Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dove nienawidzi swojego byłego męża. Czy to jednak znaczy, że pragnie jego śmierci…
Każdego dnia Dove Damiani przejeżdża obok swojego dawnego domu, w którym jej eks mieszka z jej psem i jej byłą instruktorką jogi, obok swoich dawnych sąsiadów i dawnego życia, które kiedyś opisywała z czułością jako „przerażająco idealne”.
Ludzie uważają Dove za zgorzkniałą i zawziętą. Po rozwodzie została praktycznie z niczym.
Kiedy ciało jej byłego męża zostaje znalezione w brzozowym zagajniku przed mieszkaniem Dove w dniu, w którym obchodziliby piątą rocznicę ślubu, śledczy czynią z niej główną podejrzaną. Przysięga, że tego nie zrobiła. W ciągu całego swojego trzydziestoczteroletniego życia nie skrzywdziła nawet muchy.
Jednak gdy dowodów świadczących przeciwko niej przybywa, Dove zaczyna kwestionować swoją pamięć, poczytalność i – w końcu – swoją niewinność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Dove
Od twojej śmierci minęły trzy godziny. A raczej pięć godzin. Pięć godzin temu znaleźli twoje zimne i nieruchome ciało w brzozowym zagajniku rosnącym przed moim blokiem. Ale dopiero trzy godziny temu zapukali do moich drzwi z pytaniem, kiedy rozmawiałam z tobą po raz ostatni.
Wpisuję hasło na swoim służbowym komputerze: jeden-zero-jeden-cztery.
Czternasty października.
Dzisiejsza data.
Dzień, w którym obchodzilibyśmy piątą rocznicę ślubu.
Monitor rozświetla się przy akompaniamencie radosnego dzwonka, a na tapecie pojawia się nasze zdjęcie. Wyglądaliśmy wtedy tak młodo. Dopiero co skończyliśmy pierwszy rok studiów w Holbrook College i wyruszyliśmy w podróż, aby to uczcić. Zatrzymaliśmy się w jakimś zimowym kurorcie, położonym na uboczu, na wschód od Telluride. Żadne z nas nie jeździło wcześniej na nartach, ale podobał nam się pomysł, że pewnego dnia po prostu się tego nauczymy.
Mieliśmy przed sobą całą przyszłość, nieprawdaż?
– Co ty tu robisz?
Noah – doktor Benoit – stoi w drzwiach mojego gabinetu, ubrany w biały fartuch dentystyczny. Z szyi zwisa mu papierowa maseczka, a pod pachą trzyma kartę pacjenta. Wyrywa mnie z melancholijnego transu. Marszczy brwi, rozchylając wąskie usta ze zdziwienia.
– Przepraszam za spóźnienie. – Klikam na ikonkę programu ubezpieczeniowego: uśmiechający się ząb na błękitnym tle.
– Nie sądziłem, że cię tu dzisiaj zastanę.
W jego głosie pobrzmiewa ostrożność. Jak u osoby, która trzyma w dłoniach delikatną i kruchą filiżankę z porcelany.
– Kto ci powiedział? – Nie jestem w nastroju na tłumaczenie czegoś, czego i tak nie byłby w stanie pojąć, więc zbywam go, odpowiadając pytaniem na pytanie.
– Mówił o tym pracownik na stacji benzynowej. Dostałaś moją wiadomość?
– Tak. – Przypominam sobie, że faktycznie jakiś czas temu wysłał mi wiadomość z pytaniem, czy wszystko dobrze. Jednak kilka ostatnich godzin pamiętam jak przez mgłę. – Dziękuję – dodaję.
Dobre wieści szybko się rozchodzą, a złe jeszcze szybciej, szczególnie w Lambs Grove w stanie Kansas, gdzie nigdy nie dzieje się nic strasznego.
Zawsze żartowaliśmy, że nasze miasto otacza jakieś pole magnetyczne – niewidzialna tarcza chroniąca nas przed katastrofami naturalnymi, strzelaninami i wszelkiej maści skandalami – politycznymi, zawodowymi i tym podobnymi. Jednak gdzieś między północą a czwartą rano to pole ochronne rozpadło się, gdy pozostawiono cię na pewną śmierć w brzozowym zagajniku rosnącym przed moim domem.
Noah wpatruje się we mnie badawczo swoimi ciemnymi oczami. Na jego chłopięcej twarzy maluje się nieprzenikniony wyraz. Pewnie się zastanawia, dlaczego nie płaczę.
Płakałabym, gdybym mogła.
Tak działają na człowieka odrętwienie połączone z niedowierzaniem oraz mieszanką stabilizujących nastrój antydepresantów.
– Myślałem, że będziesz potrzebować trochę czasu, aby… to wszystko przetrawić – mówi łagodnym głosem, starannie dobierając słowa i unikając tych najgorszych, jak śmierć, żałoba, morderstwo i strata.
– Te formularze ubezpieczeniowe same się nie uzupełnią. – Posyłam mu wymuszony półuśmiech, a wzrok kieruję w stronę identyfikatora ustawionego na krawędzi mojego biurka. „Dove Damiani”. Nie wróciłam do panieńskiego nazwiska Jensen i nigdy nie chciałam tego robić, bo wiedziałam, że do mnie wrócisz. – Aha. Przyniosłam ci orzechową latte z mlekiem migdałowym. Bez cukru, z dodatkową pianką. A tak na marginesie, powoli kończą ci się środki na karcie – dodaję.
Przesuwam kawę w pobliże krawędzi biurka. Waha się, po czym bierze kubek.
– Gdybyś zmieniła zdanie… gdybyś chciała wyjść wcześniej do domu… albo chciała wziąć parę dni wolnego… jakoś damy sobie bez ciebie radę.
– Poradzę sobie.
„Dom” to marne określenie dla mojego mieszkania w północnej części miasta – oddalonego o siedem i pół kilometra od przytulnego domu na farmie, który dawniej dzieliliśmy – a dziś jest to ostatnie miejsce, w którym mam ochotę przebywać. Czterdzieści sześć metrów kwadratowych w odcieniu deweloperskiego beżu, całość wypełniona meblami do samodzielnego złożenia i kupionymi na wyprzedaży świeczkami, które mają maskować bijącą z dywanu cuchnącą woń kociego moczu. Nigdy nie zawracałam sobie głowy urządzaniem nowego gniazdka, bo to miało być lokum wyłącznie tymczasowe.
Z górnej przegródki na biurku wyjmuję karty pacjentów – chcę uporządkować wizyty z zeszłego piątku, których nie zdążyłam wprowadzić do komputera, ponieważ tego dnia system został wyłączony z powodu przeglądu technicznego.
Noah zwleka z odejściem. Gdybym nie wiedziała, że robi to z dobroci serca, wściekłabym się na niego. Szkoda, że nigdy się nie spotkaliście. Na pewno zostalibyście przyjaciółmi.
– Pewnie masz od rana sporo wizyt – przypominam mu, wpisując nazwisko pierwszego pacjenta i wciskając enter. Maszyna buczy, a oprogramowanie „myśli”, próbując przetworzyć moją prośbę. Sięgam po kawę i upijam łyk z brokatowego, złoto-różowego kubka wielokrotnego użytku – kawiarnia French Press Cafe daje trzydziestocentową zniżkę za przyniesienie własnego naczynia.
