Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W warszawskiej dzielnicy willowej ginie Krzysztof Brzeski – młody, dobrze sytuowany mężczyzna. Jego luksusowe życie wypełnione podróżami, zabawą i beztroską skończyło się w chwili, gdy kobieta, którą najwyraźniej znał, zatopiła w jego ciele nóż.
Komisarz Adam Smygalski wraz z aspirantką, Niną Jurską, podejmuje żmudne śledztwo, w którym nic nie jest oczywiste. Wkrótce okaże się, że pozory mylą, obiecujące tropy prowadzą donikąd, a przeciwnikiem jest nieprzeciętnie inteligentna kobieta, która zaplanowała zbrodnię doskonałą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Łukaszowi
Widzę cię.
Krzątasz się zaaferowany, podśpiewujesz, bawisz się w szefa kuchni. Trochę mąki, trochę mleka… Co to będzie – naleśniki na kolację we dwoje? Twoje popisowe danie? Widzę cię, tył twojej głowy, ciemne, modnie przystrzyżone włosy. Gdzieniegdzie dostrzegam pierwsze srebrne nitki, które nosisz z dumą, bo tylko one zdradzają, że nie masz już trzydziestu lat, że bliżej ci raczej do czterdziestki. Nie musisz się ich wstydzić, ciągle masz ciało młodego chłopaka. Patrzę, jak z zapałem łączysz składniki w misce ze sklepu, którego nazwa przeciętnemu człowiekowi nie powie absolutnie nic. Jesteś taki zadowolony z siebie, zawsze zadowolony z siebie, zakochany w sobie, w swoim perfekcyjnym życiu. Niczym niezmącona radość głupca.
Czy wiesz, co to porażka? Czy coś ci się w życiu nie udało? Czy kiedykolwiek ktoś pozbawił cię tego, co w świecie sprawiedliwości ludzkiej i boskiej powinno należeć do ciebie? Czy zdarzyło ci się nie dostać tego, czego chciałeś? Czy cokolwiek zostało ci odebrane? Czy z kimkolwiek musiałeś się dzielić? Wszyscy ludzie na twojej drodze – pionki, elementy gry – zostawali na dłużej tylko wtedy, jeśli pomagali budować idealny porządek twojego świata, przynosili korzyści albo sprawiali przyjemność.
Te wszystkie kobiety.
Trudno się dziwić, że lubisz swoje życie. Kto by nie lubił. Być tobą to naprawdę świetna zabawa.
Uśmiecham się do ciebie, do twoich pleców, ramion. Uśmiecham się, bo wiem, że masz poważną słabość. Nie jesteś dość czujny, nie oglądasz się za siebie, a powinieneś, Skarbie, powinieneś jak mało kto. Przeszedłeś się na swojej drodze po tylu trupach, że cholernie warto byłoby patrzeć przez ramię bez przerwy, choćby po to, żeby upewnić się, że żaden z nich nie wstaje, by upomnieć się o swoje. Ja cię widzę, ty mnie nie. Obserwuję twój spokój, pewność siebie, poczucie bezpieczeństwa w ślicznym domku w drogiej dzielnicy. To nieprawdopodobne, że nie słyszysz, jak się do ciebie zbliżam. Idę po miękkim dywanie salonu i wbijam wzrok w twój mocny kark. Jesteś taki piękny, taki głupi, taki nierozważny, taki zepsuty.
Trudno odmówić ci daru przekonywania i niesamowitego uroku. Tyle czasu dawałam się na nie nabierać! Wierzyłam w każde słowo, w hipnotyzujące spojrzenie, w ten psi bełkot wydobywający się z twoich ust. Boże, jak ty potrafisz pięknie mówić! Dużo czasu zajęło mi połapanie się w twojej grze, zbyt dużo. A potem jedno po drugim twoje kłamstwa wypłynęły na wierzch – jak gnijące ciało topielca po pierwszych roztopach wypływa na powierzchnię rzeki – i zaprezentowały się w całej okazałości.
Ale mnie się nie okłamuje, Skarbie. Kłamstwo bardzo boli. Nikt nie może bezkarnie mnie ranić, ty też nie. Wbiłeś mi nóż w plecy. Ja nie będę tak podła. Mam więcej klasy.
Widzę cię.
Usłyszałeś moje kroki dopiero wtedy, kiedy przeszłam z miękkiego dywanu na kuchenną terakotę, ale to za późno, o wiele za późno, jestem tuż za tobą.
Odwracasz się, uśmiechnięty, w rękach wciąż trzymasz miskę z ciastem. Teraz ty też mnie widzisz i jesteś tym widokiem wyraźnie zaskoczony. Zauważyłeś duży nóż w mojej dłoni, prawda? Niezły zwrot akcji, niespodzianka! To takie wspaniałe, niemal mistyczne doświadczenie, dostrzegać mikrozmiany na twojej twarzy, obserwować, jak beztroskę i uśmiech zastępują niezrozumienie, wielki znak zapytania, a potem strach. Wciąż nie pojmujesz, co się za chwilę wydarzy, nie dopuszczasz do siebie oczywistego, ale spokojnie, nie zawiodę cię. Wszystko trwa ułamek sekundy, ale ja mam wrażenie, że oglądam całą scenę w zwolnionym tempie. Czas rozciąga się i gnie, moje zmysły wyostrzają się, czuję twój lęk niemal fizycznie, jego zapach, jego chłód. Wciąż uśmiecham się do ciebie, dawno nie byłam bardziej zadowolona. Skarbie, dobrze wiem, że nie masz już żadnych szans na reakcję.
Wbijam ci ostrze głęboko w brzuch i przekręcam. Myślę, że to sprawiedliwe rozwiązanie, uczciwa kara za to, co mi zrobiłeś.
Miska upada na ziemię. Patrzę, jak płynne ciasto malowniczo rozlewa się po nieskazitelnie czystej podłodze.
Chcesz się bronić, ale jesteś zbyt zaskoczony, nieprzygotowany na ból. Bardziej niż na mnie skupiasz się na sobie i ranie, która otworzyła się w twoim brzuchu jak zdziwione usta. Jestem za blisko, byś mógł porządnie uderzyć, więc tylko mnie odpychasz, na tyle, na ile pozwala ci przeszywający ciało ból. Patrzysz na krew, która wylewa się z ciebie jak na kiepskim filmie. Nie wierzysz, że tyle jej mieściło się w twoim ciele – płynie i wcale się nie kończy. Dotykasz brzucha i po chwili twoje dłonie lśnią czerwienią. Odzywasz się. Chcesz mnie obrazić? Nie tak mam na imię.
