Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nad Bałtykiem przelatuje helikopter medyczny z inspektorem Fredrikiem Bromanem na pokładzie. Śledczy ma poważny uraz głowy. Nikt nie wie, czy przeżyje.
Trzy tygodnie wcześniej w jednym z domów na Gotlandii zostają znalezione dwa ciała – kobiety oraz mężczyzny, którego zwłoki są tak zmasakrowane, że nie da się ustalić jego tożsamości. Oboje nie żyją od dwóch dni.
Właściciel domu, Arvid Traneus, wraca do Szwecji po kilku latach pracy konsultanta w japońskiej firmie. Początkowo policjanci wysuwają błędny wniosek. Sądzą, że zabity z premedytacją mężczyzna to właśnie Arvid – znalezioną na podłodze kobietę identyfikują bowiem jako jego żonę. Na jaw wychodzi więc zaskakujący fakt: ofiarą jest ktoś zupełnie inny. Dochodzenie zaczyna się toczyć nowym torem, a podejrzani znikają bez śladu.
Dlaczego Fredrik Broman zostaje ranny podczas tego śledztwa?
„Ofiara” to czwarta część serii pt. „Fredrik Broman”. Håkan Östlundh stworzył niepowtarzalną pełną suspensu historię kryminalną, trzymającą czytelnika w napięciu aż do ostatniego zdania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Blot
Copyright © Håkan Östlundh, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8054-478-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Hansowi-Erikowi
CZĘŚĆ PIERWSZA
udaję zwyczajnegotak zwyczajnego jak większośćudaję zwyczajnegotylko jak ludzie to robią?co wtedy robią?co robicie?
OLLE LJUNGSTRÖM
Niedziela, 22 października, szpital Karolinska, Solna
Unosił się w ciemności, rozkołysany i pozbawiony ciężaru, pośród czegoś, co było nie tylko nocą. Świat nie miał końca ani początku. Gęsta czerń mogła być właśnie nicością. A jednak istniał, miał świadomość ruchu i kołysząc się, sunął przez pokój. Albo w próżni.
Czy to było doświadczenie śmierci? Czyżby właśnie tak wyglądało balansowanie na granicy życia i śmierci? Na ziemi niczyjej, gdzie człowiek nie jest ani żywy, ani martwy? Czy po prostu umarł? Nie było mu nieprzyjemnie, nie czuł bólu ani w ogóle niczego prócz wrażenia, że się kołysze w wielkiej czarnej przestrzeni. Czy kiedy ten ruch dobiegnie końca, on przestanie istnieć? Czy ten ruch oznacza życie? Końcówkę życia? Ale przecież w jego głowie zachodziły procesy myślowe. A skoro tak, to na pewno żył. Prawda? Kiedy się zastanowił, o czym myśli, doszedł do wniosku, że o czymś innym niż huśtanie. Czy to w ogóle może się liczyć jako myśl? Nie ma nic więcej? Żadnych innych myśli, które są nim? Próbował, próbował… Ale jak można próbować? To niemożliwe. Istniały tylko noc i ruch.
Antonia Capucci i druga pielęgniarka, w tym samym wieku, czekały przy tylnych drzwiach karetki. Szeroko otwierały oczy w ciemności, ale nie widziały zbyt wiele, bo oślepiały je reflektory lądowiska dla helikopterów znajdującego się na dachu.
Słyszały to na długo przed tym, jak zobaczyły. Wściekły ryk silników i szum śmigła przecinającego powietrze, tam, w górze, pośród czarnej nocy.
– Zadzwonię na blok operacyjny – oznajmiła druga pielęgniarka i ruszyła do telefonu ściennego.
Antonia jeszcze raz przejrzała notatki na tablecie.
Mężczyzna, czterdzieści cztery lata, nieprzytomny, z urazem czaszki. Policjant – dopisano też w lakonicznych notatkach. Lekarz, który przyjechał transportem medycznym, miał im wszystko opowiedzieć, kiedy będą zjeżdżać windą.
Nagle pojawił się w świetle reflektorów – czerwony helikopter medyczny Falck, hałaśliwy i chłoszczący powietrze pod sobą. Mocny podmuch sprawił, że po dachu potoczyła się błękitna rakieta śnieżna. Helikopter coraz bardziej zniżał lot, aż w końcu stanął stabilnie na lądowisku. Pilot wyłączył silniki, śmigło stopniowo zwalniało.
Koleżanka otworzyła drzwi na dach, a załoga śmigłowca pospieszyła na tył po pacjenta. Policjant ranny na służbie zawsze wzbudzał większe niż zwykle poruszenie. Natychmiast zaczęli dzwonić dziennikarze, chociaż wiedzieli, że szpital nie może udzielać żadnych komentarzy.
Transport przyleciał z Gotlandii, ale to nie było napisane na tablecie, który miała w rękach. Porównała PESEL z plastikowego paska, który miał zostać zapięty na nadgarstku pacjenta, z tym widocznym na formularzu, żeby mieć pewność, że są zgodne. Potem sprawdziła nazwisko. Fredrik Broman. Spróbowała zapamiętać.
1
W ciemnej szklanej fasadzie naprzeciwko mieszkania Arvida Traneusa – między Roppongi a Akasaką w tokijskiej dzielnicy Minato – odbijał się ruchomy neonowy koń. Typ chodu był trudny do określenia, bo zwierzę z każdym krokiem zmieniało kolor w deszczu gwiazd. Po dziecięcemu krągłe, miało niewiele wspólnego z prawdziwym koniem. Gdzieś zniknęły wyraźnie zarysowane mięśnie, niespokojny wzrok i groźna siła, którą miałoby żywe zwierzę takich rozmiarów. Masywne cielsko bez trudu mogłoby zrobić krzywdę człowiekowi, nawet przypadkiem.
Pomiędzy drapaczami chmur przeleciał kruk o ciężkich skrzydłach, prawie niewidzialny w ciemności. Kiedy po raz pierwszy usłyszał wydawany przez niego przeciągły odgłos, przeszedł go dreszcz. W Tokio to nie mewy brały miasto we władanie, gdy ludzie szli spać, lecz kruki.
Można było się przyzwyczaić.
Arvid Traneus odwrócił się plecami do październikowej nocy za panoramicznym oknem sypialni, uparcie biegnącego konia i migających świateł miasta. Spojrzał na Kass, młodą kobietę, która właśnie weszła do pokoju, lekko przekrzywiła głowę i smutno się uśmiechnęła. Jej czarne włosy opadały na ramiona i czerwoną jedwabną sukienkę. Oburącz trzymała kieliszek, a w nim resztkę cheval blanc z butelki, którą odkorkował.
To było pożegnanie.
Pierwotnie zlecenie miało być szybką konsultacją. Skończyło się na siedmiu latach dojazdów i trzech w tym mieszkaniu. W sumie dekada w Tokio, z czego dwa ostatnie lata przeżył z Kass. A teraz przyszedł czas wrócić do domu. To koniec. Ze wszystkim. Z pracą, tym miastem i tą kobietą.
Ruszył w jej stronę, a ona spotkała się z nim w połowie drogi. Odebrał jej kieliszek i postawił na wewnętrznym parapecie. Przyciągnął ją do siebie i położył dłoń na złotobrązowym udzie wystającym spod krótkiej sukienki. Przywarła do niego.
– Kass – mruknął, wtulony w jej włosy, ozdobione błyszczącymi wstążeczkami w tym samym odcieniu czerwieni co sukienka.
Upiększyła jego dwa ostatnie lata w tym mieście. Sprawiła, że w krótkich wolnych chwilach, na które sobie pozwalał między pracą a snem, łatwiej mu się oddychało.
Zaczął gładzić ją dłonią między nogami i rozwarł palcami jej bezwłosą wulwę. Jęknęła, głośno i przenikliwie. W pierwszej chwili pomyślał, że to z podniecenia, kiedy jednak zaczął dalej poruszać palcami w sposób, który – jak mu się wydawało – lubiła, zauważył, że zesztywniała. Jak skuta lodem.
Wydała kolejny jęk, tym razem bardziej piskliwy i już z całą pewnością niewywołany podnieceniem. Zaczęła dyszeć w sposób typowy dla kogoś, kto się bardzo czegoś boi.
Spojrzał na nią. Wpatrywała się w skaczącego konia z mangi.
– Kass?
Nie odpowiedziała.
– Kass, co się dzieje?
Przesunął dłoń przed jej szeroko otwartymi oczami.
– Kazu-mi!
Krzyknął. Tak jak się krzyczy na małe dziecko, które chce położyć dłoń na gorącym piecu.
Wzdrygnęła się i spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
– Co się dzieje? – zapytał znowu.
Potrząsnęła głową i nerwowo przeczesała palcami włosy, aż czerwone wstążeczki spadły na podłogę.
– Nie wiem. Nic. To tylko takie głupoty…
Mimo to jej wzrok padł z powrotem na okno i zagubił się w oddali, jakby widziała coś zupełnie innego niż nieregularny bieg neonowego konia.
Pół roku wcześniej animowanego zwierzęcia tam nie było. Wybrał tę dzielnicę, bo była oddalona od neonów i nocnego życia. Dzielnicę rządu, ambasad i kompleksów biurowych, między którymi znajdowały się osiedla mieszkaniowe. Po dziewiętnastej na chodniku nie spotykało się żywej duszy. Miasto jednak ulegało ciągłym przeobrażeniom, zarówno z zewnątrz, jak i pod powierzchnią. Ze swojego okna widział trzy nowe drapacze chmur, coraz wyższe. Widoczne wysoko w górze dźwigi zatrzymały się na noc i tylko mrugały czerwonymi światełkami, ostrzegając pilotów.
Nieustanna zmiana, nieprzerwany rozwój. Neony mrugały. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Sumy, przy których budżet takiego małego kraju jak Szwecja przypominał drobniaki, codziennie przepływały przez giełdy i rynki walutowe. Międzynarodowe firmy współpracowały ze sobą, zwalczały i zabijały się nawzajem. Tu wkraczał Arvid Traneus. Kiedy chodziło o zabijanie. Firm.
To zlecenie po przedłużającej się walce źle się skończyło dla konkurenta. Znacznie gorzej, niż planowano. A rzeź była właściwie niepotrzebna. Jego zleceniodawca i tak mógł wypełnić tylko część pustki, która została po zlikwidowanej firmie. Reszta wpadnie we wdzięczne ręce innego konkurenta.