– Racja – mówi Noah, zaciskając usta tak, że robią mu się dołeczki w policzkach. Przypominają mi o twoich dołeczkach, tych, których już nigdy nie zobaczę, a które dodawały ci młodzieńczego uroku i nonszalancji. Sprawiały, że kelnerki, ekspedientki i przypadkowe kobiety na ulicy się za tobą oglądały.
Dzwoni mój służbowy telefon – to połączenie przekierowane z recepcji.
– Porozmawiamy później – mówię, odwracając się na krześle, plecami do niego. Podnoszę słuchawkę i opieram ją na ramieniu.
– Przychodnia dentystyczna Benoit Dental. Mówi Dove.
– Czy mogę rozmawiać z kierownikiem? – pyta kobieta. Jej piskliwy głos przyprawia mnie o ból ucha.
Ściszam nieco.
– Przy telefonie. W czym mogę pani pomóc?
– Moja córka była u was w zeszłym tygodniu na piaskowaniu, a po powrocie do domu zorientowała się, że jakiś… idiota wsunął jej do torby wizytówkę psychiatry czy kogoś takiego. Chciałabym złożyć skargę na asystentkę stomatologiczną. Prowadzicie cholerny gabinet dentystyczny. Leczycie ludziom zęby. Nie macie kwalifikacji, by mówić im, że potrzebują pomocy psychiatrycznej.
Oblewa mnie zimny pot i czuję bolesne ściskanie w dołku.
Nie wspominam słowem o tym, że tym idiotą byłam ja. Nie mówię, że przez dobre dwadzieścia minut pocieszałam na korytarzu zapłakaną młodą kobietę. Nie mówię, że szkliwo jej dwudziestojednoletniej córki jest kompletnie zniszczone po latach bulimii, którą utrzymywała w tajemnicy przed nią samą – przed matką.
To nie asystentka stomatologiczna. To ja wsunęłam do torby dziewczyny wizytówkę doktor Deborah Schermerhorn.
– Przykro mi to słyszeć – mówię. – Przekażę pani uwagi szefowi.
– To nie będzie konieczne. Chcę z nim porozmawiać osobiście.
– Rozumiem, ale pan doktor ma w tym tygodniu mnóstwo pacjentów, a ponieważ to ja jestem kierownikiem przychodni, zajmowanie się tego typu sprawami należy do moich obowiązków. – Mówię szybko, by nie pozwolić jej dojść do słowa. – Zapewniam panią, że porozmawiam z właściwą osobą z personelu najszybciej jak to tylko możliwe. Jest nam bardzo przykro, że pani i pani córka poczuły się urażone.
To kłamstwo. Wcale nie jest mi przykro.
Czasami ludzie nie są w stanie zdobyć się na zrobienie tego, co dla nich najlepsze. Czasami potrzebują subtelnej sugestii – albo bezpośredniej zachęty – by pójść we właściwym kierunku.
W chwili takiej jak ta myślę o tobie i twoich uczniach. O tym, jak się poświęcałeś, zostając jeszcze długo po ostatnim szkolnym dzwonku, by prowadzić zajęcia wyrównawcze, albo zgłaszałeś się na ochotnika, aby jak co roku w wakacje zabrać uczniów z klubu historycznego na tygodniową wycieczkę do Waszyngtonu, i opłacałeś swoje wydatki z własnych pieniędzy, by zwiększyć budżet na zwiedzanie.
Pamiętasz, jak razem z chłopcami ze swojej klasy przekazałeś ubrania rodzinie, której spłonął dom?
Jak mogłabym zapomnieć o tych wszystkich sytuacjach, kiedy podwoziłeś dzieci sąsiadów do szkoły po tym, jak uciekł im autobus, a rodzice już dawno pojechali do pracy?
Nie bez powodu otrzymałeś prestiżową nagrodę „Nauczyciel Roku” od Stowarzyszenia Edukacyjnego Greenleaf-Montblanc w pierwszym roku swojej pracy w liceum Lambs Grove. Byłeś aniołem, Ian. Pedagogiem idealnym. Pozostawiłeś po sobie spuściznę, której nikt nigdy nie będzie w stanie przyćmić.
Zabawne. Ludzie spodziewali się, że po rozwodzie cię znienawidzę. Myśleli, że jestem rozgoryczona. Mówili, że mam pełne prawo być na ciebie wściekła, przeklinać twoje imię i wszystko dookoła. Trzeba jednak czegoś znacznie więcej niż świstka papieru i pozbawionego obrączki palca, żebym przestała kochać mężczyznę, który uczynił ostatnie dwadzieścia lat mojego życia możliwie najlepszymi, a wręcz – przerażająco idealnymi.
Zerkam na twój klasyczny zegarek LeCoultre, który udało mi się przemycić do małego pudełka z pamiątkami w trakcie mojej wyprowadzki sześć miesięcy temu. Jedna ze wskazówek jest nieruchoma, a zegarek zatrzymał się na 13:43. Potrzebne mu nowa bateria i przegląd, ale średnio przemawia do mnie myśl o rozstaniu się z nim na co najmniej tydzień.
Ceniłeś sobie ten zegarek. Był jednym z twoich ulubionych – w końcu to prezent od zmarłego dziadka Damianiego. Gdy przestał działać, schowałeś go do górnej szuflady komody i nigdy nie zdążyłeś oddać do naprawy. Zabrałam go z zamiarem przekazania do zegarmistrza i zwrócenia ci go we właściwym momencie.
Tyle że on nigdy nie nadszedł.
Wtedy zażądałeś, by wszelkie rozmowy między nami odbywały się za pośrednictwem prawników – na chwilę przed tym, gdy zacząłeś umawiać się z moją ówczesną przyjaciółką, Kirsten Best.
W tym roku nie byłeś sobą, Ian, ale kochałam cię zbyt mocno, żeby się o to gniewać. Zbyt dobrze cię znałam, żeby brać to sobie do serca. To była tylko faza przejściowa. Zwykły kaprys. Chwilowy kryzys. Wiedziałam, że do mnie wrócisz.
Odwracam się w stronę monitora i kończę wprowadzać do systemu pierwszą część skierowań. Kołnierzyk mojej bluzki pachnie twoją wodą kolońską z wyczuwalnymi nutami cytrusów i wetiweru. W dniu wyprowadzki zabrałam z łazienki jeden flakon podróżnej wersji twoich perfum, z myślą, że rozpylenie ich raz na jakiś czas w chwilach największego smutku i nostalgii sprawi, że poczuję się nieco lepiej. Zużyłam je w ciągu miesiąca. Skończyło się na tym, że otworzyłam rachunek w domu towarowym, by móc kupić nową buteleczkę. Gdy ekspedientka poinformowała mnie, że to edycja limitowana, której produkcji mieli wkrótce zaprzestać, kupiłam od razu dwa większe flakony.
Nadal nie dociera do mnie, że nie żyjesz, ale przysięgam, że dowiem się, jak do tego doszło.
Możesz mi wierzyć.
2
Dove
– To wszystko wina Kirsten. – Ariadne celuje w Noaha pałeczką, siedząc przy stole w moim aneksie kuchennym. Jest poniedziałek, a my skończyliśmy już pracę. – Założę się, że to ona.