Mogłabym patrzeć na twoją bezradność bez końca, ale muszę oprzeć się pokusie. Nie będę ryzykować. Zanim sięgniesz po własny nóż, zanim chwycisz się mrzonki, że możesz ze mną walczyć, doskakuję do ciebie ponownie. To ja mam przewagę. I wiem, co robię.
Wyciągam rękę z nożem i otwieram twoje gardło błyskawicznym cięciem. Obejmuję cię, czuję, że stajesz się coraz cięższy. Opierasz się o mnie, już nie odpychasz, przez chwilę jest jak dawniej, niemal czule. To ja chronię cię przed upadkiem. Pomagam ci osunąć się łagodnie na ziemię i cofam się o krok.
Patrzysz na mnie szeroko otwartymi oczami. Nareszcie widzisz mnie dobrze, dokładnie, tak jak nigdy nie widziałeś, nareszcie dociera do ciebie, kim jestem. Rozumiesz, jak bardzo mnie nie doceniałeś, jaką głupotą było lekceważyć mnie. Jak wielki błąd popełniłeś, odwracając się do mnie plecami.
A potem nie widzisz już nic.
– Co tu mamy? – komisarz Adam Smygalski przeszedł pod taśmą z napisem „POLICJA”, przyklejoną do framugi i zamykającą dostęp do nowocześnie urządzonego salonu. Po drodze zaczepił o nią czubkiem głowy. – Na litość boską, zabierzcie stąd te zasieki – zwrócił się do kręcących się po pokoju funkcjonariuszy.
Młody chłopak w policyjnym mundurze i z wypiekami na twarzy podbiegł szybko i zabrał się nerwowo do odklejania taśmy jak skarcony dzieciak, który chce się poprawić.
– Zabezpieczamy miejsce zbrodni, proszę pana – zaczął się pospiesznie tłumaczyć – żeby nikt się tu nie kręcił. – Taśma przykleiła mu się do rąk i przez chwilę walczył z nią, jakby zaatakował go jadowity wąż.
Młody, stara się, nie myśli.
– Świetnie, bardzo ładnie. – Ton Smygalskiego sugerował, że ma do czynienia z idiotą. – Jestem niemal pewny, że identyczną taśmę widziałem na dole i chyba to wystarczy. Może ktoś pofatygowałby się na zewnątrz? Roi się tam od gapiów i dziennikarzy. – Nie poświęcił chłopakowi więcej uwagi.
Ruszył przez przestronny salon z otwartą kuchnią w głębi. Prawą dłoń trzymał w kieszeni płaszcza. Namierzył palcami do połowy pustą paczkę papierosów, których nie wolno było palić, ale których obecność „w razie czego” uspokajała i dawała poczucie bezpieczeństwa. Ósmy dzień bez fajek. W tym fachu zawsze jest zły czas na rzucanie.
W pomieszczeniu krzątało się kilkunastu policjantów i techników, błyskał flesz aparatu, praca wrzała. Za chwilę wszystko zadepczą, spokojnie starczyłaby ich połowa.
– Co mamy? – powtórzył.
Tuż przed nim na kuchennej podłodze leżało ciało młodego mężczyzny z rozoranym brzuchem, poderżniętym gardłem i z otwartymi oczami wpatrzonymi w sufit. Po jego prawej stronie poniewierała się biała plastikowa miska, z której wylało się żółtokremowe coś. Pewnie jakieś ciasto. Malowniczo łączyło się z kałużą krwi w sporych rozmiarów różowawe jezioro.
– Trup, znaczy denat, lat około czterdziestu. Rany: kłuta brzucha i cięta gardła, ta druga śmiertelna, z pierwszej też by się wykrwawił, gdyby miał kiedy. Cześć. – Rudawy, brodaty blondyn w typie wikinga, dobrze po czterdziestce, przykucnął tuż obok ciała. Uniósł wzrok i skinął Adamowi na przywitanie, po czym wrócił do oględzin.
– Cześć – Adam odpowiedział kiwnięciem. – Czas zgonu?
– Dokładnie jeszcze nie wiem. Ale nie więcej niż jakieś dwanaście godzin temu. Najpewniej wczoraj wieczorem.
Smygalski założył jednorazowe rękawiczki i schylił się po duży nóż leżący obok zwłok. Ujął go w dwa palce i dopiero potem poprosił o pozwolenie.
– Mogę?
– Śmiało. Maczetę już mamy obfotografowaną. Tylko nie popsuj, wystarczająco dużo śladów poszło już w pizdu pod butami tych tam. – Brodacz wskazał wzrokiem środek pokoju, gdzie wciąż kręcili się policjanci z pobliskiego komisariatu. To oni pojawili się pierwsi na miejscu zbrodni, po tym jak sąsiad ofiary zadzwonił pod sto dwanaście i zgłosił morderstwo. Zanim prokurator skierował na miejsce ludzi z wydziału zabójstw, miejscowi stróże prawa i porządku zdążyli się już dobrze rozejrzeć. I pewnie wyrządzić szkody.
– Właśnie się zastanawiam, co oni tu jeszcze robią. – Adam powiódł wzrokiem po salonie.
– I czy więcej ich matka nie miała.
– To też. Ślady walki? – Smygalski skupił się na zwłokach przed sobą.
– Niespecjalnie. Wygląda na to, że facet był kompletnie zaskoczony.
– Nóż pasuje?
– Na oko pasuje, ale jeszcze będziemy potwierdzać w laboratorium. – Blondyn małą pęsetką wyciągał coś spod paznokci prawej ręki denata.
– Co to? – Adam przykucnął obok kolegi, żeby przyjrzeć się niezidentyfikowanej drobinie, którą tamten wkładał delikatnie do foliowego woreczka.
– Jakieś włókna, zobaczymy. Kto to jest?
– Krzysztof Brzeski, wiceszef firmy deweloperskiej, trzydzieści dziewięć lat… – Smygalski sięgnął do kieszeni po notes i rozszyfrował własne odręczne notatki.
– Nie on. Ona. – Patolog wskazał pęsetką gdzieś nad głową Adama, po czym wrócił do metodycznego dłubania pod paznokciami ofiary.
Adam spojrzał we wskazanym kierunku.
Nie dalej niż trzy metry od nich stała drobna dziewczyna z zebranymi w kucyk kręconymi kasztanowymi włosami, ubrana w ciepłą kurtkę narciarską. W rękach ściskała duży papierowy kubek ze Starbucksa. Rozglądała się bezradnie wokół wielkimi oczami jelonka Bambi.