Pogłaskał Kass po plecach.
– Już lepiej? – spytał.
– W porządku – odparła i pocałowała go w szyję. – Kochaj się ze mną – wyszeptała.
Uniosła ręce nad głowę, a on jednym ruchem z szelestem zdjął z niej sukienkę. Stanęła przed nim naga, pachnąca ziemią i gumą od ciężkiego czerwonego wina, wanilią z nutą cytryny od perfum i czymś jeszcze, co było nią samą. Ciepłą skórą i łonem.
Skłoniła go do cofnięcia się w kierunku łóżka, jednocześnie gmerając przy jego opornym czarnym pasku, który kupił tydzień wcześniej. Rozpięła mu spodnie i położyła dłoń na jego fiucie.
– On chce do Kass – wyszeptała, lekko wydymając wargi. Z jej ust spadła wąska strużka śliny, trafiła czubek penisa i dłoń, zaciśniętą na nim od dołu. Szybkim, płynnym ruchem wmasowała w niego ślinę, a Arvid poczuł, że uginają się pod nim nogi.
Dziesięć lat. Czy było warto?
Dla Arvida Traneusa odpowiedź z całą pewnością była twierdząca. W ciągu tych lat dorobił się fortuny. Dla jego zleceniodawców to i tak były ochłapy, więc oni też najprawdopodobniej odpowiedzieliby, że tak, gdyby w ogóle potrafili myśleć w ten sposób. Tylko że dla nich walka nigdy się nie kończyła. Wszystkie zwycięstwa były tymczasowe. Za dziesięć i za dwadzieścia lat nadal będą walczyli.
On miał dołączyć i opracować strategię zwiększenia udziału koncernu w rynku o pięć procent. Tak się umówili na samym początku. Nie była to prosta robota, ale przynajmniej o jasno określonych granicach i możliwa do wykonania. Potem skala wzrosła. Ambicje były coraz większe, a on coraz bardziej się wciągał, skuszony ofertą nie do odrzucenia – astronomiczną pensją i opcjami, których wartość dzięki jego pracy mogła wystrzelić. Jeśli mu się powiedzie.
Stworzył swój sztab. Latał tam i z powrotem, by wreszcie w ostatnich latach praktycznie zamieszkać w Tokio.
Kass uklękła przy łóżku i spojrzała na niego w ten swój ukradkowy, pożądliwy sposób, co do którego nigdy nie miał pewności, czy jest autentyczny czy udawany. To mu jednak nie przeszkadzało. Jeśli grała, była w tym przekonująca, a robiła to, by sprawić mu przyjemność. Niczego więcej nie pragnął.
Z winy Kass prawie stracił najlepszego współpracownika. Wcześniej była dziewczyną Stephena i tak się poznali. Przez cały tamten wieczór wzrok Arvida nieustannie wędrował w jej kierunku. Stephen musiał to widzieć. Dzień później zdobył jej adres i numer telefonu, a kiedy zadzwonił z propozycją spotkania, natychmiast na nią przystała.
Nie miał złudzeń, gdy chodziło o Kass i jej styl życia, ale wiedział, że zostawiając Stephena, nic nie zyskała. Zrobiła to tylko dlatego, że tak jej się podobało. Był pewny.
Stephen ciężko to przeżył. Najpierw próbował dyskutować, skłonić go, by zostawił ją w spokoju. Kiedy to nie poskutkowało – Arvid wręcz twierdził, że nie może nic zrobić, bo wyboru dokonała Kass – Stephen dostał szału. Groził, że odejdzie z pracy, i rzeczywiście zwinął manatki i wrócił do Wielkiej Brytanii, choć wypowiedzenia nigdy nie złożył.
Arvid odwołał się do profesjonalizmu Stephena. Tamten chwilę się opierał, ale oczywiście wrócił. Miał stanowczo zbyt wiele do stracenia, gdyby zrezygnował w imię… no właśnie, czego? Dumy? Tylko by się ośmieszył. Ale przecież chodziło o jakąś kurewkę. Nawet jeśli nie z tych, które można znaleźć na rogu najbliższej ulicy.
Ostrożnie pocałowała jego fiuta.
– Powiedz kiedy – wyszeptała, a następnie zniknęła między jego nogami.
Zawsze tak mówiła. Uśmiechnął się do czarnej czupryny podskakującej w dole. Jeśli po tak długim czasie nie znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy nadchodzi ten moment, sama jest sobie winna.
Na pomysł, który okazał się rozstrzygający, wpadł Stephen. Wraz z tym utalentowanym norweskim geniuszem komputerowym Olaisenem. Ale kiedy przystąpili do działania, to Arvid pociągał za sznurki. W końcu ani strategie marketingowe, ani rozwój produktów nie doprowadziły do upadku firmy Pricom. Sprawiła to precyzyjnie ukierunkowana gra z akcjami spółki, która była możliwa, bo Olaisen włamał się do ich systemu komputerowego. Mogli zajrzeć prosto w serce swojego konkurenta. A potem go zmiażdżyli. Oczywiście była to brzydka gra, ale w interesach zawsze jest nieładnie, więc zbyt wiele nie dało się powiedzieć na ten temat.
Język Kass trzepotał jak motyl z mokrego mięsa. Arvid pogładził ją po lśniących czarnych włosach, złączył palce za jej karkiem i przytrzymał głowę. Patrzył w mrok, a kiedy dochodził, mimowolnie śledził wzrokiem ruchy neonowego konia.
Po przedłużającej się chwili ciszy i skurczu, który sprawił, że wszystko ustało, zwolnił uścisk i wysunął się z jej ust. Powoli uniosła lewą rękę i wierzchem dłoni otarła usta i brodę. Patrząc na Kass, Arvid Traneus czuł, że wypełnia go jakiś mroczny ciężar. To uczucie dawno nie było tak intensywne. Prawie go dusiło.
Nie kochał jej, ale przyjemnie się z nią spędzało czas, była miła dla oka i świetna w łóżku. Mała, drobna i lekka niczym piórko. Mógł ją unieść jak dziecko. Nigdy nie słyszał, żeby narzekała, marudziła czy coś kwestionowała. Kiedy byli razem poza domem, nie zauważył, by choć raz spojrzała na innego mężczyznę.
Ale jednocześnie… Nie miał złudzeń. Zostawiła Stephena, żeby być z nim. A teraz ich wspólny czas dobiegł końca. Mógłby ją zabrać ze sobą. Wiedział, że sama nigdy go o to nie poprosi. On powinien wyjść z propozycją. Przeszło mu to przez myśl, ale czekało na niego inne życie, a poza tym ona była, kim była. Doszłoby do dziwnego pomieszania życia prywatnego i interesów.
Ich wspólny czas dobiegł końca. Arvid miał wyjechać, a ona zostać w miejscu, do którego pasowała. Sama. Wolna. Dostępna. Do kogo pójdzie po nim? Do kogoś, kogo znał? Czy planowała to już wcześniej? Czy już jutro znajdzie się w łóżku innego mężczyzny? Będzie na niego patrzyła tym swoim pożądliwym wzrokiem i mówiła: „On chce do Kass”? Robiła mu loda?
Spojrzał w oczy, które na niego podniosła, i natychmiast do niego dotarło, że nie ma pojęcia, co się dzieje w jej głowie. Czyżby w ciemnych oczach Kass dostrzegał smutek po rozstaniu? A może była to tylko gra, tak samo jak wtedy, kiedy wyglądały na zwężone z pożądania i podniecenia? Czy tak naprawdę była po prostu obojętna? Gardziła nim? Uśmiechała się w duchu, choć kąciki jej ust były lekko opuszczone? Szydziła z niego?
Sam siebie zaskakiwał. Nie miał w zwyczaju rozpamiętywać. Bardzo świadomie i zdecydowanie odsuwał na bok myśli o Kass. Wszystkie te pytania do niczego nie prowadziły. W końcu byli w trakcie rozstania. Ona miała swoje życie, a on swoje.
Chyba po prostu na chwilę ogarnął go sentymentalny nastrój. To nie było w jego stylu. Poprawił ubranie, z powrotem zapiął krnąbrny zamek i podniósł z podłogi czerwoną jedwabną sukienkę.
Spojrzała na niego zdezorientowana.
Wyciągnął rękę, pomógł jej wstać. Czuł pod palcami ciepło jej skóry, ale pozostawał obojętny na temperaturę i zapachy. Podał jej ubranie.
– Najlepiej już idź – powiedział.
Dolną wargę, jeszcze chwilę wcześniej lekko wydętą, teraz przygryzła i pojawiło się w niej jakieś napięcie. W dalszym ciągu próbowała złowić jego spojrzenie, pytająco, jakby zostało jeszcze coś do powiedzenia.
Wręczył jej sukienkę i powoli podszedł do stołu w drugim pokoju, żeby sprawdzić, czy w butelce wina jeszcze coś jest. Za plecami słyszał, jak Kass się ubierała.
2
Dzwonek telefonu przeszył cały dom. Zawsze kiedy to on dzwonił, był głośniejszy. Przecinał czas i przestrzeń.
Kristina przebiegła przez salon do kuchni. Jej stopy w skarpetkach były mokre. Spóźniła się. Nienawidziła się spóźniać, kiedy dzwonił. Chciała być dobrze przygotowana i opanowana, spokojnie oddychać, czuć suchość między palcami. Arvid był czujny. Zauważał najdrobniejsze odchylenie od normy.
Odsunęła od stołu jedno z dębowych krzeseł w stylu secesji, usiadła, trzy razy odetchnęła głęboko i w skupieniu, nie poświęcając ani jednej myśli hałasującemu telefonowi. Próbowała sobie przypomnieć, co mówiła Noriko na ich wspólnej zmianie w ubiegłą środę. Kristina podziwiała przedsiębiorczość tej kobiety. Przyjechała z mężem z Waszyngtonu i ze wszystkich miejsc na świecie osiedliła się akurat na Gotlandii. Już po kilku miesiącach uruchomiła działalność w postaci kursów jogi – w domu naprzeciwko stacji benzynowej Statoil w Havdhem, za roletami z japońskiego papieru ryżowego.