– Skąd ta pewność? – pyta Noah.
Ari wzrusza ramionami, biorąc kawałek kurczaka w sezamie.
– Była najbliższą mu osobą. W dziewięciu na dziesięć przypadków winny okazuje się ktoś z najbliższego otoczenia. Może czymś ją wkurzył? Może ją zdradzał i zwyczajnie jej odbiło? Kobiety bez przerwy zabijają. Właśnie dlatego zrobili ten program… jak on się nazywał? No tak, Kobiety, które zabijają.
Noah wzdycha, po czym zaciska usta w wąską kreskę, zastanawiając się nad teorią Ari.
– Nie byli ze sobą zbyt długo. Żeby zrobić coś takiego, trzeba być bardziej zaangażowanym emocjonalnie w związek.
– Chyba że jest się stukniętym – mówi Ari na jednym wydechu. – A fakt, że ktoś sprzątnął przyjaciółce byłego męża sprzed nosa chwilę po tym, gdy ten zdążył się rozwieść…
– Wcale nie czyni z niego szaleńca – wtrąca Noah. – Egoistę? Tak. Bezlitosnego okrutnika? Owszem. Zakompleksionego człowieka? Bardzo prawdopodobne. Ale szaleńca? Nie zgodzę się z tobą.
Mój stół jest zastawiony otwartymi butelkami z winem i papierowymi pudełkami z pyszną chińszczyzną na wynos, ale dziś kompletnie nie mam apetytu. Podczas przerwy na lunch z przyzwyczajenia kupiłam sałatkę, usiadłam w samochodzie z pudełkiem na kolanach i nie zjadłam nawet kęsa. Półtorej godziny później zorientowałam się, że siedzę tam nadal jak otępiała, po czym w pośpiechu wróciłam do przychodni. Zakradłam się tylnym wejściem, by nikt nie zauważył mojego spóźnienia.
– W porządku, detektywie Benoit. W takim razie jaką masz teorię? – Ari odwraca się w jego stronę, opierając łokieć o blat.
– On coś wiedział. Ktoś chciał go uciszyć.
Ari przewraca oczami.
– Twierdzisz, że był informatorem mafii? Tutaj? W Kansas? I dorabiał sobie jako nauczyciel historii?
– Nie. Wcale tak nie twierdzę – mówi Noah.
Zerkam przez ramię w stronę wyciszonego telewizora w salonie. Pokazują zbliżający się festiwal dyni.
– Może gotował metę? Jak ten nauczyciel chemii w Breaking Bad – mówi Ari kpiącym tonem, z trudem kryjąc złośliwy uśmieszek.
Noah ignoruje jej sarkazm.
– Mówię tylko, że pewnie coś o kimś wiedział, coś naprawdę paskudnego, i ta osoba chciała mieć pewność, że jej tajemnica nie wyjdzie na jaw już nigdy.
– Ej, wy – przerywam im. – Ian był nauczycielem historii w małym miasteczku, a nie informatorem FBI, handlarzem narkotyków czy wtyką mafii.
– Chyba nie powinnyśmy teraz o tym rozmawiać.
Noah opiera łokieć o stół, przyglądając mi się uważnie. Robi to przez cały dzień, patrząc na mnie tak, jakbym zaraz miała się załamać nerwowo. Byłam bliska tego, aby wyjść wcześniej z pracy, bo skończyłam wprowadzać dane do systemu, ale także dlatego, że Noah bez przerwy zagadywał i sprawdzał, jak się czuję.
Rozumiem to.
Reszcie świata musi wydawać się dziwne, że mój były mąż został zamordowany w środku nocy, a ja poszłam do pracy, jak gdyby nigdy nic, ale przecież nie istnieje żadna instrukcja, która podpowiadałaby, jak postępować w tego typu sytuacjach.
Wiedziałam jedynie, że kręcenie się w kółko po pustym mieszkaniu nie pomoże mi w schwytaniu mordercy.
Gdy wróciłam do domu kwadrans po piątej, brzozowy zagajnik wciąż był ogrodzony żółtą taśmą policyjną, a funkcjonariusz w radiowozie nadal blokował wejście na szlak turystyczny, zabraniając ludziom wstępu. Sceneria znacznie różniła się od tej, którą zastałam rano, gdy parking był pełen policji, detektywów i wozów telewizyjnych.
Mieszkańcy schodzą się tu całymi grupami. Zatrzymałam się i przyglądałam im przez kilka minut. Właściciele różnych pojazdów, począwszy od zardzewiałych kamperów, a skończywszy na białych lśniących BMW, przewijali się przez parking w nadziei, że uda im się cokolwiek zobaczyć… choć w rzeczywistości nie ma czego oglądać.
Gdy zaparkowałam na swoim miejscu, zauważyłam stojącą przed laskiem blondwłosą reporterkę z Kanału 7 i krępego operatora kamery, który ją filmował. Nie mam pojęcia, czego dotyczy jej reportaż. Wygląda na to, że jedynym, czym się teraz zajmują, jest przetwarzanie w kółko tych samych informacji na sto różnych sposobów, aż znów zaczną one brzmieć jak najświeższe fakty.
Wszystko, byleby tylko sprzedać jak najwięcej reklam.
Zawsze powtarzałeś, że stacjom telewizyjnym po prostu opłacało się robić rozrywkę z czyjejś tragedii, i jak zwykle miałeś rację.
– Wszystko w porządku, Dove? – Ariadne nakrywa dłonią moją dłoń, wyrywając mnie z zamyślenia. – Ostatnio jesteś strasznie cicha.
– Zawsze taka była – dodaje Noah i puszcza mi oko z drugiego końca stołu.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi – beszta go Ari. Sięga po kieliszek z winem i upija spory łyk. – Cała ta sprawa to jakiś obłęd. No wiecie… przecież u nas nigdy nie wydarzyło się nic makabrycznego, a nagle taki los spotyka kogoś, kogo znamy. – Spuszcza wzrok. – A raczej znaliśmy.
Noah milczy. Nie zna cię i nigdy nie miał szansy cię poznać. Ma tylko ogólne wyobrażenie, które stworzył z zasłyszanych ode mnie historii. Starałam się ukazać cię w możliwie jak najlepszym świetle, ale Ari przy każdej nadarzającej się okazji nie mogła oprzeć się pokusie, by dorzucić swoje trzy grosze. Od samego początku nie darzyła cię sympatią. Fakt, że złamałeś mi serce, tylko ją w tym utwierdził.
Jestem pewna, że Noah przejrzał mnie na wylot. Jest dobry w czytaniu między wierszami. Ty też miałeś do tego talent.
– Są jakiekolwiek poszlaki? – pyta Ari, zmieniając temat.
Wzdycham i jednocześnie czuję, jak częściowo schodzi ze mnie napięcie.
– Nic mi o nich nie wiadomo. Mam ochotę zadzwonić do jego rodziców, ale nie chcę za bardzo się wtrącać.
Ari prycha pod nosem z irytacją.
– Byłaś jego żoną przez prawie pięć lat, a znasz go, odkąd skończyłaś czternaście. Masz pełne prawo zadzwonić i spytać, co się dzieje. Chrzanić, co sobie pomyślą.