– A, ona. To Nina – wyjaśnił Smygalski. Sprawiał wrażenie, jakby dopiero przypomniał sobie o jej istnieniu. – Młoda, dopiero się uczy. Pomyślę, czy jej nie przyczepić plakietki na kurtkę.
– Stażystka?
– Nie, nowy narybek. To znaczy u nas, bo w firmie pracuje już bodaj dwa lata. Przeniesiona z gospodarczych, była niezłą analityczką. Podobno. Stary odświeża zespół, a ona ma obserwować i wnosić „nową jakość”. Zobaczymy. Nina! – zawołał.
Dziewczyna ocknęła się z zamyślenia, spojrzała na dwóch mężczyzn pochylonych nad ciałem, zawahała się chwilę, jakby upewniała się, że to o nią chodzi. Podeszła do nich i zatrzymała się w bezpiecznej odległości od ofiary, zupełnie jakby martwy facet na podłodze mógł się jeszcze podnieść albo znienacka złapać ją za kostkę.
– Nina Jurska, nasza nowa koleżanka. Piotrek Bałaga, nasz „Doktor Śmierć”. – Adam dokonał oficjalnej prezentacji.
– Spierdalaj – wymamrotał beznamiętnie patolog, chociaż nie wyglądał na obrażonego. – Jak ci się u nas podoba? – zwrócił się do Niny wesołym tonem, zdecydowanie zbyt wesołym, zważywszy na okoliczności. Brodatą twarz rozciągnął w arcyszerokim teatralnym uśmiechu.
– Nie podoba mi się – odpowiedziała szybko i pociągnęła nerwowo łyk z kubka.
– Posilać się nad zmarłym, co za brak szacunku. – Piotrek puścił do niej oko i wrócił do pracy.
Adam ukrył uśmiech.
Wszyscy znali Piotrka Bałagę i jego swobodny stosunek do pacjentów, którzy nie mieli szans się obrazić ani oburzyć, bo bez wyjątku od dawna byli sztywni. Zawsze zachowywał się w ten sposób, co wcale nie oznaczało, że lekceważył obowiązki. Przeciwnie – należał do najlepszych lekarzy sądowych, z którymi współpracowała prokuratura. Niewykluczone, że to właśnie jego dystans do świata, życia i śmierci pozwalał mu wykonywać tę pracę z taką skutecznością.
Zdrowy dystans to cenna rzecz. Tymczasem wyraz twarzy „nowego narybku” wyraźnie zdradzał, że w przeciwieństwie do bardziej doświadczonych kolegów, ona go jeszcze nie nabrała. Bo i skąd. W wydziale przestępstw gospodarczych nie miała okazji naoglądać się trupów, ciał i krwi, a jedyne masakry, z jakimi się stykała, to gwałty na rachunkach i zbrodnie na podatkach. Oglądanie śmierci na żywo to zupełnie inna bajka, a zderzenie z rzeczywistością potrafiło dobitnie uświadomić, że świat widziany z bliska to naprawdę niezły syf. Nie tak miły, jak wydawało się większości ludzi, którzy zbrodnie znali tylko z filmów, kryminałów i sensacyjnych relacji w telewizji. Od prawdziwego zła oddzielał ich zwarty kordon osób, takich jak Adam i Piotrek Bałaga. To dzięki nim nie musieli przekonywać się na własne oczy, jak świat wygląda naprawdę. Nie musieli też myśleć o tym, że wcale nie jest bezpiecznie, że złe rzeczy przydarzają się zwykłym ludziom. Że przydarzają się ludziom dobrym. Błogosławiona niewiedza, dzięki której mogli żyć bez strachu, odprowadzać rano dzieci do przedszkola, narzekać na szefa i wracać po zmroku do domu. Szczęściarze. Ale to dobrze, bardzo dobrze. Tak powinno być.
Nina przyszła do wydziału miesiąc temu. Miała brać udział w śledztwach, ale Stary posadził ją za biurkiem i wyznaczał do pomocy przy bieżących sprawach. Zamiast uczestniczyć w działaniach operacyjnych, musiała wyszukiwać informacje, robić zestawienia, odwalać papierkową robotę. Na pewno była tym rozczarowana, zresztą chyba nikt nie byłby zachwycony, jednak nie dawała po sobie poznać frustracji. Adam nie znał jej dobrze, ale to, co widział, podobało mu się. Była bardzo bystra, dobrze kojarzyła fakty, potrafiła dostrzegać szczegóły, zadawać odpowiednie pytania i drążyć. Miała intuicję. A dziś po raz pierwszy znalazła się w terenie. Jej cierpliwość najwyraźniej się opłaciła.
Stary chciał, by Smygalski miał na nią oko i pokazywał jej, co robić. Gdyby ktoś pytał Adama o zdanie – brutalne morderstwo dostarczało odrobinę zbyt mocnych wrażeń na pierwszy raz. Nic dziwnego, że wyglądała jak wystraszone zwierzę. Ale nikt go nie pytał, dostał Ninę w przydziale i musiał sobie poradzić z nową rolą opiekuna nieopierzonej adeptki policyjnego fachu. Pan niania. Z jakiegoś powodu zadanie to wydawało mu się bardziej karkołomne niż rozpracowywanie gangu narkotykowego, ale nauczył się już dawno, że z decyzjami Starego się nie dyskutuje. Z drugiej strony zupełnie się Ninie nie dziwił. Pamiętał, kiedy sam po raz pierwszy zetknął się z ofiarą morderstwa. To był topielec. Jego okaleczone ciało zostało pozbawione dłoni i genitaliów. Po kilku tygodniach w wodzie napuchło jak ohydny grzyb i zatraciło wszelkie podobieństwo do istoty ludzkiej. Adam wytrzymał pięć minut na miejscu zbrodni, a potem się porzygał.
Każdy przechodził pierwsze zetknięcie z masakrą ciężko, o ile nie był pozbawionym empatii cyborgiem. A Nina wydawała się delikatna i wrażliwa, mimo że próbowała zgrywać twardzielkę i w teorii wiedziała wszystko, co potrzeba. Teoria teorią, życie życiem. Adam czuł się za nią odpowiedzialny. Cholerny Stary, zagrał na jego poczuciu przyzwoitości. Wiedział, że kto inny by sprawę olał, a Smygalski oczywiście weźmie sobie nowy obowiązek na łeb i jeszcze się do jego wypełniania sumiennie przyłoży. Do tego ta powierzchowność Jurskiej: krucha istotka z oczami na pół twarzy. Nic, tylko schować ją w kieszeń i chronić przed światem. Nie, nie mógł tak myśleć, musiał traktować ją poważnie.
Była dorosła. Była policjantką. Poradzi sobie.