Dwa lata wcześniej Kristina nawet by nie śniła o zajęciu się jogą. To było nazbyt obce. Temat być może zaciekawił ją dzięki temu, że Noriko była Japonką, przynajmniej z pochodzenia. W końcu Japonia była nieustannie obecna w jej życiu, nawet jeśli na odległość. Codziennie rozmowy z Tokio stanowiły stałe punkty jej dni, a środowe zmiany z Noriko w osobliwy sposób pomagały osiągnąć równowagę. Zneutralizować to co złe.
Podniosła słuchawkę. W Levide na Gotlandii była czternasta, a w Tokio dwudziesta druga.
– Cześć, kochanie. Jak tam? Wszystko dobrze?
Głos Arvida jak zwykle był niski i opanowany. Wyraźny, choć musiał pokonać pół kuli ziemskiej.
– Wszystko w porządku – odparła.
Jej głos brzmiał klarownie i nie drżał. Czy jednak nie był trochę, ciut za wysoki w porównaniu ze zwykłym?
– Przyjeżdżam do domu – oznajmił Arvid. Jeśli zwrócił uwagę na jej głos, nie dał tego po sobie poznać.
– Aha. A kiedy?
Już wiedziała, że odpowie „jutro”. Albo może „pojutrze”. Gdyby nie to, że zawsze chciał być odbierany z lotniska, może w ogóle by jej nie zawiadomił.
– Nie. Chodzi mi o to, że przyjeżdżam.
Milczała, ściskając słuchawkę. Nie rozumiała.
– Wracam do domu. Już po wszystkim. To koniec. Tak po prostu, z dnia na dzień. Niewiarygodne. Po… jak długim czasie? Dziesięciu latach?
W dalszym ciągu milczała, a wokół niej zapadał mrok. Wskazówka zegara w kuchni przygotowywała się do wykonania skoku w przód, sterowana słabym impulsem elektrycznym.
Skoczyła.
Jak długo Kristina mogła milczeć? Oczywiście można oniemieć z zaskoczenia, ale chyba nie powinno to trwać w nieskończoność? Poza tym oczywiście miało znaczenie nie tylko, że odebrała telefon, ale też co powiedziała i jakim tonem. Potrzebowałaby partytury i co najmniej dwóch tygodni na przygotowanie, a tymczasem siedziała tu jak idiotka. Jakby trafił ją grom z jasnego nieba.
Sekundnik przeskoczył do przodu.
Była idiotką, a nie tylko tak się zachowywała. Nie ulegało wątpliwości, że ten dzień nadejdzie. Wiedziała o tym. Nic nie mogłoby być bardziej pewne.
Trzy sekundy. Już dłużej się nie dało.
– Arvid!
Może jednak nie idiotką. Przez chwilę wydawała się naprawdę zadowolona z siebie. Wymówiła jego imię przeciągle, chyba nawet na lekkim przydechu. Co prawda dlatego, że straciła kontrolę nad oddychaniem, ale zabrzmiało dobrze. Prawie jakby z radości zabrakło jej tchu.
– Byłem tu tak zajęty, że nie miałem czasu się nad tym zastanowić, ale teraz? Wspaniale będzie wrócić do domu. A najlepsze, że nie muszę już przepracować ani jednego dnia, do końca życia. Będziemy mogli mieszkać, gdzie zechcemy, i robić to, na co najdzie nas ochota. Nigdy więcej nie będę musiał na tak długo wyjeżdżać z domu, masz moje słowo.
– Nie do wiary.
Radość, radość.
Kiedy kontynuował monolog, musiała się wysilić, żeby zrozumieć, co mówi. Jakby dźwięk w słuchawce zanikał wraz ze światłem w pokoju. Kiedy Kristina wreszcie się dowiedziała, o której należy go odebrać z Visby, i odłożyła słuchawkę, nie mogła wstać. Była przekonana, że jeśli nie ruszy się z miejsca, pożyje jeszcze trochę, ale jeśli się podniesie, wpadnie pod podłogę i zniknie na zawsze, pochłonięta przez wielką ciemność. Po namyśle doszła do wniosku, że może nie byłoby to takie złe.
Chciała jednak żyć.
Kim właściwie była? Wiedziała, że ten dzień nadejdzie, a mimo to wolała zakryć oczy.
Nachylała się z rękami splecionymi na kolanach i mocno zaciskała powieki, żeby wyłączyć uczucia, które wypełniały jej klatkę piersiową, zapowiadając katastrofę.
– Jak jakiś cholerny struś – wyszeptała do siebie.
Nagle uświadomiła sobie, że rzeczywiście bardzo go przypomina, gdy tak siedzi zgięta wpół z zaciśniętymi powiekami. Wyprostowała się i otworzyła oczy.
Omiotła wzrokiem przestronną, dobrze wysprzątaną kuchnię – w staroświeckim stylu, ale tak naprawdę świeżo zbudowaną i postarzoną, za cenę sięgającą dziesięciu tysięcy koron za szafkę. Sama wybrała tę kuchnię, zamówiła ją, targowała ceny, dopilnowała instalacji, zgłosiła usterkę drzwiczek, dzięki czemu zostały wyregulowane i dostała na nie zniżkę. No i reszta: kafelki, piekarnik, okap… Czasu jej nie brakowało. A wszystko za zgodą Arvida.
Miała do dyspozycji dziesiątki lat. Mogła zaplanować wszystko w każdym szczególe, a któregoś dnia po prostu zniknąć. Co ją tu trzymało? Nie wierzyła, że mogłoby się udać, czy po prostu była głupia? Wprawdzie wydzielał jej pieniądze i nie mogłaby zabrać ze sobą znacznej sumy, ale mogła odkładać. Gdyby zaczęła… powiedzmy, dwa lata temu, gdy te myśli powoli nabierały kształtu w jej głowie, gdy ona i Anders… Wtedy z całą pewnością mogłaby co miesiąc zaoszczędzić cztery tysiące koron. Uzbierałoby się prawie sto tysięcy w gotówce. Ileż miała marzeń, a nawet planów ucieczki. Nie! Nowa, tajna tożsamość… Ale czy zrobiła choćby krok w tym kierunku?
Pociągnęła nosem, lecz zamieniła płacz w zimny, szyderczy śmiech. Śmiała się sama z siebie. Jak najbardziej zasłużenie. Mogła już być w drodze, ale tak się nie stało.
Arvid oczywiście od razu by się zorientował, że coś jest nie tak, skoro nie odbiera, jednak zanim zdążyłby cokolwiek zrobić, byłaby daleko stąd, może w innym kraju, z setką tysięcy w gotówce, po której nie zostałyby żadne ślady. Z nowym nazwiskiem, PESEL-em, nowym kolorem włosów… Nie miałby szans jej znaleźć.
Co się teraz stanie? Z nią i Andersem? Zdzieliłaby sama siebie, gdyby mogła. Spoliczkowałaby się. Boże jedyny, miała czterdzieści siedem lat, już dawno dorosła. Co z nią jest nie tak?
Anders! – pomyślała. Trzeba zadzwonić do Andersa.
Kiedy o nim myślała, chciało jej się płakać. Odzyskała życie, ale znowu je zmarnowała. Jak to, u diabła, możliwe, że była tak… No właśnie. Głupia? Niezdolna do działania? Sparaliżowana strachem? Tchórzliwa? Ślepa? Wszystko było takie intensywne – w ciągu tych dwóch lat wypełniały ją nie tylko miłość i pożądanie – dwójka dobrze znajomych towarzyszy, ale także radość, zaufanie i naprawdę… nadzieja.
Nagle poczuła ucisk w piersi i zmroziło ją od środka. Było tak, jakby na nowo otworzyła oczy, mimo że już były otwarte. Wstała i z sykiem wciągnęła powietrze.
Czy to było tak proste? Naprawdę na tym polegało? Czyżby po raz kolejny zamknęła się w miłości? Niczym zwierzę w klatce – wdzięczne i zadowolone, by nie powiedzieć: ogarnięte obsesją na punkcie codziennej porcji karmy, niezdolna do tego, by spojrzeniem i myślami wykroczyć poza kraty, za którymi była przetrzymywana?
Popędziła jak najszybciej w kierunku drzwi. Czuła się tak, jakby coś zamknęło jej drogi oddechowe, a serce przestało bić. Przed oczami zaczęły jej tańczyć czarne punkciki. Czyżby traciła przytomność? Nie, powiedziała sobie. Nie zemdleję, do cholery. Co by to było za gówniane wyjście. Przez głowę przemknęło jej zdanie ze starej komedii: „Chyba zaraz zaniemogę!”. Czy do niej pasowało? Nie, to nie była ona i już nie będzie. Chcąc znaleźć ujście dla emocji, kopnęła buty starannie ustawione w rząd w przedpokoju, konkretnie te należące do Arvida, z brązowej cielęcej skóry, których nie wkładał od miesięcy. Buty rozleciały się na wszystkie strony, a półka się przekrzywiła.
Kristina walczyła z powietrzem. Po takim wybuchu łatwiej jej się oddychało. Pokuśtykała do drzwi i je otworzyła. Poczuła świeży powiew. Może jeszcze nie było za późno. Gdyby zebrała wszystko, co miała – gotówkę, biżuterię, wazon Kosta Boda, który jeszcze rok wcześniej został wyceniony na siedemdziesiąt tysięcy… zmieściłby się jej w torbie. Mogła sprzedać samochód czy w ten sposób ściągnęłaby sobie na głowę policję? Był zapisany na niego? Uświadomiła sobie, że nie wie. Nie wybiegła myślami nawet o tyle.
Mniejsza z tym, nie ma co rozmyślać, żałować, spoglądać wstecz. Trzeba dostrzegać możliwości. Włożyć do torby ubrania, biżuterię i ten przeklęty wazon. Pojechać na kontynent samochodem, potem sprzedać go w Sztokholmie, a potem ruszyć dalej do… Było tuż po drugiej. Gdyby wsiadła na statek odpływający za piętnaście piąta, za siedem godzin byłaby w Sztokholmie. O której otwierają handlarze samochodów? Powiedzmy, że o dziesiątej. Jutro o jedenastej to wszystko mogłoby się spełnić.