Gdyby to było takie łatwe.
Mimo że nie utrzymujemy ze sobą kontaktu, bardzo kocham twoich rodziców. W którymś momencie odezwę się do nich z chęcią wyrażenia najszczerszych kondolencji, ale jeszcze nie teraz. Na pewno są zdruzgotani, a ostatnią osobą, z którą chcieliby w tej chwili rozmawiać, jest ich była synowa.
– Naszła mnie pewna myśl – oznajmia Ari. – Pamiętasz, jak kilka lat temu Ian zgłosił się na ochotnika jako opiekun klasy historycznej, która miała pojechać na wycieczkę do St. Louis? Chciałaś mu towarzyszyć, ale powiedział, że nie możesz, bo mają już wystarczająco dużo ochotników.
– Ktoś musiał zostać z Lucy – odpowiadam.
– Serio tak powiedział? – dopytuje.
– Wypożyczenie klatki transportowej z hodowli jest drogie, a chwilę przed tym zdążyliśmy wymienić alternator w moim samochodzie.
– To skąd wziął kasę na hotel? Zapłacił z własnej kieszeni, prawda? Bo chciał mieć pewność, że dzięki temu dzieciaki pójdą zwiedzić sobie jakieś muzeum czy coś w tym stylu?
– Podzielił się kosztami z dwójką pozostałych nauczycieli – wyjaśniam.
– Czy któryś z nich nie wycofał się przypadkiem w ostatniej chwili? – pyta Ari, unosząc wymownie brew. – Przysięgam, że tak właśnie mówiłaś.
– Jeannie McNamara miała wtedy matkę w hospicjum. Nie było wyboru. A tak w ogóle, to o co ci właściwie chodzi?
– O to, że gdybyś choć na sekundę przestała wynajdywać dla niego wymówki, zrozumiałabyś, że od samego początku widać było oznaki. – Ari krzyżuje ramiona na piersi.
– Oznaki czego?
– Że knuł coś za twoimi plecami? Że może wcale nie był tak idealny, jak ci się zdawało? Że nie zawsze mówił ci całą prawdę? Że mogło dziać się coś, z czego nawet nie zdawałaś sobie sprawy?
– Chyba znałam własnego męża.
Ledwie udaje mi się zapanować nad gniewnym wyrazem twarzy i odeprzeć pokusę przypomnienia jej, że byliśmy razem od dwudziestu lat.
– A co z tymi kursami, na które uczęszczał? Wieczorne zajęcia semestr w semestr i żadnego dyplomu na ich potwierdzenie? – drąży Ari.
Nie muszę jej tłumaczyć, że wziąłeś sobie kilka wolnych semestrów ani tego, że kiedy uczęszcza się na zajęcia w niepełnym wymiarze godzin, ukończenie studiów trwa całe lata.
– Dajcie spokój, facet nie żyje. Naprawdę chcecie teraz krytykować jego akademickie niedociągnięcia? – pytam. Mój głos jest głośniejszy i bardziej piskliwy, niż chciałam.
Przez chwilę piorunujemy się nawzajem wzrokiem, a rozmowa utyka w martwym punkcie.
– Co za tragedia – mówi w końcu Noah, nie spuszczając ze mnie wzroku. Jego uwaga nieco łagodzi napiętą sytuację. – Targają nami emocje i przez to wprowadzamy zamieszanie, ale nie sądzisz chyba, że bagatelizujemy tę sprawę, co?
Omijając białe pudełka ze smażonym ryżem i kurczakiem, wyciąga przez stół swoją dłoń – równie miękką i gładką jak wysypane talkiem wnętrze jego lateksowych rękawiczek dentystycznych – i kładzie ją na mojej.
Czasami wydaje mi się, że mnie lubi, ale jako mój przełożony i nowy dentysta z dobrze zapowiadającą się karierą oraz dopiero co wypracowaną reputacją, nigdy nie wykorzystał swojej pozycji. Na całe szczęście. Nie uśmiechało mi się tłumaczenie mu, że czekam, aż zmądrzejesz i do mnie wrócisz. Noah jest zbyt pragmatyczny, by cokolwiek z tego zrozumieć.
– Mów za siebie – stwierdza Ari, wstając od stołu, by zanieść talerz do zlewu. Zbywa Noaha lekceważącym machnięciem ręki. – Ian był samolubnym dupkiem. Może nareszcie zaczniesz żyć swoim życiem.
Nad ciasnym aneksem zapada cisza tak przytłaczająca, że przygniata mnie swoim ciężarem i unieruchamia w miejscu.
– Co jest ze mną nie tak? – Ari pyta samą siebie z pełnym irytacji prychnięciem. – To był duży nietakt z mojej strony. Chciałam tylko powiedzieć, że może teraz uda ci się znaleźć kogoś, kto będzie cię lepiej traktował. Kto w końcu cię doceni.
Ari wbija wzrok w pusty talerz.
– Jestem w tym totalnie beznadziejna… mam na myśli mówienie o śmierci. Nigdy nie wiem, jak się zachować. Wybacz mi moją chaotyczność – dodaje.
Nie jest niczemu winna.
Ari należy do osób, które śmieją się na pogrzebach i żartują w niezręcznych sytuacjach. Zawsze uważałeś, że jest zbyt sardoniczna i nieczuła, ale znam ją od tak dawna, by wiedzieć, że ta część jej osobowości jest niczym więcej jak emocjonalną zbroją.
W rzeczywistości Ari jest równie bezbronna, wrażliwa i pełna dobroci jak każdy inny. Wielka szkoda, że nigdy nie miałeś okazji poznać jej od tej strony, ale zawsze było mi łatwiej trzymać was oboje z dala od siebie.
– Nic nie szkodzi.
Pochylam się nad stołem i dolewam wina do jej kieliszka, by pokazać jej, że nie mam do niej żalu.
– Cholera – mówi, spoglądając na zegarek. – Kochana, będę już lecieć. Muszę wyprowadzić psa matki. Pojechała na piąty rejs w tym roku. Pływa luksusowymi statkami pasażerskimi po całym świecie, ale prędzej szlag ją trafi, niż wysupła pieniądze ze swojego portfela Givenchy na opłacenie opiekunki do psa.
– Nie ma sprawy – zapewniam.
Zamyka mnie w krótkim uścisku ramion.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, to dzwoń, okej? Mówię serio. Nieważne, która będzie godzina. Będę cały czas pod telefonem.
– Wiem. Dziękuję.
Podchodzi do drzwi, zakłada neonowe adidasy i bierze torebkę ze stolika. Nadal ma na sobie niebieski fartuch asystentki stomatologicznej. To wiele dla mnie znaczy, że przyszła tu prosto po pracy i nie zawracała sobie głowy zajrzeniem po drodze do domu, by się przebrać.
Przed wyjściem odwraca się i macha mi na pożegnanie.
– Wszystko będzie dobrze – mówi. Rzadko zdarza jej się dodawać jakiekolwiek słowa otuchy. Sam dobrze wiesz, że nie jest urodzoną optymistką. – Pomożemy ci przez to przejść.
Przenosi spojrzenie na Noaha, potem na mnie i po chwili już jej nie ma.