– Co widzisz? – Adam zapytał Ninę trochę zbyt mentorskim tonem.
Wstał z przyklęku i wyprostował się obok dziewczyny. Był od niej sporo wyższy. Żeby patrzeć mu w twarz podczas rozmowy, musiała zabawnie zadzierać głowę.
– No cóż. – Odchrząknęła – Facet zginął od ciosu w brzuch i podcięcia gardła. Nie ma śladów walki, więc pewnie znał napastnika i sam go wpuścił, ewentualnie tamten miał klucz.
– OK. To oczywiste. Powiedz mi coś, czego nie wiem.
Spojrzała na niego z wielkim „Aha, a więc to egzamin” w oczach, odchrząknęła ponownie i recytowała dalej.
– W mieszkaniu nie widać demolki, więc odpada motyw rabunkowy, chyba że zginęło coś specyficznego. W każdym razie zostało sporo drogich przedmiotów, które złodziej pewnie by zabrał. Więc to coś osobistego albo jakieś porachunki. Ale raczej nie. Stawiałabym na motyw osobisty. Może był sam w mieszkaniu, nie słyszał, że ktoś wchodzi, albo spodziewał się, że ktoś przyjdzie, w końcu robił naleśniki, dużo, sądząc po ilości ciasta, nie dla jednej osoby. Myślę, że weszła do domu, zaskoczyła go i zabiła, zanim się zorientował, co się dzieje. Ewentualnie była tu cały czas, to znaczy w domu razem z nim. – Skończyła i spojrzała Adamowi prosto w oczy z niemym „Zdałam?” w podtekście.
– Ona? – Popatrzył na Ninę z zaciekawieniem. Jak na świeżaka radziła sobie naprawdę nieźle.
– No tak – potwierdziła, jakby się tłumacząc, ale ani trochę nie tracąc pewności siebie, skrępowana sytuacją, jednak przekonana, że ma rację. – Te rany na brzuchu są nisko, to właściwie podbrzusze… Tak samo ta na gardle. Nawet stąd widać, że musiała być zadana od dołu. Czyli albo zrobił to jakiś bardzo, bardzo niewysoki facet, albo kobieta, właściwie też nie kolos. – Przerwała i zastanowiła się chwilę, jakby ustalała sama ze sobą, czy to już wszystko, co miała do powiedzenia. – Tak myślę.
– No dobrze. – Adam uśmiechnął się do niej, na zachętę. – W paru punktach możesz mieć rację. Ale pamiętaj, żeby nie wyciągać pochopnych wniosków. Łatwo się przywiązać do koncepcji. – Już w chwili, kiedy słowa wychodziły z jego ust, wiedział, że nudzi jak stary pierdziel.
– Spokojnie. – Uśmiechnęła się słabo, bardziej kurtuazyjnie niż szczerze, angażując do tego wyłącznie usta, w żadnym razie nie oczy. Ciągle wyglądała na spiętą. – Nie jestem sentymentalna. Niespecjalnie, w każdym razie.
– No dobrze – powtórzył. Podtrzymywanie rozmowy nie szło mu najlepiej. Nie tylko teraz, ale w ogóle. Na co dzień nie był lwem salonowym, a nowa rola przewodnika i przywódcy stada nie dodawała mu społecznych umiejętności. A może to ona go peszyła. Nie bardzo. Trochę. Wystarczająco.
– Co teraz? – spytała Nina i szybkim ruchem założyła za ucho kosmyk, który wymknął się z kucyka. Sekundę później kasztanowa sprężynka wróciła na poprzednie miejsce.
– Rozejrzymy się. – O tak, trzeba się rozejrzeć i odzyskać kontrolę. Adam odwrócił się sztywno na pięcie, omijając dziewczynę wzrokiem. – A potem pogadamy z sąsiadem.
Sąsiad Brzeskiego zadzwonił na policję o szóstej rano i zgłosił morderstwo. Byli umówieni na jogging, jak co dzień – zawsze biegali razem przed pracą. Kiedy tamten nie pojawił się na podjeździe, mężczyzna zaczął do niego dzwonić. Po trzech czy czterech próbach połączenia poszedł do domu przyjaciela i długo dobijał się do drzwi. Gdy nikt nie otworzył, nacisnął klamkę. Było otwarte. Wszedł do środka i znalazł kumpla rozpłatanego na kuchennej podłodze, zdecydowanie i bez cienia wątpliwości martwego. Natychmiast zadzwonił pod sto dwanaście, podał tyle szczegółów, ile był w stanie, i czekał na radiowóz. Policjanci, którzy pierwsi przybyli na miejsce, odesłali go do domu i kazali czekać.
To od niego dowiedzieli się, że zabitym był trzydziestodziewięcioletni Krzysztof Brzeski, ważna figura w jednej z firm deweloperskich, co tłumaczyło duży zadbany dom w drogiej dzielnicy i imponujący wystrój. Dom został wyposażony z klasą – bez przepychu, jednak od razu widać było, że nie oszczędzano na architekcie i sprzętach. Sprzętach, z których – jak słusznie zauważyła Nina – raczej nic nie zginęło. Całość robiła wrażenie i wielu uznałoby pewnie, że warto za to zabić, ale rzeczywiście nic nie wskazywało na morderstwo dla pieniędzy.
Poza trupem w kuchni wszystko w domu wyglądało normalnie. Żadnych punktów zaczepienia, żadnych łatwych tropów. Adam podszedł do półki z książkami i wziął do ręki ramkę ze zdjęciem, na którym roześmiany Brzeski obejmował ramieniem przyjemną, chociaż jak na jego gust, zbyt zrobioną blondynkę. Dziewczyna? Żona? Na pewno ktoś, kto tu mieszkał. Wskazywał na to dalszy obchód domu i pomieszczeń na piętrze – zwłaszcza wspólna sypialnia, garderoba pełna damskich ciuchów i kosmetyki w łazience. Ślubne zdjęcie, które wyświetliło się na ekranie powitalnym włączonego przez Adama laptopa, wyjaśniło resztę.
– Czy ktoś dzwonił do żony?! – krzyknął ze schodów do ekipy na dole.
– Co?! – Echo konsternacji było aż nadto słyszalne.
– Facet ma żonę! Czy ktoś powiadomił żonę?! – zawołał poirytowany. Gdziekolwiek była teraz i gdziekolwiek spędziła dzisiejszą noc, musieli natychmiast złapać z nią kontakt.
– Jeszcze nie! – odezwał się ktoś z dołu. – Nie mamy numeru, proszę pana!