Wyszła na schody, zrobiła kilka kroków w przód, wypełniła płuca powietrzem – oddychała już prawie normalnie – a potem ruszyła niedawno ułożoną ścieżką. I się zatrzymała.
Zamarła w pół kroku i zawiesiła wzrok na żmii, która wypoczywała zwinięta na ciepłym wapieniu niecałe dwa metry dalej.
3
Jeśli kogoś długo nie ma, podczas jego nieobecności wiele może się zmienić. Czas na nikogo nie czeka.
Czekał za to Emrik Jansson. Stał na wąskiej asfaltowej szosie, a na szarym pasie drobnego żwiru na poboczu leżały czarne opony damskiego roweru. Długa biała broda Emrika wokół ust była żółta od nikotyny, żółte były też wskazujący i środkowy palec prawej dłoni. Emrik Jansson mocno trzymał kierownicę oburącz. Jeździć na rowerze przestał już rok wcześniej. Obecnie rower służył mu głównie jako podparcie. Lepsze takie rozwiązanie niż jeden z tych czterokołowych rzęchów, z którymi chodziły stare baby z ośrodka w ich miejscowości. Trzeba się godzić na swój los, po prostu, ale można go trochę umaić. Emrik miał osiemdziesiąt siedem lat, więc był w wieku przedpogrzebowym. Na wylocie. Tkwił jedną nogą w grobie.
Wzdłuż drogi leciała, bzycząc, mała ważka z intensywnie niebieskim odwłokiem. Emrik Jansson śledził wzrokiem jej szarpany ruch, dopóki nie zniknęła gdzieś nad polem. Wzrok miał bez zarzutu. Jednak nogi były do niczego, a słuch taki sobie.
Z wielkim namaszczeniem, lekko drżącymi dłońmi wyciągnął paczkę tytoniu z wewnętrznej kieszeni marynarki. Odczepił taśmę, którą była zabezpieczona, rozwinął opakowanie i poczuł zapach lekko wilgotnego tytoniu do skręcania papierosów. Przewidująco włożył do paczki trzy gotowe szlugi. Na skręcanie na stojąco przy rowerze miał za mało siły i za słabą koordynację ruchową. Wyjął papierosa, włożył do ust i schował paczkę z powrotem do wewnętrznej kieszeni, a następnie z kieszeni spodni wyciągnął żółtą plastikową zapalniczkę i zapalił skręta.
Emrik Jansson czekał z niepokojem na powrót Arvida Traneusa. Słyszał, że Arvid miał dziś wrócić. Wiedział jednak, że nie można bezkrytycznie wierzyć w pogłoski. Plotki. O Arvidzie Traneusie i jego długich podróżach ludzie gadali od dawna. Co jakiś czas pojawiał się ktoś, kto mówił, że Arvid podobno wraca do domu, ale zawsze się okazywało, że to było tylko takie gadanie. Albo naprawdę wracał, ale kilka dni później znowu wyjeżdżał.
Tym razem miało się stać inaczej. Przynajmniej tak mówiono. Miał już zostać.
Emrik Jansson usłyszał to dwa dni wcześniej u sąsiada, u którego kupował ziemniaki. Tak to już było. Jeśli nie dało się czegoś zobaczyć na własne oczy, zawsze znalazł się ktoś zorientowany. A wieści się rozchodziły. W formie swobodnych à propos, jakby rzucane mimochodem. Żadnych plotek, ale rozmawiano na różne tematy, wymieniano nazwiska.
Usłyszał nadjeżdżający z tyłu traktor. Kierowca zwolnił i pomału przetoczył się obok mężczyzny z bujną brodą, który mimo silnego słońca miał na sobie czarny garnitur z grubej wełny. Pod marynarkę włożył lekko pożółkłą koszulę, która kiedyś była biała.
Emrik, mrużąc oczy, spojrzał w kierunku zielonej maszyny i uniósł rękę na znak pozdrowienia. Kierowca odmachał. To był Magnus Hjälmrud z Kauparve, najstarszy syn Hansa-Görana. Emrik Jansson uczył go w szkole przez ostatnie trzy lata przed przejściem na emeryturę. Ale nie dlatego go pamiętał. Pamiętał wszystkich. Głowa nie potrzebowała żadnego podparcia na kołach. Na razie. Pamiętał każdego ucznia, który zaliczył program szkolny w ich małej osadzie w ciągu jego czterdziestu lat w zawodzie. Wiedział, jak się nazywają i w jakich latach ich uczył. Jeśli mieszkali wystarczająco blisko, znał imiona ich dzieci i rodziców, a także adresy. Widział, jak przejeżdżali drogą. Pojawiali się i znikali. Jeśli pogoda pozwalała, potrafił godzinami chodzić wzdłuż drogi. To było zadanie, które sam sobie narzucił – mieć oko na ludzi, a tym samym na siebie.
Arvida Traneusa też uczył. Arvida, jego kuzynów i najstarsze dzieci. To było dawno, ale wielu z nich widywał codziennie także po zakończeniu szkoły. Oczywiście tych, którzy jeszcze żyli. Widział ich, obserwował, patrzył na przyjeżdżające i odjeżdżające samochody. Ruchy, które dla większości ludzi – niemających czasu na refleksję i pamięć – najczęściej były bez znaczenia.
Jednak Emrik Jansson zarówno pamiętał, jak i dysponował czasem. Dziś poświęcał go na czekanie na Arvida Traneusa. Ale też na coś więcej. Właśnie tak. Na coś więcej. Odetchnął i podniósł wzrok na niebo. Ani jednej chmurki, pomyślał. Ani jednej ciemnej chmury na horyzoncie. Ale on i tak je widział.
Był wysoki i blady, lewą dłoń wetknął głęboko do kieszeni spranych czarnych dżinsów. Podniósł kołnierz granatowej bluzy sportowej i podciągnął suwak pod samą brodę. Niedawno w więzieniu w Norrtälje świętował trzydzieste urodziny. Choć może „świętował” to niewłaściwe słowo. Ukończył trzydzieści lat – to było bliższe prawdy. Nikt się tym nie przejął, łącznie z nim. Wyszedł na wolność i to było najważniejsze.
Wiatr zdmuchnął popiół z papierosa, który trzymał w prawej dłoni. Popiół, tańcząc i wirując w powietrzu, wzniósł się i poleciał nad Bałtykiem.
Dwa dni temu dzwonił do dawnego kolegi i zaczęli rozmawiać o Stefanii. On zaczął o niej mówić. Wtedy właśnie kolega powiedział, że Arvid Traneus przyjeżdża do domu. Przynajmniej słyszał, że skończył to coś, czym się zajmował w Japonii, i zamierza wrócić do domu do Levide.
– Pieprzenie!
Taka była jego pierwsza reakcja. Druga polegała na tym, że nie chciał nic wiedzieć. Co, do cholery, miał teraz wspólnego z Arvidem Traneusem? Poczuł jednak, że budzi się w nim coś, co wessało tę informację niczym suchy grzyb wodę. Rosło nieubłaganie, rozgłaszało plany jakby samo z siebie, a im dłużej słuchał, tym jaśniejsze się stawało, że to coś przyszło w charakterze swoistego prezentu dla niego. Jakby los, który rzadko – o ile w ogóle – miał mu coś do zaoferowania, poklepał go po ramieniu i dał mu szansę.
Powoli przesunął spojrzenie od morza do wielkich stosów drewna za drucianym ogrodzeniem tartaku. Bryza od Bałtyku po południu przybrała na sile i miotała kosmykami jego sięgających do ramion włosów to tu, to tam.
Mocno wciągnął dym z papierosa. Co się, do cholery, stało? Nikt już nie palił. Kiedy zapalił na terminalu promowym, ludzie gapili się na niego, jakby był ćpunem albo właśnie wyciągnął sprzęt, którym zamierzał zabić fokę. Przeprosił. Oczywiście wiedział o zakazie, ale jakoś nie weszło mu to w nawyk. Kiedy stał z papierosem w dłoni, nie pomyślał o tym. Może przepraszał trochę za długo i za głośno, bo miał wrażenie, że ludzie odwracają wzrok, odsuwają się o kilka metrów, mocniej trzymają małe dzieci. Pewnie istniało to tylko w jego głowie. Poczucie, że się wyróżnia, nie bardzo wie, jak należy się zachowywać, by pasować do tłumu statystycznych Szwedów.
Wrzucił papierosa do wody. Niesamowite, że jednak tu był. Cholernie niesamowite. Drugiego dnia wolności wsiadł na prom i wracał tam, gdzie zgodnie z obietnicą złożoną samemu sobie jego noga miała nigdy więcej nie postać. „Po moim trupie” – zarzekał się.
– Zobaczymy, jak z tym będzie – powiedział sam do siebie.
Był w tym miejscu tylko z jednego powodu. Przez Arvida Traneusa. Nie miał żadnego planu ani pojęcia, co się stanie. Po prostu nie miał wyboru. Musiał wsiąść na ten prom.
Naprawdę myślał, że Stefania została zapomniana i przepadła na zawsze, ale przez lata, które spędził w więzieniu, wgryzła się w jego głowę i nie dawała mu spokoju. Za pierwszym razem pojawiła się we śnie, a po przebudzeniu był zszokowany i otumaniony. Potem była obecna w jego myślach. Początkowo sporadycznie, potem coraz częściej.
Tak właśnie „przepadła na zawsze”.
Gwałtownie odwrócił się plecami do morza i ruszył przed siebie. Uczucia w nim szalały. W jednej chwili była płomienna radość wywołana świadomością, że jest w drodze, buchający ogień, silny jak ledowa żarówka rozjaśniająca mrok, a w następnej zimny wiatr, który skłaniał go do zamknięcia oczu i spojrzenia na siebie z zewnątrz. Kiedy to robił, kręcił głową z powątpiewaniem. A potem znowu przychodził czas na gorąco i światło, które z każdą kolejną oszałamiającą falą wzmagały się kosztem zimnego wiatru.
4
Pod stopami czuł kołysanie się świata. Był po dwudziestogodzinnej podróży z Narity na Heathrow, podczas której czas prawie stał w miejscu. Czuł ssanie w żołądku i wziął duży kęs omletu białkowego. Zamówił go w jednej z restauracji ponuro oświetlonej hali lotniska. Było ciemno jak w listopadowy dzień.
