można było za­uwa­żyć, że stało się coś po­waż­nego.

– Ro­bota! – krzyk­nął.

Zdy­szany Fre­drik ru­szył w stronę Gu­stava. Po nie­daw­nym zry­wie czuł ból w płu­cach. Gu­stav po­cze­kał, aż wszy­scy się zbiorą, a po­tem zdu­szo­nym gło­sem za­czął oma­wiać szcze­góły.

– Dwa trupy w go­spo­dar­stwie w Le­vide. Za­bój­stwa, to nie ulega wąt­pli­wo­ści.

Ko­le­dzy sku­pieni wo­kół Fre­drika w dal­szym ciągu dy­szeli. Sara się po­chy­liła i splu­nęła na żwir.

– Trzeba się prze­brać i je­chać – oznaj­mił Ove.

9

– Kto zło­żył za­wia­do­mie­nie? – za­py­tał Ove. Stał na trzesz­czą­cym par­kie­cie w prze­stron­nym sa­lo­nie. Ski­nął głową w kie­runku ra­dio­wozu sto­ją­cego na dzie­dzińcu.

Amanda Wahlby sie­działa z tyłu, wpa­trzona w za­głó­wek przed sobą. Przez otwarte drzwi wy­chy­lał się ko­lega Ovego w mun­du­rze, pró­bu­jąc z nią roz­ma­wiać.

– Tak – od­parł Fre­drik. – Za­dzwo­niła z te­le­fonu ko­mór­ko­wego, a kiedy po­ja­wił się pierw­szy czło­wiek, stała na dro­dze sto me­trów da­lej. Po­wie­działa, że nie ma od­wagi zo­stać przy domu.

– No tak – zgo­dził się Ove. – To zro­zu­miałe.

Ove był po­staw­nym męż­czy­zną, li­czą­cym metr sie­dem­dzie­siąt osiem wzro­stu i osiem­dzie­siąt pięć ki­lo­gra­mów wagi. Trzy­dzie­ści je­den lat wcze­śniej, gdy był ak­tyw­nym ho­ke­istą, wa­żył pra­wie tyle samo, ale wów­czas te ki­lo­gramy miały nieco inną ja­kość i były ina­czej roz­miesz­czone.

Spoj­rzał na dwa po­cięte ciała. Ko­bieta le­żała na pod­ło­dze przy so­fie, a męż­czy­zna w rogu po­koju, przy prze­wró­co­nym sto­liku i roz­bi­tej lam­pie ze srebr­nego szkła.

Do po­koju wcho­dziło się przez ja­dal­nię, która wy­glą­dała tak, jakby mo­gła po­mie­ścić dwa­dzie­ścia kilka osób. Po pra­wej stro­nie, tuż obok niego, stały dwa szare fo­tele przy ni­skim okrą­głym sto­liku z no­gami jak fi­lary. Blat był zdo­biony in­tar­sją z pa­li­san­dru przed­sta­wia­jącą dwa je­le­nie. W głębi po­koju stały dwie sofy i dwa fo­tele, wszyst­kie obite tym sa­mym ja­snym ma­te­ria­łem i ota­cza­jące wy­pu­co­wany na błysk stół z białą por­ce­la­nową mi­ską w cha­rak­te­rze je­dy­nej de­ko­ra­cji.

– Dużo krwi – stwier­dził Fre­drik.

– Tak, mu­siał zo­stać z niej cał­ko­wi­cie opróż­niony – do­dał Ove, wska­zu­jąc ciało w rogu.

Głowa męż­czy­zny, wi­sząca pod dziw­nym ką­tem z po­wodu w po­ło­wie od­cię­tej szyi, była kom­plet­nie zma­sa­kro­wana. Bra­ko­wało oczu, a z twa­rzy zo­stały tylko krew i głę­bo­kie rany. Dło­nie były od­cięte do po­łowy, a na resz­cie ciała było mnó­stwo dłu­gich, głę­bo­kich ran cię­tych. Z otwar­tej jamy brzusz­nej zwi­sała część na­rzą­dów. Fre­drik miał wra­że­nie, że na wy­wi­nię­tej otrzew­nej do­strzega skra­wek wą­troby, ale nie było ła­two stwier­dzić, co jest czym. Ciało było uło­żone we wręcz nie­wia­ry­god­nie du­żej ka­łuży za­schnię­tej krwi, a spodnie zo­stały za­bar­wione in­ten­sywną czer­wie­nią. Z ko­lei ciało ko­biety miało tylko jedno głę­bo­kie roz­cię­cie – bie­gnące przez klatkę pier­siową, tuż pod ser­cem. Rów­nież ona mocno krwa­wiła. Więk­szość krwi wchło­nął wielki per­ski dy­wan, który wy­glą­dał na obecny w ro­dzi­nie od po­ko­leń.

W po­wie­trzu czuć było woń wy­mio­cin i ze­psu­tego mięsa. Mgła na dwo­rze zgęst­niała, dzień stał się szary i po­nury.