– To znajdźcie, proszę! – W ustach Adama „proszę” potrafiło bezsprzecznie brzmieć jak „kurwa”. Było to o tyle wygodne, że pozwalało mu unikać nadmiaru wulgaryzmów, a ich nadużywanie wobec podwładnych uważał za brak klasy i profesjonalizmu. Mimo to czasami z trudem się powstrzymywał. W głowie się nie mieściło, kogo teraz zatrudniają w wydziale. – Namierzcie ją przez nasze bazy danych, sprawdźcie cholerne ICE w jego telefonie albo listę kontaktów. Przecież macie jego komórkę. To nie jest bardzo trudne. Tylko w rękawiczkach, na miłość boską! – Nie wolno krzyczeć na ludzi, powtarzał sobie, pakując ostrożnie laptopa do foliowej torby i schodząc na parter. Szybkim krokiem przemierzył salon, w tłumie policjantów odnalazł wzrokiem swoją podopieczną. Z uwagą przeglądała zawartość komórki Brzeskiego. W rękawiczkach. Zuch dziewczyna.
– Nina, idziemy, oni to zrobią! – zawołał i ruszył w stronę wyjścia, po drodze oddając komputer ekipie technicznej. – Jak tylko będziecie gotowi, chcę raport ze wszystkiego, co znajdziecie. Maile, kontakty, zawartość kompa, do tego bilingi, wyciągi z konta, co tylko się nada.
Nina odłożyła telefon, rzuciła jeszcze raz okiem na martwe ciało, a potem szybko pomaszerowała za znikającym w drzwiach Adamem.
Wiatr wiał niemiłosiernie. Zdaniem Adama za mocno, nawet na początek listopada. Za to wyjątkowo nie padało. Dobre i to.
Pobudka chwilę po szóstej rano nie jest dla policjanta dochodzeniowego niczym niezwykłym, ale to, że coś zdarza się często, w żadnej mierze nie czyni tego przyjemniejszym. Smygalski nie był rannym ptaszkiem i żadne przyzwyczajenie nie mogło tego zmienić. Zdecydowanie wolał pracę w nocy, zresztą nie tylko pracę – po zmroku wstępowało w niego życie, stawał się efektywny i pełen energii. Typowa sowa, powiedziałby ktoś, kto lubi proste podziały. Może i tak.
Ssanie w pustym żołądku i nagła, uporczywa chęć zapalenia papierosa, dojmująca pokusa kapitulacji i przyznania się do słabości sprawiały, że Adam czuł się jeszcze gorzej, niż wynikałoby to z okoliczności. Marzył o dymie w płucach i nikotynowym kopie. Marzył tak bardzo, że go mdliło. Wspomnienie widoku faceta rozprutego na kuchennej posadzce nie pomagało.
Sąsiad, który zgłosił morderstwo, mieszkał naprzeciwko miejsca zbrodni. Facet nazywał się Marcin Kolberg, chociaż nic w stylistyce jego nowoczesnego domu nie wskazywało na związki ze słynnym etnografem. Wiele natomiast sugerowało zasobność portfela – budynek był minimalistyczny, ale dobrze przemyślany, już od frontu zapowiadał luksus wewnątrz.
Kolberg najwyraźniej nie mógł się już doczekać momentu, kiedy złoży zeznania albo zwyczajnie się wygada. Jego sylwetkę widać było w oknie od momentu, gdy Adam i Nina opuścili dom Brzeskich. Wpatrywał się w nadchodzących zza uchylonej firanki, a potem pojawił się w szeroko otwartych drzwiach i mimo przenikliwego chłodu przywitał ich w progu w podkoszulku i dresowych spodniach, zanim zdążyli przejść przez furtkę.
Poprowadził ich do wygodnego salonu, usadził na rozłożystej kanapie i zaproponował kawę. Kiedy odmówili, sam nalał sobie whisky, zajął fotel i nerwowo bębniąc palcami w oparcie, czekał na pytania. Okoliczności znalezienia ciała już znali – powtórzył wszystko dokładnie, dbał o szczegóły. Pytał Adam, Nina notowała odpowiedzi z miną pilnej uczennicy.
– Czy dobrze znał pan pana Brzeskiego? – Każde przesłuchanie toczy się tak samo, jednakowo nudno, rutynowo. Byle małpa mogłaby je przeprowadzić.
– Tak, no tak, byliśmy dobrymi kumplami – potwierdził Kolberg nieco nerwowo, jakby zirytowany tym, że musi powtarzać rzeczy oczywiste.
– Czy zauważył pan coś dziwnego w jego zachowaniu ostatnio, coś nietypowego? – Kolejne pytanie z listy, jakże błyskotliwe.
– Nie, zupełnie nic. Krzysiek zachowywał się normalnie.
– Czy ma pan jakieś podejrzenia, kto mógł go zabić? Może miał wrogów, opowiadał panu o jakichś problemach? – Następny punkt do odhaczenia. Adam nie przypominał sobie, kiedy ostatnio słyszał wnoszącą cokolwiek odpowiedź na to pytanie. Nikt nie miał wrogów ani kłopotów, wszyscy zachowywali się normalnie. Kolejne morderstwo w świecie szczęśliwych, miłych ludzi.
– W robocie szło mu dobrze, jak zawsze. Nie miał żadnych problemów, przynajmniej nie większe niż inni. – Mężczyzna rozparł się w fotelu. Zwracał się tylko do Adama, obecność Niny ignorował.
– Proszę się zastanowić – zachęcił Smygalski. – Nawet drobny szczegół może być pomocny.
– Nie wiem nic ponad to, co wam już mówiłem. Jestem prawnikiem i wiem, że gadanie niesie ze sobą konsekwencje. Nie będę zgadywał.
– Bo nie chce pan nikomu zaszkodzić? – Nina odezwała się ze swojego końca kanapy, wprawiając Kolberga w konsternację. Wyraźnie nie przypisał jej roli kogoś, kto powinien zabierać głos.
– Komu niby? – odpowiedział pytaniem.
– Proszę się nie obawiać, nikomu pan nie zaszkodzi – wtrącił się Adam i ściągnął uwagę mężczyzny na siebie. – Wszystkie tropy sprawdzamy naprawdę rzetelnie.
– No chyba na tym polega wasza praca.
– Między innymi na tym. No więc?
– No więc co?
– Gdyby miał pan zgadywać. Obstawiać. To kogo by pan wskazał? – Na twarzy Smygalskiego pojawił się łobuzerski uśmiech.
– Gdybym miał obstawiać, to wskazałbym tę głupią sukę, Alicję. – Kolberg podjął grę.
– Żonę – odgadł Adam.
– Żonę – potwierdził tamten. – Choć brzmi to bezsensownie.