Drzwi zamykają się ze szczękiem, a ja spoglądam na Noaha, który wyciera serwetką kąciki ust. Ciebie też charakteryzowała pewna wytworność. Przesadna elegancja i nieskazitelne maniery były niepisanym mottem rodziny Damianich. Jestem pewna, że widziałam twojego ojca w dżinsach może ze trzy, cztery razy przez wszystkie lata naszego związku.
Tęsknię za twoimi rodzicami.
Twoja matka po tym, jak do sądu wpłynęły papiery rozwodowe, rozmawiała ze mną raz, a na twojego ojca wpadłam w meksykańskiej restauracji kilka miesięcy temu, gdzie przebywał w otoczeniu swoich znajomych z klubu golfowego. Przypuszczam, że dla nich ta sytuacja była bardziej krępująca niż dla mnie. Byłeś ich synem, więc to normalne, że byli wobec ciebie lojalni. Jednak kochali mnie przecież jak własną córkę, a miłość – w każdej postaci – nie ulatnia się ot tak.
Twoja matka nie powiedziała tego wprost, ale wiem, że nie zgadzała się z decyzją, którą podjąłeś. Ojciec ograniczył się zaś do unikania kontaktu wzrokowego i komentowania pogody, bo tamtego dnia nawiedziła nas niepotykana fala upałów. Od zawsze unikał tematów, które były dla niego zbyt niewygodne. Byłam wdzięczna, że nie ignorował mnie ani nie patrzył na mnie tak, jak ty patrzysz na starego znajomego, z którym od dawna nie miałeś kontaktu. Jestem pewna, że to by mnie zabolało.
Przez cały nasz związek nigdy nie nadarzyła się dobra okazja, by powiedzieć im, jak wiele dla mnie znaczyli. Bardzo tego żałuję. Gdyby nie oni, pewnie nigdy nie dowiedziałabym się, czym jest trwałe, sprawnie funkcjonujące małżeństwo i jak wygląda „normalna” rodzina.
To była jedna z rzeczy, które najbardziej w tobie kochałam, Ian.
Każdy aspekt twojego życia był normalny w najlepszym znaczeniu tego słowa.
Twoi rodzice się nie kłócili. Twój dom zawsze był czysty i pachniał cynamonowym potpourri. Miałeś psa, kota i starszą siostrę, która nie zamieniła ci życia w piekło. Twoi rodzice mieli stabilne prace biurowe, a twoja mama jeździła minivanem, dopóki nie poszedłeś na studia. Nigdy nie cuchnąłeś dymem z czyjegoś papierosa, a twoje ubrania zawsze były wyprasowane i pachniały świeżością. Byłeś niesamowity w baseballu i piłce nożnej, a twoi rodzice nigdy nie opuścili żadnego meczu, bez względu na to, czy był rozgrywany w twoim rodzinnym mieście, czy gdzieś indziej.
Miałeś idealną rodzinę, a ja miałam szczęście, że stałam się jej częścią. Nigdy wcześniej nie byłam otoczona tak wielką miłością i prawdziwym poczuciem przynależności. Dom rodziny Damianich stał się moim domem. Nawet w trakcie studiów, gdy każdy tęsknił za swoim pokojem w domu rodzinnym, ja tęskniłam za kurczakiem po myśliwsku twojej mamy, cierpkim poczuciem humoru twojego ojca i zapachem korytarza obok pralni po tym, jak twoja matka wrzuciła do suszarki naręcze białych ręczników – pachniał płynem „Wiosenna Świeżość” z ledwie wyczuwalną nutą wybielacza.
Za bardzo zbaczam z tematu.
Gdziekolwiek teraz jesteś, na pewno o tym wszystkim wiesz.
– Musisz coś zjeść – mówi Noah, sprzątając ze stołu.
– Nie jestem głodna.
Mój żołądek jest potwornie ściśnięty, przygotowany na odrzucenie wszystkiego, co mogłabym spróbować w siebie wmusić.
Noah stoi plecami do mnie i wylewa do zlewu resztki wina z jednej z butelek. Nie powinnam mieszać alkoholu z lekami. Mogę mieć przez to napady drgawek i doznać nagłej utraty przytomności. Dokładnie takie ostrzeżenie widnieje na jaskrawożółtych etykietach opakowań. Wypisali je pogrubioną czcionką.
– Nie umiem sobie wyobrazić, co musisz teraz przeżywać. Chciałbym podnieść cię na duchu jakąś mądrą radą, ale nigdy wcześniej nie doświadczyłem straty kogoś bliskiego.
– Wystarczy, że tu jesteś – mówię.
Gdyby nie jego obecność, pewnie roztkliwiałabym się nad starymi albumami ze zdjęciami, a w tle leciałoby wideo z naszego ślubu.
Pamiętasz nasz pierwszy taniec i to, jak ćwiczyliśmy go co wieczór przez godzinę? To było na miesiąc przed naszym wielkim dniem. Chciałeś, żeby wszystko wyszło idealnie. I tak też było. Każdy krok, trzask lampy błyskowej aparatów, szerokie uśmiechy na twarzach przyjaciół i bliskich, patrzących, jak wirujemy w tańcu przy akompaniamencie orkiestry wykonującej miks szybkich swingowych utworów.
Wstaję od stołu i chowam do lodówki pudełka z resztkami jedzenia, którego pewnie i tak nie tknę. Miło z jego strony, że wykosztował się na taki obiad, więc nie chcę wyjść na niewdzięczną.
– Masz ochotę przejść się na spacer? Zaczerpnąć trochę świeżego powietrza? – pyta Noah, gdy kończymy myć naczynia. Sprzątnięcie kuchni tak małej, że zmieściłaby się w kamperze, nie wymaga zbyt wiele czasu. W niczym nie przypomina ona kuchni, z której korzystaliśmy w naszym domu przy Blue Jay Lane. Nie ma w niej wyspy, okapu ze stali nierdzewnej ani wielgachnej lodówki stojącej między szafkami na wymiar. Wystarczyło jedno naciśnięcie guzika, by zrobiła kruszony lód.
– Jest dość zimno, ale jakby co mam w samochodzie kurtkę.
Ta kuchnia wygląda, jakby należała do kogoś innego, a ja korzystała z niej jedynie tymczasowo… Tylko że „tymczasowo”, nie wiedzieć kiedy, zmieniło się w czas nieokreślony.
Rozważam jego propozycję przez całe trzy sekundy, po czym mówię:
– Chyba zostanę dzisiaj w domu.
Noah unosi ciemną brew.
– Jesteś pewna?
Ty nigdy się o nic nie martwiłeś. Kochałam to w tobie. Byłeś człowiekiem czynu. Niespokojnym duchem. Nieustraszonym wielbicielem zmian, traktującym każdy zwrot w swoim życiu jak następną przygodę. Najwyraźniej osoby spod znaku Strzelca już tak mają.
Noah ziewa, zakrywając usta grzbietem dłoni.
– Wracaj do domu – mówię. – Odpocznij.
Stoi przez chwilę przy zlewie, po czym przejeżdża ręką po krótkich, ciemnych włosach.
– W porządku. – Patrzy mi prosto w oczy. – Mój telefon będzie włączony przez całą noc w razie, gdybyś czegoś potrzebowała. Jeśli chcesz wziąć jutro wolne, albo nawet do końca tygodnia, to nie ma sprawy. Weź tyle wolnego, ile potrzebujesz.