Omlet białkowy, ugotowane na parze brokuły i kilka zagubionych ziaren ciecierzycy w oliwie ziołowo-cytrynowej. Nie był to posiłek dla faceta, ale doświadczenie nauczyło go ostrożności przy jedzeniu w długich trasach lotniczych. Poza tym były inne powody. Musiał zaostrzyć reżim dietetyczny. Sporo przytył. Zbytnio mu to nie przeszkadzało, nie miał nic przeciwko byciu dużym. Jednak ten mały zasuszony lekarz, u którego zgodnie z zapisanymi drobnym druczkiem warunkami ubezpieczenia miał odbywać wizytę co pół roku, podniósł wzrok znad wyników badań i przyjrzał mu się ze zmartwioną miną.
Zarezerwował dwa stałe terminy w tygodniu na potwornie drogim korcie tenisowym i radykalnie zmienił zwyczaje żywieniowe. Nie po to uzbierał majątek, by przypłynąć na Gotlandię i umrzeć. Nie zamierzał przedwcześnie zakończyć życia z głową w garnku pełnym purée ziemniaczanego, masła i kawioru.
Pozwolił sobie na piwo. Zwykle podczas długich lotów unikał też alkoholu, ale tym razem dotarł aż do Londynu i była to jego ostatnia podróż z Japonii. Nie wrócił do domu, by umrzeć, ale też nie po to, by żyć jak mnich. Dla niego pora idealnie sprzyjała wypiciu piwa, mimo że w Londynie był dopiero poranek.
Łatwo można się stać zbyt zachłannym. W kwestii Pricomu wykazali zbyt daleko idącą pazerność, musiał to przyznać. Chociażby tylko przed sobą. Kiedy jednak mieli szansę, trudno było się powstrzymać przed ogryzieniem kości. Pricom mógł się okazać wręcz problemem dla jego zleceniodawcy. Całkowite zniknięcie spółki z rynku jest oznaką niepewności, a nieprzewidywalność nigdy nie jest dobra. Idealnym rozwiązaniem byłoby zapewne zagarnięcie pokaźnego kawałka tortu i pozostawienie reszty Pricomowi, by dzielnie jej bronił. Ale potoczyło się, jak się potoczyło. Nikt nie miał do niego pretensji. Wszyscy byli zadowoleni i minie trochę czasu, zanim zaczną się objawiać ewentualne negatywne skutki. Do tego czasu zapomną, jak się nazywał, a on będzie pielęgnował swój majątek po drugiej stronie kuli ziemskiej. W tym świecie wszyscy patrzyli w przód.
Do rzędu stolików podbiegł kelner, a on, korzystając z okazji, wyciągnął rękę z kartą, chcąc zapłacić. Kelner powstrzymał go gestem, niczym policjant z drogówki.
– Przykro mi, proszę pana, alarm przeciwpożarowy, musi pan natychmiast wyjść – powiedział po angielsku.
– Alarm przeciwpożarowy?
– Tak, musi pan wyjść.
Arvid schował kartę z powrotem do portfela i wstał, trzymając czarną skórzaną teczkę.
Alarm przeciwpożarowy. Dziwne, nie słyszał żadnego alarmu. Wokół niego biznesmeni, a także kilku turystów z plecakami, spokojnie kierowali się do wyjścia, wymieniając szybkie spojrzenia – bardziej pytające niż nerwowe.
– Tędy, proszę, tędy.
Pracownicy lotniska, w jaskrawożółtych kamizelkach, próbowali pospieszać powolnych pasażerów, wskazując nieokreślone miejsce po drugiej stronie przyciemnionej hali. Kawiarnie, sklepy wolnocłowe i inne wypraszały klientów, zamykały kraty i opuszczały rolety.
Trochę przyspieszył kroku, ale bez przesady. Nie po to też się dorobił, by zginąć na lotnisku Heathrow. Alarm przeciwpożarowy? O co mogło chodzić? Zamach bombowy, pożar? Może ktoś zapalił cygaro pod wykrywaczem dymu?
Arvid człapał z innymi pasażerami, aż dotarli do odległego skrzydła terminala, które wyglądało jak ślepa uliczka. Jeden po drugim zwalniali i się zatrzymywali. Pracowników w kamizelkach nie było już nigdzie widać.
Jego rówieśnik w garniturze i designerskich okularach, ze skórzaną teczką, rozłożył ręce z wyrazem rezygnacji na twarzy. Arvid skwitował tę reakcję wzruszeniem ramion.
Ewakuacja wyraźnie rozeszła się po kościach i nie było nikogo, kto potrafiłby im powiedzieć, czy są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, czy to był tylko fałszywy alarm.
Arvid spostrzegł wolne miejsce na ławce i usiadł. Wypełniło go absurdalne przeświadczenie, że nic nie ma sensu. Tego rodzaju uczucia były mu najzupełniej obce. Dla niego zazwyczaj wszystko miało znaczenie. Oczywiście różne w zależności od kwestii i według tego układał priorytety, ale uważał, że z człowiekiem, który zaczyna myśleć, że nic nie ma znaczenia, nie jest najlepiej.
Nie otrzymał informacji, której potrzebował, by móc podjąć decyzję. Czy powinien pobiec do wyjścia ewakuacyjnego, czy może wrócić do ogarniętej wieczną jesienią hali tranzytowej i zamówić nowe piwo w miejsce tamtego, którego nie miał okazji wypić? A może zostać na tej ławce, jak w czyśćcu?
Dla zabicia czasu próbował posortować swoje na razie jeszcze bardzo szkicowe plany dotyczące własnej firmy konsultingowej. Ta gadka, że już nigdy więcej nie trzeba będzie pracować, była oczywiście wyłącznie sposobem na mówienie o pieniądzach bez podawania konkretnej sumy. Nie myślał o emeryturze. Kompletnie nie potrafił zrozumieć ludzi, którzy dążą do niezależności finansowej tylko po to, by móc poświęcić cały czas na golfa i wylegiwanie się na plaży.
Jego plan zakładał, że rozpocznie od bazy w postaci dziesięciu zatrudnionych na stałe starszych konsultantów, a resztę pracowników będzie werbował do konkretnych projektów. Przewidywał, że faza planowania i budowy – polegająca na szlifowaniu pomysłów i nawiązywaniu odpowiednich kontaktów – potrwa rok. Byłoby to coś zupełnie innego niż jednoosobowy projekt, który prowadził do tej pory. Z sukcesami, to prawda, ale własna firma konsultingowa otworzyłaby zupełnie inne możliwości. Pewnie trudno byłoby dalej mieszkać w Szwecji, ale nie miał nic przeciwko przeprowadzce do Londynu czy Zurychu. Tym razem zamierzał wziąć Kristinę ze sobą.
Na ławce przy ścianie na wprost niego dwoje Azjatów – mężczyzna i kobieta – dyskutowało o czymś ściszonymi głosami, ale żywiołowo. Słyszał, że to Japończycy, i miał dziewięćdziesiąt pięć procent pewności, że zajmują wysokie pozycje w biznesie.
Jeden z członków zarządu Pricomu popełnił samobójstwo, uprzednio zastrzeliwszy żonę i siedmioletnią córeczkę. Typowo japońskie, o ile było prawdą. Ci ludzie nie umieli sobie radzić z przeciwnościami. Obowiązywał u nich swoisty feudalizm – jakby nie potrafili się pogodzić z tym, że w nowoczesnym społeczeństwie ludzie się wspinają, spadają i znów zaczynają wspinaczkę. Nieustannie obejmują nowe stanowiska, w zależności od wyborów i osiągnięć, a czasami z powodu wydarzeń, nad którymi dana jednostka nie miała kontroli. W tym świecie nie było miejsca na honor i wstyd.
Arvid zasłonił dłonią usta, bo mimowolnie zaczął ziewać.
Kristina zerwała się od stołu w kuchni i popędziła do salonu, w którym telewizor nadawał poranny program. Na ekranie kobieta o kręconych włosach w ciepłym odcieniu czerwieni, przyjaznym uśmiechu i nieco smutnych oczach mówiła o Londynie. Na wielkim lotnisku Heathrow pod Londynem wybuchł pożar.
Kristina poczuła, że ogarnia ją fala ciepła. Na lotnisku się paliło. Nieszczęście, terror, bomby, ślepe kaprysy losu, śmierć, zniszczenie.
Promyk nadziei.
Ciepło zostało w jej wnętrzu. Objęła je, próbowała zatrzymać. Czuła, jak otula serce i uspokaja duszę. Przed oczami zaczęły jej się przewijać obrazy. Przedstawiały przyszłość, podobną do tego, co się działo obecnie. Będzie mogła dalej żyć tak jak przez większą część dwóch ostatnich lat. A co jeszcze lepsze: bez zimnego lęku, wizyt zapowiadanych z krótkim wyprzedzeniem, telefonów codziennie o czternastej i dni, w czasie których odliczała sekundy, obawiając się, że w każdej chwili on może coś wyniuchać, zdemaskować ją swoim wyczulonym nosem i zniszczyć jej wszystkie powody do życia. Będzie tylko to, co było do tej pory.
– Służby ratownicze szybko opanowały pożar. Nie zgłoszono żadnych obrażeń, ale przedstawiciel linii lotniczych poinformował, że pasażerowie mogą się spodziewać opóźnień wynoszących od dwóch nawet do dziesięciu godzin.
Kobieta z czerwonymi lokami znów miała w głosie ciepło. Kristinę ściął lód.
Nadzieja zgasła.
Kristina oderwała wzrok od ekranu telewizora. Najpierw dopuściła się zdrady, a potem chciała, by człowiek, którego zdradziła, okazał się martwy. Wstydziła się, choć wiedziała, że nie ma takiej potrzeby. Gdy zniknęło ciepło, zastąpił je wstyd. Żadne racjonalne uczucia na świecie nie były w stanie zatrzymać wrażenia, że jest złym człowiekiem. Kim właściwie była? Czy to wszystko nie miało żadnego dna?
Nie wolno mi mieć nadziei? Życzyć sobie czegoś innego? – próbowała się bronić. Kim właściwie jestem, że siedzę tu przed telewizorem z idiotyczną nadzieją, zamiast być w pociągu w połowie drogi do Bergen z zapakowanym wazonem Kosta Boda, już po sprzedaniu samochodu? Kim ja, do diabła, jestem?