Smygalski spodziewał się podobnej odpowiedzi, mimo to był nią rozczarowany. Bardzo oryginalny trop i zwrot akcji. Kto by pomyślał! To zawsze jest żona – głupia suka, mąż – głupi fiut, ewentualnie: chłopak, narzeczony, dziewczyna, narzeczona, niepotrzebne skreślić. Prosta odpowiedź na wszystkie kryminalne zagadki wszechświata, niestety poparta statystyką. Adam przypomniał sobie ładną, uśmiechniętą blondynkę ze zdjęcia. Zupełnie nie wyglądała na kogoś, kto skrywa mordercze instynkty, ale dobrze wiedział, że okładka rzadko pasuje do książki. Tylko w kreskówkach i bajkach dla dzieci bandyci są brzydkimi ludźmi, którym źle z oczu patrzy.
Kątem oka spojrzał na Ninę. Zastygła z ołówkiem w ręku, czujna i uważna. Śliczna pani Brzeska pasowała do jej teorii sprawcy – kobiety. Niezależnie od banalności takiego rozwiązania trzeba dopytać o źródło tych rewelacyjnych podejrzeń.
– Dlaczego ona? – Ponownie skupił się na Kolbergu.
– A kiedy Krzysiek zmarł? O której godzinie?
– A dlaczego pan pyta?
– Aha, mam nie zadawać pytań. – Mężczyzna potarł dłonią czoło i pociągnął ze szklanki. Wcześnie. Jego sprawa. – Pytam, bo jeśli umarł wczoraj wieczorem, to tym bardziej może być ona. Widziałem ją. Podjechała do domu około dwudziestej, dwudziestej pierwszej, nie pamiętam dokładnie. Weszła do środka, a jakieś pół godziny później, maks czterdzieści minut, wyszła i odjechała. A on rano już nie żył. Wszystko wskazuje na to, że w ogóle nie kładł się spać. Gdyby trafiła na jego zwłoki, raczej by to zgłosiła. – Kolberg nie powstrzymał się od ironii. – Oczywiście ktoś mógł zakraść się tam później. Ale ja nikogo więcej nie zauważyłem. A ją tak.
– Często pan obserwuje, co robią sąsiedzi? – wtrąciła się znów Nina z uśmiechem, tonem, który pasowałby do pytania: „Czy często pokazuje pan gołą dupę w parku?”.
– Słucham? – Facet ewidentnie nie miał ochoty na rozmowę z kimś, kogo zaklasyfikował jako pomoc biurową.
– Opowiedział pan dość szczegółowo, co się działo wczoraj na podjeździe sąsiadów. – Adam nie spojrzał nawet na Ninę i podjął wątek. – Chcemy wiedzieć, czy często pan obserwuje, co się dzieje na ulicy i właściwie dlaczego. Dlaczego zwrócił pan na to uwagę?
Kolberg pociągnął kolejny łyk ze szklaneczki i tym razem ją osuszył. Otarł usta wierzchem dłoni.
– Nic z tych rzeczy – zaprzeczył. – Nie jestem jakimś chorym podglądaczem. Proszę, pan pozwoli ze mną. – Wstał i nie oglądając się na parę policjantów na kanapie, przeszedł do przestronnej kuchni w stylu na-pewno-nie-Ikea. Brzeski zdecydowanie otaczał się ludźmi o statusie zbliżonym do swojego. Zresztą kto inny mógłby mieszkać w tej dzielnicy poza młodymi, przebojowymi ludźmi, którym się powiodło?
Duże kuchenne okno wychodziło wprost na podjazd Brzeskich. Tuż przy parapecie stał masywny stół, który świetnie nadawałby się do rodzinnych posiłków, ale – sądząc po rozrzuconych po nim książkach, papierach i laptopie – gospodarzowi służył za biurko.
– Lubię tu pracować – wyjaśnił. Oparł się o blat. – Często pracuję nocami, a tutaj mam dużo miejsca, blisko do kawy. Wczoraj też siedziałem do późna, pisałem uzasadnienie pozwu… Możecie oczywiście sprawdzić to na moim komputerze. A widok mam akurat na ich podjazd. Nie muszę się gapić, żeby widzieć, co się u nich dzieje. Mają czujkę ruchu. Kiedy ktoś podjeżdża, zapala się światło.
– I podjechała pani Brzeska? Jest pan pewny?
– Tak, jestem pewny. – Mężczyzna zaśmiał się, jakby ktoś zadał mu głupie pytanie, miał go za opóźnionego albo nadużywał jego cierpliwości – Znam jej samochód, znam ich oboje, wiem, czym jeżdżą. Może to pana zaskoczy, ale tak, wiem, jak wyglądają.
– I czym jeździ pani Brzeska? – Adam zignorował uszczypliwość.
– Alicja ma czerwone audi A3, bardzo sympatyczne autko.
– Rzeczywiście.
– Sportback.
– Benzyna?
– Diesel. – Kolberg uśmiechnął się na krótki moment, zanim przypomniał sobie, z kim rozmawia, w jakich okolicznościach i czego się od niego oczekuje. – Przyjechała po dwudziestej, wyszła może pół godziny potem i odjechała.
– Widział pan ją czy tylko samochód?
Kolberg przez moment zbierał myśli, jednocześnie dolewając sobie whisky.
– A – zrozumiał po chwili. – Pan uważa, że ktoś inny przyjechał jej samochodem, tak? Nie, nic z tych rzeczy. Z samochodu wysiadła Alicja.
– Na pewno? – Nina po raz kolejny wykazała niezwykły talent do denerwowania świadka.
Przez zmęczoną twarz mężczyzny przemknął wyraz zdumienia, którego nawet nie próbował maskować. Przerwócił oczami, westchnął zniecierpliwiony i zwrócił się do Adama. „Ogarnij swoją podwładną”, mówiła jego mina, ale posłusznie udzielał wyjaśnień.
– To moja sąsiadka, koleżanka, żona dobrego kumpla. Wiem, do cholery, jak wygląda. To była ona.
– A co miała na sobie? – ciągnęła Nina, niezrażona.
Tym razem Kolberg zwrócił się do niej, nie kryjąc ironii.
– Piękny czerwony płaszcz. Z pewnością by się pani spodobał. Drogi.
– W porządku. – Adam wykonał uspokajający, a może pojednawczy gest dłonią. Nie podobało mu się, jak facet traktuje Ninę, ale nie zamierzał wdawać się w pyskówki ze świadkiem. – Widział pan Alicję Brzeską pod domem wczoraj wieczorem.
– Tak, już mówiłem.
– Ale powiedział pan też, że to brzmi bezsensownie.