– Doceniam twoją propozycję – odpowiadam, nie chcąc ciągnąć dalej tego tematu. Mam zamiar przychodzić co rano do pracy, ale nie jestem jasnowidzem. Nie wiem, co przyniesie jutro.
Mam wrażenie, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Szczerze mówiąc, nadal czekam, aż ta świadomość przeniknie mnie głęboko, aż do kości.
Odprowadzam Noaha do drzwi, czekając, aż założy buty i poklepie kieszenie, by sprawdzić, czy nie zapomniał telefonu ani kluczy. Jest bardzo zorganizowany, więc w jego zachowaniu kryje się pewna celowość, jakby nie chciał jeszcze stąd wyjść. Wolałabym, aby to zrobił, bo jeśli jeszcze raz zapyta, jak się czuję, to…
– Dzięki za kolację – mówię, krzyżując ramiona na piersi i opierając się o ścianę. – I dzięki, że wpadłeś.
– Nie ma sprawy, Dove – odpowiada, mrużąc lekko oczy, jakby moja wdzięczność była dla niego obraźliwa.
Żegnamy się w milczeniu. Gdy wychodzi, zamykam za nim drzwi.
Zabawne. Gdy dorastałam w Lambs Grove, nikt nigdy nie zamykał na noc drzwi, ale odkąd wprowadziłam się do tego mieszkania i pierwszy raz w życiu jestem sama, przekręcanie zamka szybko stało się moim nawykiem.
Przechodzę do pokoju, siadam na podłodze obok łóżka i wyciągam spod materaca drewnianą szkatułkę z pamiątkami. Zrobiłeś to mahoniowe pudełeczko na zajęciach stolarskich w liceum u pana Piersona. Na spodzie widnieją wypalone twoje inicjały. Chwilę później zabieram się za przeglądanie naszych starych zdjęć, a wokół mam mnóstwo twoich drobiazgów. Wyblakłe koszulki. Krawaty. Zegarek. Stare bilety. Zasuszony kwiatek ze studniówkowej butonierki.
Biorę pusty flakon po twojej wodzie kolońskiej leżący obok mojej kostki, podsuwam korek pod nos i wdycham twój zapach, zaciągając się nim głęboko raz po raz, aż w końcu przestaję wyczuwać jego woń.
Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że ktoś chciał cię zabić. Byłeś inteligentny, dobry, wykształcony, zaangażowany w sprawy lokalnej społeczności i kościoła, do którego uczęszczają twoi rodzice. Robiłeś wszystko dla swoich uczniów i pracowałeś godzinami bez słowa skargi. Nigdy nie zapomniałeś o czyichś urodzinach i zawsze dbałeś o to, by w Dniu Matki każda z nich – twoja mama, moja mama i wszystkie babcie – czuły się wyjątkowo. Trzymałeś się ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi od czasów dzieciństwa. Zawsze uważałam, że to wiele mówi o tym, jaki byłeś – lojalny, sentymentalny, niezawodny i godny zaufania.
Nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś mógł pałać do ciebie nienawiścią tak wielką, że popchnęło go to do odebrania ci życia
Zabiła cię przypadkowa osoba… to jedyne logiczne wytłumaczenie.
To musiała być sprawka jakiegoś oportunisty, może kogoś, kto wdziera się w czyjeś życie jak sęp, by żerować na resztkach małżeństwa swojej najlepszej przyjaciółki.
Wstaję z podłogi i biorę kluczyki z miseczki przy drzwiach.
Wybieram się na przejażdżkę.
3
Dove
Widziała mnie.
Na swoją obronę powiem, że wcale nie chciałam wydać się podejrzana. Nie chciałam przemknąć przez nikogo niezauważona. Nie zrobiłam nic złego. Nie nękałam jej. Nigdy bym się do tego nie posunęła. Nie chciałam się mścić, tylko za wszelką cenę wymierzyć sprawiedliwość.
Gdy podjechałam pod dom, zwolniłam nieco, chcąc wyryć sobie w pamięci jego obraz. Zauważyłam jednak, że była w środku – najwyraźniej sama – i wyglądała przez okno w salonie, niezbyt skutecznie kryjąc się za roletą.
Zaciskając dłonie na kierownicy, wyjeżdżam z Blue Jay Lane i wracam na swoją stronę miasta z do połowy opuszczoną szybą i włączonym radiem, w którym akurat leci jakaś lista przebojów Top 40.
Zastanawiające, że twoi rodzice nie zjawili się, by ją pocieszyć – ani by ona pocieszyła ich. Gdybyśmy się nie rozstali, twoi rodzice i ja bylibyśmy nierozłączni od pierwszej chwili, w której rozeszły się wieści o twojej śmierci.
Ciekawe, co o niej myślą. Czy nie dziwi ich, że spędziłeś ze mną dwadzieścia lat, a gdy tylko sprowadziłeś do domu kogoś innego, zostałeś zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Oczywiście, Michael i Lori są zbyt życzliwi, by dzielić się opiniami z kimkolwiek prócz siebie nawzajem, ale oczami wyobraźni widzę, jak wysnuwają pewne wnioski, i wiem, że są identyczne z moimi.
Po niecałych dziesięciu minutach jestem z powrotem w domu.
Rozbieram się, biorę prysznic i wpełzam pod zimną kołdrę, kładąc się na nierównym, starym materacu. Moje myśli wędrują ku niej. Kirsten. Wyglądała ukradkiem zza rolety, jakby myślała, że jej sylwetka nie będzie się odcinać na tle podświetlonego salonu. Zupełnie jak kot chowający się pod krzesłem, którego zdradza wystający ogon.
Gapię się w sufit przez kilka wlokących się w nieskończoność minut, ale w końcu się poddaję i biorę ze stolika nocnego telefon. Ekran się włącza, a ja mrużę oczy, zmniejszając jasność, i odblokowuję ekran. Chwilę później wpisuję twoje nazwisko w wyszukiwarkę, by sprawdzić, czy pojawiły się jakieś nowe informacje. Pierwszy link odsyła mnie do artykułu na stronie CNN, ale widzę, że został dodany rankiem. Nie ma żadnych nowych doniesień. Sprawdzam informacje na stronach trzech lokalnych stacji telewizyjnych, ale są nieaktualne i ewidentnie kilkukrotnie przerabiane, by sprawiały wrażenie najświeższych.
Nadal nie wiadomo, kto cię zabił, i jak na razie nie podano oficjalnej przyczyny śmierci.
Mam tylko nadzieję, że nastąpiła szybko.
O tym, że mogłeś cierpieć, nie chcę nawet myśleć.
Dopada mnie senność, a telefon w dłoniach robi się ciężki jak ołów. Wygląda na to, że w końcu uda mi się trochę przespać.
Na chwilę przed pójściem spać postanawiam po raz ostatni poszukać informacji… tym razem na temat Kirsten.