Wstała z kanapy, poszła do pracowni Arvida i ruchem myszki wybudziła komputer z trybu uśpienia. Kiedy pojawił się obraz, otworzyła Flight Tracker, do którego już wcześniej wpisała numer lotu Arvida. Informacja podana przez rudą reporterkę okazała się prawdziwa. Trzy godziny opóźnienia. Do Visby powinna dotrzeć najwcześniej o szesnastej, a jeszcze później, jeśli na pokładzie promów ze Sztokholmu będzie komplet.
5
Anders Traneus wyszedł na oszkloną werandę, skrzypiącą pod nogami. Nie chciał obwiniać Kristiny, ale jego myśli krążyły w kółko i z każdym obrotem wracały w to samo miejsce – do niej. Uświadamiał sobie, że nie można jej ufać. Potem szybko się z tego wycofywał. Kristina. Trudno oskarżać kogoś, kogo się kocha.
Jednak przede wszystkim obwiniał sam siebie. Po raz drugi wetknął łeb w to samo gniazdo os. Jak cholernie głupim można być? W końcu dochodził do nieubłaganego pytania: Czy to była głupota? A może i tak postąpiłby w ten sposób, nawet gdyby mógł zajrzeć w przyszłość?
Czterdzieści siedem lat. Życie się zawęziło. Niekiedy uważał, że nadal jest młody. Czuł się młody. Jego ciało było silne, nie okazywało żadnych oznak nadchodzącej starości, a w ostatnich latach jego, musiał to przyznać, dość ograniczone życie nabrało rozmachu i wypełniło się radością. Kiedy sobie uświadamiał, że ta radość zostanie mu odebrana, czuł, że nie ma zbyt wielkiego pola manewru. Nie było już tak łatwo odwrócić się w przeciwnym kierunku i zacząć od nowa. W takich chwilach czuł się sędziwy.
Gdyby jednak miał osiemnaście lat, też nie byłoby łatwo zacząć od nowa. Jak długo może w człowieku tkwić osoba, która go odrzuciła?
W jego przypadku o wiele za długo.
Czy tym razem tak to się miało zakończyć? W poniedziałek na początku października, gdy niezdolny do działania stał na własnoręcznie zbudowanej werandzie i patrzył na szarobure ściernisko?
Słońce wisiało nisko na niebie, padając prosto na niego. Widział, że całe pole jest pełne cienkich, cieniutkich pajęczyn. Całe pole. Niepojęta praca.
Niezdolny do działania? Tak, a co mógł zrobić? Wziąć ją siłą? Nie był Arvidem. Może właśnie czegoś takiego chciała. Miała w głowie jakiś defekt, który sprawiał, że wybierała tych, którzy najgorzej ją traktowali? A może to właśnie było dla niej najbardziej odpowiednie – siła i bezwzględność?
Próbował zwalczyć te myśli. Idiotyczne rozumowanie. Gorycz.
Otworzył okno i grzbietem dłoni zmiótł z parapetu kilka martwych much. Miarowy szum wentylatora na silosie paszowym u Hedberga był dziś wyjątkowo wyraźny. Powietrze stało nieruchomo, równie parne na zewnątrz co w środku.
Kiedy Inger go zostawiła, stał się zgorzkniały. Rozpamiętywał to kilka lat. Nawet oszklona weranda była jej pomysłem, ale to on ją zbudował. Dla niej. Może nie pasowała idealnie do reszty domu – wyglądała bardziej jak nowoczesny domek dla ptaków, który przywarł do wielkiej willi z lat dwudziestych. Była to jednak solidna robota.
Potem wszystko się odwróciło. Zaczął przyznawać jej rację. Uważał, że postąpiła słusznie, porzucając go. Lubił Inger, ale nie był na nią gotowy. Nie mógł przestać myśleć o Kristinie, chociaż go odrzuciła. Inger nie miała najmniejszych szans ze wspomnieniem Kristiny. A mimo to… Przez większość dorosłego życia dawał jej do zrozumienia, że ją kocha. Może zresztą niekiedy kochał, miewał takie przebłyski. Mógł wskazać wiele plusów… Dzieci. Jednak temperatura między nimi zawsze była letnia. Przynajmniej temperatura jego uczuć do niej.
Czy nie można było tego uznać za rodzaj przemocy albo przynajmniej zdrady?
Teraz zapowiadało się, że znów zostanie sam – w cichym domu pośród pól między Klintebys a Sanda. Dzieci wyfrunęły z gniazda i zajmowały się swoimi sprawami. Wszystko tak, jak powinno być. Ich nie mógłby zatrzymać. Ale czuł się tak cholernie stary.
W dorosłym wieku zbyt długo wmawiał sobie, że życie to coś, co po prostu powinno trwać. Teraz rozumiał, że to nieprawda. Rzecz nie tylko w tym, że życie było krótsze, niż sobie wyobrażał. Chodziło również o to, że kończyło się o wiele wcześniej.
Co się z nią działo? Było ciemno. Po wewnętrznej stronie ud czuła przyjemnie drażniące doznania wokół wulwy, wywołane przez dwa okrężne ruchy w przeciwnych kierunkach. Po chwili przeszyły brzuch, stając się źródłem ciężkiego podniecenia, które rozeszło się po całym ciele i przyspieszyło jej oddech.
Co się z nią działo? Była z kimś? Z Andersem? Nie, nikogo tam nie było. Czyżby sama się pieściła? Poczuła wręcz zawstydzenie, jakby sama siebie na tym przyłapała.
Gdzie były jej ręce? Między nogami? Nie, jedno przedramię spoczywało pod poduszką, na której nikt nie leżał, a drugie w niewygodnej pozycji, wciśnięte za plecy. Nie, nie pieściła się. Miała niewidzialnego kochanka. Czuła, jak się w niej poruszał: łagodnie i bardzo, bardzo powoli. Nawet najmniejszy ruch powodował przyjemne mrowienie. Było to jak szybkie prysznice, na przemian lodowate i gorące, niebezpieczne skrajności, które wciąż zatrzymywały się nawzajem na granicy bólu, zamieniając go w rozkosz.
Wykonywał ruchy w jej wnętrzu, a ona nie mogła się opanować i przysuwała się do niego coraz bliżej i bliżej…
Co on z nią robił? Powolne, wężowe ruchy zdawały się nie mieć końca, nigdy nie zmieniać kierunku, jakby ich źródło było wewnątrz, jakby coś z niej wychodziło. Odgarnęła kołdrę, usiadła na łóżku, zupełnie naga, i utkwiła wzrok w swoich rozłożonych nogach.
Prosto w jej oczy patrzyły czarne wężowe ślepia, osadzone w zgrubieniach na głowie gada. Zmarznięta na kość, niezdolna do wykonania ruchu, patrzyła na wychodzącą z jej łona żmiję z zygzakowatym wzorem. Wszelkie podniecenie momentalnie minęło. Jedyne doznanie fizyczne przypominało chłód kamieni wydobytych z ziemi tak głęboko, że nie czuły ciepła od tysięcy lat.
Łuskowata skóra żmii była błyszcząca, pokryta jej śluzem. Gad wił się szybciej i syczał, kiedy już z niej wyszedł i sunął przez włosy łonowe i dalej na brzuch. Nie czuła jego ruchów, a jedynie ów bezdenny chłód, który miał źródło gdzieś w dole i piął się po kręgosłupie.
Żmija zbliżała się coraz bardziej, z przekrzywioną głową, lekko się poruszającą w takt ruchów, które prowadziły ją naprzód. Dotarła do jej prawej piersi. Czarne oczy zdawały się widzieć wszystko i nic. Otwarła szeroki pysk, obnażając długie zęby, a zaraz potem ukąsiła. Zatopiła zęby w ciemnoczerwonej brodawce sutka, a ból…
Kristina otworzyła oczy. Po kilku szybkich, panicznych spojrzeniach zorientowała się w czasie i przestrzeni. Kanapa w salonie, popołudniowe słońce za oknem.
Klatka piersiowa unosiła się szybko i nieregularnie. Kristina powoli usiadła. Poczuła, że ma zdrętwiałą lewą rękę, a prawą odruchowo uniosła do piersi pod cienkim białym wełnianym sweterkiem. W głowie miała kompletną pustkę. Żadnych myśli oprócz strachu, w chwili gdy zęby żmii zagłębiły się w ciało.
Powoli odzyskiwała siebie. Sen, sen, sen, powtarzała sobie. Ale jaki! Skąd się takie biorą? Kilka dni temu na ścieżce widziała żmiję, tyle zrozumiała. Mimo to…
Boże, która jest godzina? – pomyślała nagle. Z wysiłkiem uniosła zdrętwiałą lewą rękę. Za dziesięć czwarta. Zdąży na lotnisko na styk.
6
Emrik Jansson stał plecami do słońca, trzymał obie ręce na kierownicy roweru i patrzył na drogę. Szeroka szosa, pomyślał. Znajdował się na jej krańcu. W miejscu, w którym kończył się asfalt. Dalej było już tylko kilka solidnych betonowych bloczków oznaczonych odblaskami. Był tam, ale mimo wszystko nie czuł się całkiem pokonany. Wyglądało to tak, jakby można było usiąść na jednej z tych betonowych brył i chwilę odsapnąć, zanim zostanie się zepchniętym za krawędź.
Emrik zwykle wcześnie zasypiał i wcześnie się budził, często jeszcze zanim noc przemieniła się w dzień. Jednak poprzedniej nocy prawie nie zmrużył oka. Myśli nie pozwalały mu zasnąć. Niedorzeczne, że tak bardzo się martwił czymś, co w zasadzie nie było jego sprawą, ale nie dało się tego uniknąć, gdy życia nie wypełniało już nic, co można by uznać za jego sprawy.
Martwił się, i to nie bez powodu, ale co właściwie chciał zobaczyć czy osiągnąć, stojąc tam, gdzie stał? Mijający go samochód Kristiny Traneus, machnięcie zza szyby, a potem już nic? Mniej więcej na coś takiego mógł liczyć. Może jeszcze na to, że w tym samym aucie mignie mu Arvid Traneus.