– Co? – Mężczyzna usadowił się przy kuchennym stole i zgarnął sterty papierów na bok. Przy odrobinie dobrej woli można by to uznać za zachętę, aby stróże prawa też przy nim usiedli. – Chyba nie rozumiem.
– To, że Alicja go zabiła. Powiedział pan, że to brzmi bezsensownie. Dlaczego? – Smygalski skorzystał z zaproszenia, wybrał finezyjne krzesło z giętych rurek i oparł łokcie o blat. Nina trzymała się z tyłu.
– Baba, której niczego nie brakuje, zabija męża, dzięki któremu ma wszystko. Dla mnie to bez sensu. – Mężczyzna pokręcił głową i zaśmiał się. Silił się na sarkazm czy luz. To ciekawe, jak często nerwowe sytuacje, takie, które trudno zrozumieć lub zaakceptować, ludzie pokrywają żartem lub nienaturalną swobodą. Zupełnie jakby warstwa humoru mogła odrealnić to, co się akurat działo. Sprawić, że stanie się to mniej prawdziwe, mniej namacalne, mniej nieodwracalne. – Żyli normalnie. Kłócili się, jasne. Czepiała się Krzyśka bez przerwy. Typ jędzy, której zawsze mało, cokolwiek by dostała. Ale nigdy bym nie pomyślał, że go zabije.
– Często się kłócili? – Adam postanowił podrążyć. – Wie pan, o co?
– Nie wiem, czy często, chyba nie częściej niż inni… – Kolberg masował nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. Zacisnął powieki, szukał sensownej odpowiedzi w zakamarkach pamięci – Alicja napsuła mu dużo krwi. Wie pan, jakie są kobiety, zawsze najważniejsze, wiecznie z pretensjami. Zwłaszcza po ślubie, przepoczwarzają się z księżniczek we własne matki. Jakby to, że zaciągnęły faceta do ołtarza, oznaczało, że dostały go na własność.
Adam kątem oka spojrzał na Ninę. Musiała się wznosić na wyżyny cierpliwości, żeby przetrwać ten strumień przemyśleń mizogina. Milczała, wpatrując się we własne paznokcie, trochę spięta, jakby nieobecna. Mimo to Smygalski był pewien, że uważnie słuchała.
– Proszę mówić dalej – zachęcił komisarz. Potem porozmawia z dziewczyną, może przeprosi ją, że musiała słuchać tych wynurzeń. I że ich nie przerwał. Wyjaśni, że świadkowie plotą różne bzdury, a rolą policjantów jest je odfiltrować i zignorować. Nie chodziło o światopoglądowe spory, tylko o zdobycie informacji. A że czasem trzeba było pozyskiwać je od chama… No cóż, bywa.
– Krzysiek to był naprawdę w porządku facet. – Kolberg spuścił głowę, a smutek w jego głosie po raz pierwszy wydawał się szczery. Może świadomość śmierci przyjaciela przedzierała się do niego stopniowo, mimo że bronił się przed nią na wszelkie sposoby. – Boże, jak kretyńsko to brzmi: „był”. Ciągle nie mogę w to uwierzyć… Tak czy inaczej, to był normalny, wyluzowany koleś, w pracy szło mu świetnie, liczyli się z nim, dobrze, bardzo dobrze zarabiał. To wszystko, co tam widzieliście – kiwnął głową w kierunku domu naprzeciwko – to z jego pieniędzy. – Przerwał i ukrył twarz w dłoniach.
Smygalski uszanował tę chwilę prywatności. Wiedział, że w takich momentach świadkowie często zrzucają maski i zaczynają mówić to, co naprawdę myślą i czują. Przestają dbać o to, aby dobrze wypaść. Jego cierpliwość się opłaciła: sąsiad podjął wątek.
– Lubił życie i lubił z niego korzystać, miał swoje pasje, dbał o siebie, uprawiał sport, niczego nie musiał sobie odmawiać. Potrafił z dnia na dzień postanowić, że jedzie nurkować na drugi koniec świata, i jechał. Lubił się zabawić, czasem wypić, kto nie lubi. Taka dusza towarzystwa. Momentalnie łapał kontakt z ludźmi, gdziekolwiek się pojawiał, wszyscy do niego lgnęli. Miał masę energii, takiego, nie wiem, jak to nazwać, apetytu na życie i dobre rzeczy, które można przeżyć. No a Alicja to Alicja. Wiecznie mu truła o coś dupę, wiecznie coś było nie tak, zawsze pretensje. Że za mało czasu spędza w domu, że to, że tamto. Chciała go utrzymać jak najbliżej siebie i strzelała fochy jak mało która.
– Mówi pan, że to Brzeski głównie utrzymywał rodzinę. Pani Brzeska nie pracuje? – Adam mu przerwał. Jednocześnie taksował widok za oknem. Szacował odległość do podjazdu Brzeskich.
Jak dokładnie mogłeś widzieć? – zastanawiał się Smygalski. Było ciemno. Wczoraj też piłeś whisky szklankami czy tylko dziś, na uspokojenie nerwów? Wiesz czy zgadujesz?
– Pracuje, pracuje, choć to panienka z bogatego domu, księżniczka. Jest handlowcem w jakieś firmie zajmującej się kosmetykami, ale raczej dla zabicia czasu, niż żeby coś osiągnąć. Ile ona tam zarabia, pięć, maks sześć tysięcy, co to jest. – Kolberg wyprostował się i wzruszył ramionami. O ile o Krzysztofie opowiadał z nostalgicznym uśmiechem, o tyle charakterystyce Alicji towarzyszyło lekceważenie czy wręcz pogarda.
– To jak nic – Adam patrzył prawnikowi prosto w oczy, a kącik ust drgał mu w tłumionym uśmiechu. – Rzeczywiście śmieszne pieniądze.
– Przepraszam, nie chciałem urazić – zreflektował się mężczyzna i zaraz próbował się wytłumaczyć – Miałem na myśli, że to mało w porównaniu z nim.
– Nic nie szkodzi, rozumiem. Trzeba się było więcej uczyć. – Adam nie powstrzymał się i puścił do Kolberga oko. – Wróćmy do tematu. Mówi pan, że pani Brzeska miała do męża pretensje, bo nie odpowiadał jej jego styl życia. Ale trudno to uznać za powód do morderstwa.
– Trudno. Widać jednak musiało wystarczyć. – Szklanka była już prawie pusta, zostało niewiele, na jeden łyk. Czas na kolejną rundę.
– Widzi pan, ludzie zwykle nie zabijają z takich powodów. Rozwodzą się, odchodzą, wszczynają awantury, krzyczą, biją i drapią, mogą skrzywdzić, ale raczej w emocjach. W każdym razie jeśli było tak, jak pan mówi, czyli że pani Brzeska podjechała wieczorem do domu, weszła, zabiła męża i odjechała, to trudno to nazwać zabójstwem w afekcie, podczas awantury. Musiało by to być morderstwo zaplanowane na zimno. A w takich przypadkach zwykle chodzi o coś więcej niż imprezy, wyjazdy i zapomniane rocznice. Nie przychodzi panu do głowy nic takiego? Jakiś inny, ważniejszy powód, dla którego mogła go zabić? Jakiś motyw? – Adam oparł się wygodnie i wyszedł z roli poważnego stróża prawa. Teraz zachowywał się jak dobry znajomy, który nie krytykuje pomysłu, ale pomaga szukać rozwiązania i rozwiewa wątpliwości. Widzisz? Wierzę ci, ale przegadajmy to, nie wszystko się tu zgadza, zastanówmy się nad tym razem. Drobny gest skracający dystans zwykle powodował, że ludzie czuli się swobodniej, zaczynali się otwierać. Nieważne, że w przytłaczającej większości przypadków tworzone w ten sposób opowieści nie znajdowały potem odzwierciedlenia w faktach, a rzucane oskarżenia i podejrzenia rzadko się sprawdzały. Ważniejsze było to, co przesłuchiwani mówili między wierszami. Kiedy próbując odpowiedzieć na pytania, na które nie znali odpowiedzi, podawali prawdziwe szczegóły, z pozoru nieistotne. Pomagali zrozumieć, co się wydarzyło lub co mogło się wydarzyć, wczuć się w sytuację, wybadać nastroje, szkicowali tło, wypełniali życiem martwe, suche informacje. Umieszczali w realiach czyjegoś życia pojedyncze, dotąd oderwane, niepowiązane w logiczny ciąg zdarzenia.
Kolberg od początku sprawiał wrażenie gbura, jednak wyraźnie chciał się podzielić swoimi teoriami. Wypity alkohol tylko rozwiązywał mu język.
– Nie wiem, naprawdę. – Napił się znowu i pokręcił z rezygnacją głową. Przez chwilę coś rozważał, chyba zastanawiał się, czy powiedzieć głośno to, co właśnie przyszło mu na myśl. Być może obawiał się, że popsuje pozytywny wizerunek kumpla, który – jak sądził -udało mu się nakreślić.
– Może jednak? – Adam wykorzystał moment wahania. – Musiał być jakiś motyw. Niech się pan dobrze zastanowi. Chcemy tylko złapać tego, kto zabił Krzysztofa. Na pewno nie miał nic na sumieniu? Nic, przez co Brzeskiej puściły nerwy?
Kolberg spojrzał na Adama. Naprawdę chciał pomóc w śledztwie. Nawet jeśli jego zeznania zniszczyłyby obraz bohatera bez skazy.
– Może chodziło o to, że Krzysiek lubił się zabawić – powiedział wreszcie, wypuszczając z płuc zapas powietrza. – Nie był do końca… kryształowym mężem. To znaczy z jej punktu widzenia. Chociaż ja mu się nie dziwię – dodał szybko. – Gdybym miał w domu taką lodową księżniczkę, też szukałbym odrobiny luzu gdzie indziej. Każdy by szukał. Dla higieny, dla zdrowia psychicznego.
– Ale co, zdradzał ją? – Udawane niedowierzanie Adama wypadło bardzo wiarygodnie – Często? Romans czy raczej przygody, doraźne skoki w bok?
– Nie wiem dokładnie. To znaczy wiem, że nie był stuprocentowo wierny. Ale go rozumiem i nie oceniam. Alicja była dla Krzyśka jak kula u nogi. Taki facet jak on był dla niej przynajmniej o klasę za dobry.
Adam pokiwał głową.
Marcin Kolberg wyrzucił z siebie jeszcze kilka zdań, wszystkie wymierzone były w Alicję. Najwyraźniej naprawdę winił ją za całe zło, które spotkało jego przyjaciela, chociaż momentami sprawiał wrażenie, jakby skrzywdziła też jego.
Masz z nią własny zatarg? Czy jesteś aż tak lojalnym kumplem? – zastanawiał się Smygalski.
Kolejna porcja whisky wreszcie splątała mężczyźnie język. Odrobinę bełkotliwie zapewnił, że skontaktuje się z policją, jeśli tylko przypomni mu się coś jeszcze.
Uścisk ręki.
Pożegnanie i powrót na ziąb.
Tuż za furtką Adam odruchowo sięgnął do kieszeni płaszcza po papierosa i zreflektował się zaraz potem. No tak.
Nina szła za nim. Obejmowała się ramionami i chowała twarz w zwojach długiego szalika, chroniąc się przed przenikliwym chłodem.
– Adam, zaczekaj! – zawołała go.
Odwrócił się, a widok jej drobnej postaci, twarzy wtulonej w wełnę szalika i włosów fruwających w szalonym tańcu na wietrze rozczuliły go. Kolberg potraktował ją jak uczennicę, Adamowi było wstyd. Do tego po raz pierwszy znalazła się na miejscu zbrodni. Sporo jak na jeden dzień.
– Chodź, pójdziemy na kawę czy herbatę, rozgrzejesz się. OK? – zaproponował.
– Tak, jasne – zgodziła się natychmiast. – Muszę ci coś powiedzieć. Musimy porozmawiać.
– Wiem. – Wyciągnął rękę i poklepał ją niezdarnie po ramieniu, jakby głaskał psa albo konia. Słabo to wyszło. – Widzę, że jest ci ciężko, że się denerwujesz. To normalne.
Przez ułamek sekundy w jej oczach odmalowało się zaskoczenie, chwilę później zrozumiała, co próbował powiedzieć.
– Nie, no coś ty, nie denerwuję się, nic z tych rzeczy. – Potrząsnęła energicznie głową i nagle przestała w jego oczach wyglądać na bezradne zwierzę. – Chodzi o to… – zawahała się – chodzi o to, że ja go znam.
– Kogo? Sąsiada?
– Nie, nie sąsiada – żachnęła się. – Brzeskiego. Znam Krzyśka Brzeskiego. To znaczy znałam.
Adam zagapił się tępo na Ninę, jakby nie zrozumiał, co właśnie usłyszał.
– Właściwie to znałam ich oboje. Alicję też.
Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych oraz ilustracja na okładce: Karolina Michałowska
Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktor prowadzący: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Joanna Morawska
Korekta: Urszula Gołębiewska
© 2020 by Izabela Knyżewska
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2020
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 9788327650900