Nie rozumiem, dlaczego wcześniej nie wpadłam na ten pomysł. Chociaż w sumie zawsze brałam wszystko za dobrą monetę i z góry zakładałam, że ludzie są dobrzy. Do naszego pierwszego spotkania doszło, gdy na organizowane przeze mnie warsztaty malarskie przyniosła omyłkowo dostarczoną do niej pocztę. Przedstawiła się jako moja sąsiadka, właścicielka studia Best Life Joga. Emanowała spokojem, wdziękiem i skupieniem. Była dokładnie taka, jaka powinna być każda instruktorka jogi. Kolejny raz wpadłyśmy na siebie w trakcie spotkania integracyjnego dla lokalnych przedsiębiorców. Podeszła do mnie, podekscytowana widokiem znajomej twarzy. Przegadałyśmy cały wieczór jak dwoje ludzi, którzy znają się od zawsze.
Przyjaźniłyśmy się przez dwa lata. Ani razu nie przeszło mi przez myśl, że posunie się do czegoś takiego. Ani razu.
Człowiekowi wydaje się, że kogoś zna, a tu proszę.
Obawiam się, że nabrała nas oboje.
Wpisuję w pasek wyszukiwarki „Kirsten Best”, ale internet myśli chyba, że chodziło mi o „Kirsten Dunst”. Wzdychając pod nosem, wklepuję „Kirsten Best Detroit Michigan” i próbuję ponownie. Wyniki wyszukiwania zapełniają monitor w sekundę. Zaczynam od góry, od nieużywanego konta na LinkedInie, po czym przechodzę do artykułu o radcy prawnym oskarżonym o defraudację, ale zdjęcie nie pasuje. Trzeci link odsyła mnie do wzmianki o pogrzebie. Klikam w tytuł.
W górnym lewym rogu widać czarno-białe zdjęcie przystojnego mężczyzny o ciemnych włosach i z dołeczkami w policzkach, o wiele za młodego na pojawienie się w kolumnie z nekrologami. Przewijam kursor w dół, docierając do nazwiska. Adam Nicholas Meade. Wiek – dwadzieścia siedem lat. Nekrolog jest krótki. Znajduje się w nim informacja o tym, że mieszkał w Detroit, pracował jako spawacz i zmarł nagle.
Nie ma ani słowa o rodzicach i rodzeństwie, wspomniano jedynie, że miał wielu przyjaciół…
…oraz że zostawił pogrążoną w żalu narzeczoną, Kirsten Best z Detroit w stanie Michigan.
4
Dove
We wtorek jem wczesny lunch i zaglądam do apteki przy Cardinal, by odebrać swoje leki na receptę. Jakaś część mnie ma ochotę z nich zrezygnować. Nie lubię uczucia znieczulenia, które mnie po nich ogarnia, bo nie mogę opłakiwać cię we właściwy sposób ani przeżywać głębokiego uczucia pustki związanego z twoją stratą.
Jeżeli teraz nie jestem w stanie tego doświadczyć, to czy kiedykolwiek będę umiała to przepracować?
Krótko po rozwodzie przeczytałam pewną książkę zatytułowaną Poczuj to i wylecz się, dziewczyno! Od zawsze nienawidziłeś poradników o tym, jak sobie pomóc, szczególnie tych z przesadnie entuzjastycznymi tytułami, ale byłam zdesperowana, a ten egzemplarz wzywał mnie z lśniącej, dębowej półki w tylnym rogu księgarni, gdzie niemający szczęścia w życiu ludzie mogli w spokoju przeglądać książki.
Staję w kolejce. Przede mną jest dwóch klientów, więc wyciągam telefon, żeby zabić jakoś czas. Nie mogę przestać myśleć o nekrologu, na który natknęłam się ubiegłego wieczora. Przeczytałam go tyle razy, że straciłam rachubę. Prześladował mnie we śnie. Gdy tylko zatrzymałam się na parkingu dla pracowników przed kliniką dentystyczną Benoit Dental, zadzwoniłam na posterunek i poprosiłam o połączenie mnie z detektywem prowadzącym śledztwo w twojej sprawie. Po przekierowaniu włączyła się poczta głosowa. Detektyw do tej pory nie oddzwonił.
Nie twierdzę, że policja z Lambs Grove jest niekompetentna, ale niekoniecznie ma doświadczenie w rozwiązywaniu spraw zabójstwa.
Otwieram zapisany w telefonie nekrolog. Czarno-białe zdjęcie uśmiechniętego Adama zdążyło już utrwalić się w moim umyśle. Gdy tylko zamykam oczy, widzę je pod powiekami. Zeszłej nocy próbowałam znaleźć jakiekolwiek informacje na jego temat, ale natknęłam się jedynie na kilka wyróżnień na listach wzorowych uczniów jeszcze z czasów, gdy uczęszczał do publicznej szkoły, oraz wzmiankę, że pracował w zakładzie spawalniczym Van Wyk Welding w Detroit. Poza tym facet nie miał nawet profilu na Facebooku.
Jak można przyjaźnić się z kimś przez dwa lata i ani razu nie zająknąć się o tym, że w rodzinnym mieście miało się narzeczonego, który zmarł młodo i nieoczekiwanie? Skończyło się na tym, że straciłam pięćdziesiąt baksów (których w obecnej sytuacji nie miałam prawa wydać) na jakiejś podejrzanie wyglądającej stronie, by móc sprawdzić jego akt zgonu.
Ian, lepiej się przygotuj, bo mam dla ciebie rewelację.
W dokumencie napisano, że przyczyną śmierci było morderstwo.
Morderstwo.
Jakby tego było mało, wystarczyło policzyć, że od chwili podejrzanej śmierci Adama Meade’a do momentu otwarcia przez Kirsten Best centrum jogi w Lambs Grove minęło zaledwie sześć miesięcy.
– Następny proszę – mówi stojąca za ladą kobieta, więc podchodzę bliżej.
– Dove Damiani. – Wyciągam portfel z torebki. Ubezpieczenie, które opłaca za nas Noah, nie jest tak świetne jak to, które miałam za czasów naszego małżeństwa, ale lepsze to niż nic. Gdybym musiała płacić za te leki gotówką miesiąc w miesiąc, nie mogłabym sobie na nie pozwolić.
– Dove? – odzywa się zza moich pleców jakaś kobieta. – Czy to ty?
Odwracam się. Twoja matka stoi kilka metrów ode mnie. Sprawia wrażenie bardziej kruchej i drobniejszej, niż kiedy widziałam ją ostatnio. Zmarszczki pod jej oczami pogłębiły się. Nie ma śladu po matowej, czerwonej szmince i utrwalonych lakierem włosach, które od lat były jej znakiem rozpoznawczym. W ich miejsce pojawił się bladoróżowy balsam do ust i kucyk związany w niski kok nad karkiem.
– Lori. – W ustach mi zasycha. Nie spodziewałam się tego. – Cz… cześć.
Chcę do niej podejść i przytulić, tak jakbyś tego chciał, ale zamiast tego stoję w miejscu jak sparaliżowana, myśląc o wszystkim, co się ostatnio zmieniło i wydarzyło. To spotkanie dla każdej z nas oznacza co innego.
– Och, Dove… – Próbuje coś powiedzieć, ale usta jej drżą.