Zdurniały staruch ze mnie, powinienem pójść do domu i się położyć, przemknęło mu przez głowę. Zaczął błądzić pożółkłymi palcami w poszukiwaniu tytoniu, ale znieruchomiał. Przez brak snu czuł się słaby i nie był pewien, czy papieros go wzmocni, czy każe mu usiąść na tyłku przy drodze. Emrik wiedział z doświadczenia, że jeśli już klapnie, nie da rady wstać bez pomocy. To ostatnie, czego chciał – by ktoś musiał przychodzić i wyciągać go z rowu.
Uznał, że najlepiej dać sobie spokój z papierosem. Ponownie chwycił oburącz kierownicę roweru i przeszedł kilka metrów. Powinni nadjechać lada chwila. Lada chwila.
Duży miejski jeep Kristiny Traneus – srebrnoszary lexus – zjechał z przybrzeżnej drogi w okolicach Klinte i sunął dalej w kierunku Hemse. O ile to w ogóle był jej samochód. Jeździła nim dwa lata i przyzwyczaiła się do traktowania go jak swoją własność, ale już nie ona siedziała za kierownicą.
Od czasu, gdy odebrała Arvida z lotniska w Visby, minęło nieco ponad pół godziny. Przytulił ją już przed drzwiami hali przylotów. Mocno przycisnął do swojego wielkiego i silnego ciała, a potem musiał się pochylić, by schrypniętym szeptem wymruczeć jej do ucha:
– Kristino, jesteśmy już tylko ty i ja.
Skóra jego twarzy napinała się od szerokiego uśmiechu.
Kristina mocno do niego przywarła, prawie się go kurczowo uczepiła, żeby nie stracić równowagi. Poczuła zawroty głowy.
„Tylko ty i ja”. Co to znaczyło? Co takiego zobaczył?
– Nie masz więcej bagażu? – zapytała, kiedy już się odważyła z powrotem stanąć na nogi i spojrzała na teczkę z czarnej skóry i małą kabinową walizkę na kółkach.
– Przyślą resztę.
Na parkingu wyciągnął rękę po kluczyki do samochodu.
– Nie jesteś zmęczony? – zapytała.
Był na nogach od dwudziestu czterech godzin, jeśli liczyć opóźnienie w Londynie.
– Nie, wszystko w porządku. Ja poprowadzę.
Zaczęła natychmiast szukać kluczyków w torbie.
Tak się znalazł za kierownicą samochodu, który zaczęła traktować jak własny. Pojechali monotonną trasą przez las między Klinte a Levide, skręcili na Gerum i od domu dzielił ich już tylko ostatni odcinek.
– Emrik, o cholera. Ile jeszcze ten facet pożyje? – mruknął Arvid.
Kristina nawet nie zauważyła, że minęli swojego siwobrodego dawnego nauczyciela. Jej myśli były zajęte czymś innym, a poza tym, w przeciwieństwie do Arvida, była przyzwyczajona do oglądania Emrika.
– Już ledwo chodzi – odparła nieobecnym tonem.
Dojechali do tablicy i Arvid skręcił w kierunku gospodarstwa. Kristina oparła prawą dłoń na klamce i zaczęła wdychać przez nos zapach Arvida. Składał się na niego w połowie on, a w połowie coś obcego – zawsze tak było, gdy wracał do domu z podróży. Jakby człowiek, którego znała, został rozcieńczony przez coś innego. Już wiele razy tak siedziała obok niego w samochodzie, czując ten sam zapach i mając w głowie tę samą myśl. Jednocześnie to coś, co było nim, wypełniło ją ciężką tęsknotą, która rozproszyła wszystkie inne rozmyślania. Jeśli istniały jakieś wątpliwości, znikały niczym rosa w słoneczny lipcowy poranek, a Kristina była w stanie myśleć tylko o jednym – wyobrażała sobie, jak to będzie, kiedy znów ją obejmie, po raz pierwszy od dni, tygodni, miesięcy. Jego nagie ramiona wokół jej nagiego ciała, pożądliwe, wymagające dłonie, sztywny kutas ocierający się o jej brzuch. Jak mogłaby wziąć…
Arvid kilka razy zakaszlał i skręcił przed duży dom.
Tym razem nie czuła nic takiego. Kiedy wciągnęła powietrze, dotarła do niej tylko woń alkoholu i starego samolotu. Z nutą potu.
Co czuł on? Czy pachniała dla niego inaczej? Czy mógł coś rozpoznać w jej zapachu?
Arvid zatrzymał samochód na asfaltowym podjeździe przed garażem. Wysiadł i ruszył po walizkę, ale kiedy bagażnik był otwarty do połowy, znieruchomiał.
Czuł się nieswojo.
Puścił klapę i ogarnął spojrzeniem ogród przed białą fasadą. Poczuł się tak, jakby zaparkował przy niewłaściwym budynku, choć przecież nie ulegało wątpliwości, że to jego dom. Właściwy, choć tak się nie wydawało. Czyżby był nieobecny tak długo, że w ogrodzie zdążyły urosnąć drzewa i krzewy? A może po prostu czas uczynił jego własny dom obcym?
– Co myślisz?
Kristina. Słabo ją słyszał, nie bardzo potrafił zrozumieć.
Nie, coś na pewno się zmieniło.
Kiedy już to odkrył, poczuł zdziwienie, że przedtem mogło mu to umknąć. Od podjazdu do drzwi, równolegle do domu, biegła wybrukowana ścieżka. Pomiędzy nią a podjazdem rosło morze purpurowoczerwonych kwiatów, gęste jak gruby dywan.
Znów Kristina. Tym razem ją usłyszał. W jej głosie pobrzmiewała nadzieja.
– Tak…
Spojrzał na nią, ale stracił rezon. Z jakiegoś powodu nie mógł wykrztusić słów. Tak samo jego rodzący się uśmiech zesztywniał i zgasł.
Arvid odwrócił wzrok w kierunku ścieżki i kwiatów. Wcześniej był tam żwir. Wysypana nim ścieżka biegła ukośnie, przecinając trawnik, dokładnie w miejscu, gdzie kwiaty na świeżej rabacie raziły go wściekłą czerwienią.
– To dalie – oznajmiła Kristina.
W jej głosie zaszła jakaś zmiana. Stał się niepewny.
– Co to jest? – zapytał, wpatrując się w kwiaty.
Kristina, odpowiadając, bawiła się guzikami bluzki.
– Pomyślałam, że to będzie miła odmiana.
Zatrzymała na nim wzrok i próbowała przekazać entuzjazm, ale w słabym uśmiechu na jej twarzy widać było przeprosiny.
– Odmiana?
– Tak, a co?
Wzruszył ramionami.
– Tak, tak – powiedział, wyjmując walizkę z samochodu.
Zrobił kilka kroków w kierunku wapiennej ścieżki, ale gwałtownie przystanął. Kilka sekund stał w zupełnym bezruchu, a potem, kierowany impulsem nie do odparcia, skrócił sobie drogę do drzwi, jakby wciąż była tam ścieżka wysypana żwirem. Poczuł, że wypełnia go mieszanka palącego dyskomfortu i gniewu – i że to ona kieruje jego ruchami. Ciężkim i zdecydowanym, ale nie przesadnie wydłużonym krokiem przeszedł po rabatce. Jego wypastowane czarne buty rozmiaru czterdzieści siedem łamały i miażdżyły łodyżki i czerwone płatki kwiatów.
CZĘŚĆ DRUGA
O Gertrudo! Gertrudo! ziszcza się na nas ta prawda, Że kiedy kogo nawiedzają smutki, To nigdy luzem, a zawżdy gromadnie.
WILLIAM SHAKESPEARE
Sobota, 28 października, szpital Karolinska, Solna
Mężczyzna w białym fartuchu nachylił się nad Fredrikiem Bromanem i zapytał go o imię. Fredrik rozchylił spierzchnięte wargi, żeby odpowiedzieć, zrobił wdech, napiął przeponę i struny głosowe, by wypchnąć potrzebną dawkę powietrza przez odpowiednią szczelinę. Ułożył usta. Jednak żaden dźwięk się nie rozległ. Nie dlatego, że Fredrik nie mógł skoordynować tych wszystkich ruchów i zapanować nad mięśniami. Nie przez bezsilność lub oszołomienie. Milczał, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.
Nie wiedział, jak się nazywa.
A właściwie nie do końca tak. Nie słyszał tych słów, ale widział je przed sobą – nie jako litery, lecz kształt, który był ze wszech miar oczywisty i bardzo bliski, ale nie dawał się przetłumaczyć na dźwięki.
Po chwili zaczął myśleć o Göście Bohmanie, dawnym liderze Umiarkowanej Partii Koalicyjnej. Dlaczego? Miał pewność, że nie jest Göstą Bohmanem. Tamten przecież nie żył. A może on też miał na imię Gösta? Albo nosił nazwisko Bohman?
Musiał coś powiedzieć. Pokazać, że jest wciąż obecny, nawet jeśli nie potrafił zamienić tych oczywistych kształtów w odpowiednie dźwięki. Musiał udowodnić, że wciąż istnieje.
Zakręciło mu się w głowie, gdy wyobraził sobie możliwy scenariusz: lekarze wyciągają błędne wnioski, uznają, że nic z niego nie będzie, i przenoszą go na oddział opieki długoterminowej, gdzie szybko zostanie zapomniany.
Kolejna próba. Wszystko jedno. Przepona, struny głosowe, wargi.
– Bohman? – powiedział lekko drżącym głosem.
Lekarz uśmiechnął się do niego, a potem obrócił w lewo, do kobiety o długich rudokasztanowych włosach, która była jego żoną.
– Robimy postępy – stwierdził.
7
Gospodarstwo Traneusów mieściło się na granicy między Levide a Gerum, pomiędzy Hemse a Klintehamn na południowej Gotlandii. Większość gospodarstw wybudowano w małych odstępach, a to należące do Traneusów leżało na uboczu, zajmowało kilka hektarów ziemi uprawnej i było otoczone lasem. Pozostałe włości były rozsiane po okolicy.
Główny budynek gospodarstwa składał się z dwóch odnóg – jednej z połowy dziewiętnastego wieku i drugiej z tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Tę drugą zbudowano w taki sposób, że stanowiła mniejszy narożnik nowego domu. Obie były pobielone wapnem, z ceramicznymi dachówkami w pięknym pomarańczowoczerwonym odcieniu, widocznymi zza bujnej korony wyrośniętego kasztana. Sześćdziesiąt kilka metrów za domami znajdowały się duża stodoła i starsza od niej stajnia, również wybudowana w tysiąc dziewięćset jedenastym.
Amanda Wahlby otworzyła drzwi kuchni i weszła do środka.
– Halo? – krzyknęła, ale nie traciła czasu, czekając na odpowiedź.
Zdjęła buty, wyciągnęła z trzymanej reklamówki plastikowe klapki i wsunęła je na stopy, powiesiła kurtkę i weszła do toalety. Tam zmieniła obcisłą różową koszulkę na białą ze spranym nadrukiem, znacznie luźniejszą.
Była dziewiąta rano w pierwszy piątek października. Niebo pokrywała cienka warstwa mgły, a słońce pośród szarości było jak rozlana żółta farba. Amanda sprzątała u Traneusów od pół roku, odkąd poprzednia sprzątaczka poszła na zwolnienie lekarskie z powodu problemów z kolanami.
Miała zwyczaj dzwonić dwa razy. Jeśli nikt nie otwierał, wchodziła do środka, wykrzykiwała powitanie i zaczynała pracę. Miała też klucz, na wypadek gdyby nikogo nie było w domu, ale od rozpoczęcia pracy musiała go użyć tylko raz.
Idąc do kuchni, krzyknęła: „dzień dobry”. Z szafki z przyrządami do sprzątania wyjęła odkurzacz, ściereczki, środki czyszczące, mopa i gumowe rękawiczki, nalała wody do plastikowego wiadra i dodała dwie pokaźne dawki ajaxu.
To była dobra fucha – u Traneusów nigdy nie trzeba było zbierać wielu rzeczy ani dużo sprzątać. Zastanawiała się, dlaczego Kristina Traneus nie robi tego sama. Przecież nie miała pracy, która zabierałaby jej cały czas, a skoro i tak utrzymywała jako taki porządek… Chociaż Amanda wiedziała, że to nie jej problem, i była zadowolona, że ma tę pracę.
Wzięła odkurzacz jedną ręką, wiadro drugą, a mopa wcisnęła pod pachę. Zwykle zaczynała odkurzanie od salonu i przechodziła przez cały dom. Na koniec zostawiała kuchnię i toalety. Najczęściej zajmowało jej to cztery godziny. Łatwa robota, ale obszerna.
Amanda poczuła ten zapach już w drzwiach do salonu. Był słodki i natarczywy, lekko mdlący, jak… no właśnie, co? Cokolwiek wydzielało ten zapach, nie powinno się tam znajdować. Może po prostu cięte kwiaty spędziły zbyt dużo czasu w tej samej wodzie – czasem potrafią cuchnąć jak najbardziej nieświeży oddech. Ale zostawianie wazonów z zepsutą wodą po kwiatach nie było w stylu Kristiny Traneus.
Po chwili to zobaczyła. Wiadro z wodą wypadło jej z ręki. Nie mogąc się powstrzymać, zwymiotowała prosto na klubowy fotel obity szarym aksamitem.
8
Bam! Krzywo trafił w piłkę, posyłając ją ostro w prawo zamiast do bramki, jak zamierzał. Koledzy z przeciwnej drużyny wyszczerzyli zęby, zadowoleni z tego niepowodzenia.
– Przynieś piłkę, Broman. Musisz przynieść piłkę – stęknął czerwony na twarzy Ove Gahnström, nadbiegając z pozycji lewego obrońcy. Spodziewał się ataku na bramkę.
W dupę się pocałujcie, pomyślał Fredrik, ale zrobił dobrą minę do złej gry.
Ove, sprawiając wrażenie, jakby już zapomniał o tym blamażu, wycofał się do siebie. Na jego świeżo ostrzyżonych włosach błyszczał pot.
Jakiś futbolowy cymbał wpadł na pomysł, by zaczynać piątki od treningów piłki nożnej, w ramach odmiany od meczów unihokeja w budynku X klubu sportowego P18 w Visby. Piłka nożna nie była ulubionym sportem Fredrika. Nigdy się nie zaprzyjaźnił z futbolówką, w przeciwieństwie do wielu kolegów nie grał w żadnym klubie, jedynie kopał piłkę na przerwach w szkole. Futbol figurował naprawdę nisko na liście jego priorytetów. Kiedy kanał TV4 emitował reklamę telefonów komórkowych z Davidem Beckhamem w roli głównej, Fredrik nie rozpoznał gwiazdy futbolu i zupełnie nie zrozumiał przesłania, dopatrując się tam jakiegoś niejasnego żartu z gejów.
Nie należał do miłośników sportów drużynowych. Wolał indywidualne, nawet tenisa. Sporty drużynowe wyzwalały w nim chęć, by mocno kogoś kopnąć w piszczel.
Grali na pylistym żwirowym placyku między szkołą Lyckåker a jasnymi budynkami wielorodzinnymi przy Gråbo. Fredrik zerknął na zegarek. Został jeszcze kwadrans.
Simon niedawno zaczął trenować grę w piłkę czy też „w gałę”, jak nazywali to koledzy w jego wieku. Mimo braku entuzjazmu do tego sportu Fredrik był zadowolony, że syn połknął bakcyla. Dzięki temu miał trochę ruchu, a poza tym zdobył niekwestionowaną pozycję w grupie. Dziewięcioletni chłopak stawał się częścią paczki dzięki piłce nożnej i wiedzy o drużynach i gwiazdach futbolu. Chyba nie dało się tego przeskoczyć.
Ove posłał strzał nad poprzeczką. Rozległ się chrzęst ogrodzenia za bramką.
Zostało dziesięć minut. Obiecali, że będą więcej się ruszać, by Ove nie miał powodu do narzekań. Po jego stronie nadbiegła Sara Oskarsson. W swojej zielonej, błyszczącej koszulce sportowej i z czarnymi włosami, utrzymywanymi w miejscu przez dwie równie czarne gumki, wyglądała jak profesjonalistka. W zasadzie była dla niego za szybka, ale w przypływie szału udało mu się od niej uwolnić. Wykonał obrót, by podać piłkę do Gustava Wallina, ale okazało się, że Gustav rozmawia przez telefon. Ktoś musiał wziąć tę rolę na siebie. Wszyscy nie mogli odłożyć telefonów.
Sarze wystarczyło sekundowe zawahanie. Fredrik usłyszał dyszenie, poczuł woń potu i zniknęła mu z oczu wraz z piłką. Jednak sekundę później mecz i tak był już zakończony. Gustav uniósł rękę niczym arbiter, który chce odgwizdać rzut wolny. Jeszcze zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, można było zauważyć, że stało się coś poważnego.
– Robota! – krzyknął.
Zdyszany Fredrik ruszył w stronę Gustava. Po niedawnym zrywie czuł ból w płucach. Gustav poczekał, aż wszyscy się zbiorą, a potem zduszonym głosem zaczął omawiać szczegóły.
– Dwa trupy w gospodarstwie w Levide. Zabójstwa, to nie ulega wątpliwości.
Koledzy skupieni wokół Fredrika w dalszym ciągu dyszeli. Sara się pochyliła i splunęła na żwir.
– Trzeba się przebrać i jechać – oznajmił Ove.
9
– Kto złożył zawiadomienie? – zapytał Ove. Stał na trzeszczącym parkiecie w przestronnym salonie. Skinął głową w kierunku radiowozu stojącego na dziedzińcu.
Amanda Wahlby siedziała z tyłu, wpatrzona w zagłówek przed sobą. Przez otwarte drzwi wychylał się kolega Ovego w mundurze, próbując z nią rozmawiać.
– Tak – odparł Fredrik. – Zadzwoniła z telefonu komórkowego, a kiedy pojawił się pierwszy człowiek, stała na drodze sto metrów dalej. Powiedziała, że nie ma odwagi zostać przy domu.
– No tak – zgodził się Ove. – To zrozumiałe.
Ove był postawnym mężczyzną, liczącym metr siedemdziesiąt osiem wzrostu i osiemdziesiąt pięć kilogramów wagi. Trzydzieści jeden lat wcześniej, gdy był aktywnym hokeistą, ważył prawie tyle samo, ale wówczas te kilogramy miały nieco inną jakość i były inaczej rozmieszczone.
Spojrzał na dwa pocięte ciała. Kobieta leżała na podłodze przy sofie, a mężczyzna w rogu pokoju, przy przewróconym stoliku i rozbitej lampie ze srebrnego szkła.
Do pokoju wchodziło się przez jadalnię, która wyglądała tak, jakby mogła pomieścić dwadzieścia kilka osób. Po prawej stronie, tuż obok niego, stały dwa szare fotele przy niskim okrągłym stoliku z nogami jak filary. Blat był zdobiony intarsją z palisandru przedstawiającą dwa jelenie. W głębi pokoju stały dwie sofy i dwa fotele, wszystkie obite tym samym jasnym materiałem i otaczające wypucowany na błysk stół z białą porcelanową miską w charakterze jedynej dekoracji.
– Dużo krwi – stwierdził Fredrik.
– Tak, musiał zostać z niej całkowicie opróżniony – dodał Ove, wskazując ciało w rogu.
Głowa mężczyzny, wisząca pod dziwnym kątem z powodu w połowie odciętej szyi, była kompletnie zmasakrowana. Brakowało oczu, a z twarzy zostały tylko krew i głębokie rany. Dłonie były odcięte do połowy, a na reszcie ciała było mnóstwo długich, głębokich ran ciętych. Z otwartej jamy brzusznej zwisała część narządów. Fredrik miał wrażenie, że na wywiniętej otrzewnej dostrzega skrawek wątroby, ale nie było łatwo stwierdzić, co jest czym. Ciało było ułożone we wręcz niewiarygodnie dużej kałuży zaschniętej krwi, a spodnie zostały zabarwione intensywną czerwienią. Z kolei ciało kobiety miało tylko jedno głębokie rozcięcie – biegnące przez klatkę piersiową, tuż pod sercem. Również ona mocno krwawiła. Większość krwi wchłonął wielki perski dywan, który wyglądał na obecny w rodzinie od pokoleń.
W powietrzu czuć było woń wymiocin i zepsutego mięsa. Mgła na dworze zgęstniała, dzień stał się szary i ponury.