Nigdy wcześniej nie widziałam twojej matki w podobnym stanie. Jest taka wątła i blada. Z jej ramion zwisa bezkształtny, beżowy kardigan. Rękawy są tak długie, że zakrywają jej dłonie. Nie umiem stwierdzić, czy założyła legginsy, czy zwykłe, obcisłe spodnie dresowe, ale to nie jest Lori Damiani, którą znam.
Twoja mama znów próbuje coś powiedzieć, ale z jej ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Sekundę później po jej policzkach zaczynają spływać wielkie jak groch łzy.
Ignorując wcześniejsze odruchy, postanawiam ją pocieszyć.
Potrzebuje tego.
Wiem, że chciałbyś, abym to zrobiła.
Obejmuję ją, wdycham znajomą woń perfum od Thierry’ego Muglera i pozwalam jej wypłakać się na moim ramieniu.
Już dawno powinnam była odezwać się do twoich rodziców, ale nie chciałam się narzucać. Nie wiedziałam, jak to zostanie odebrane. Teraz wiem, że moje obawy były głupie i kompletnie nieuzasadnione.
Przez dwadzieścia lat byłam częścią twojej rodziny i w jakiś dziwny sposób czuję, że już zawsze będę stanowić jej część, szczególnie od tej chwili. Kojarzą mnie głównie z tobą. Choć nie jestem w stanie wypełnić pustki, jaka po tobie pozostała, nadal mogę służyć jako przypomnienie szczęśliwych i pięknych lat, które kiedyś dzieliliśmy.
– To straszne, prawda? – pyta ledwie słyszalnym szeptem.
Oczy mam suche, ale moją pierś przygniata niewidoczny ciężar.
– Najgorsze, co się mogło stać.
Wypuszczam twoją matkę z objęć i odsuwam się o krok. W milczeniu patrzymy sobie prosto w oczy, rozumiejąc się bez słów. Od samego początku istniała między nami szczególna więź. Wiem, że masz tego świadomość, ale twoja mama matkowała mi bardziej niż moja własna.
Zerwanie kontaktu z nią było dla mnie jedną z najtrudniejszych rzeczy podczas naszego rozwodu.
– Jak się trzymasz, kochana? – pyta, ocierając łzy i gładząc mnie po ramieniu. – Wszystko w porządku?
Moja dolna warga drży przez chwilę. Bije od niej tyle miłości, że prawie udaje jej się pokonać spowijające mnie odrętwienie.
– Nadal nie mogę w to uwierzyć – przyznaję.
Lori kląska językiem.
– Jak my wszyscy.
– Dove? – woła mnie kobieta za ladą.
– Sekundkę. – Zostawiam twoją mamę, opłacam koasekurację i chowam do torby spiętą zszywaczem papierową torebeczkę.
– Masz wolne wieczorem? – pyta, gdy wracam od okienka. – Chcielibyśmy cię do siebie zaprosić i nadrobić trochę zaległości. Będziemy wybierać zdjęcia z albumów na pogrzeb i bardzo bym chciała, żebyś nam pomogła. Gdybyś chciała dorzucić jakieś od siebie…
Fakt, że chce, bym odegrała rolę w planowaniu twojego pogrzebu, jest dla mnie jedynym i ostatecznym potwierdzeniem, że nadal coś dla niej znaczę.
– Oczywiście – wtrącam, nie pozwalając jej dokończyć. Jestem o krok przed nią. – O której mam przyjechać?
– Coś około osiemnastej? – proponuje, pociągając nosem. Podchodzi do mnie, by ponownie dać się uściskać.
– Możesz na mnie liczyć – zapewniam ją, po czym wracam do pracy.
*
– Dove Damiani? – pyta jakaś kobieta w chwili, w której zatrzaskuję drzwi samochodu. Gdy odwracam się w jej stronę, podsuwa mi pod nos policyjną oznakę.
– Detektyw Rhonda Reynolds – mówi, opuszczając lśniącą tarczę. Jej puszyste blond włosy poprzetykane pasmami siwizny rozwiewa październikowy wiatr, a wyraz jej oczu łagodnieje, gdy taksuje mnie wzrokiem. – Muszę zadać ci kilka pytań odnośnie do Iana Damianiego.
Rozglądam się dokoła. Na szczęście w pobliżu nie ma żadnych pacjentów, którzy byliby świadkami tej rozmowy. Wiem, jak to może wyglądać dla postronnego obserwatora. Już wyobrażam sobie potencjalne plotki.
– Jasne, nie ma sprawy. Tylko najpierw skończę wypełniać kilka formularzy, a potem, jeśli to pani pasuje, mogę pojechać na posterunek.
Pani detektyw krzywi się nieznacznie.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Lepiej będzie, jeśli porozmawiamy teraz. – Detektyw Reynolds wskazuje na stojącego za jej plecami nieoznakowanego chevroleta. – Proszę wsiadać. Przejedziemy się. Odwiozę panią, jak tylko skończymy.
Powstrzymuję się przed zrobieniem krzywej miny, by pokazać jej, jak bardzo jestem zaskoczona całą sytuacją.
– Nie chcę sprawiać kłopotu, pani detektyw. Pojadę na posterunek i tam się spotkamy.
Detektyw Reynolds parska krótkim śmiechem, a zmarszczki wokół jej oczu pogłębiają się.
– Nie zamierzam pani aresztować, jeśli właśnie to panią martwi. To standardowa procedura. Zwykła uprzejmość.
Ręce mi drżą. Czemu przebywanie w obecności funkcjonariusza policji sprawia, że niewinni ludzie skręcają się z poczucia winy?
– No dobrze – odpowiadam z uśmiechem. – Muszę tylko zostawić na recepcji informację, że wychodzę dziś po południu.
– Świetnie. – Opiera się o drzwi od strony kierowcy, zerkając na telefon, gdy wchodzę do środka. Gdy wracam, tylne drzwi od strony pasażera są uchylone.
Wsiadam, dotykając spoconymi dłońmi skórzanego siedzenia. Pani detektyw zajmuje fotel kierowcy. W radiu leci stary kawałek z lat osiemdziesiątych.
– Wygodnie pani? – pyta, gdy wyjeżdżamy z parkingu. Zaczynam myśleć, że detektyw Reynolds jest dla mnie zbyt miła. Mam nadzieję, że to nie jest żadna ustawka. Jeśli tak, to pewnie uważa mnie za winną i chce, żebym poczuła się na tyle bezpiecznie, że się przed nią otworzę.
– Proszę mówić, jeśli będzie pani zbyt gorąco albo za zimno.
Jej odbicie uśmiecha się do mnie we wstecznym lusterku.
– Oczywiście. – Chrząkam dyskretnie, zapadając się jak najgłębiej w siedzenie i modląc, by nikt mnie nie zauważył.
Biorę głęboki wdech, wmawiając sobie, że gdy tylko zada swoje pytania i złoży fakty w jedną całość, zrozumie, że nigdy nie zrobiłabym ci krzywdy.
Nigdy, przenigdy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: You Have to Believe Me
YOU HAVE TO BELIEVE ME © 2019 by Minka Kent
Copyright for the Polish edition © 2020 by Wydawnictwo FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2020
Zdjęcie na okładce: © Miguel Sobreira/Trevillion Images
Redakcja: Katarzyna Smardzewska / panbook.pl
Korekta: Kamila Sowińska / panbook.pl
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-327-6
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl