Nałóg - Paolo Roversi - ebook + książka

Nałóg ebook

Roversi Paolo

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każdy ma jakąś słabość.

A ty? Jaką masz?

Błyskotliwa Rebecca Stark opracowuje nowatorski sposób leczenia rozmaitych obsesji. Metoda doktor Stark jest tak skuteczna, że rosyjski bogacz Grigorij Iwanow powierza jej kierowanie pierwszą z zespołu awangardowych klinik, budowanych na całym świecie, aby pomóc ludziom uwolnić się od uzależnień.

Spośród setek zgłoszeń lekarka wybiera siedmioro pacjentów z różnych krajów.

Niemka Lena Weber jest maniaczką ćwiczeń fizycznych, pochodzący z Hong Kongu Jian Chow to projektant stron internetowych i hacker podglądacz, Szwajcarka Rosa Bernasconi uzależniła się od nowych technologii. Mediolański prawnik Claudio Carrara jest kompulsywnym hazardzistą, a paryska menedżerka Julie Arnaud nimfomanką. Tim Parker, broker z Nowego Jorku, to kokainista, a Holenderka Jessica De Groot dokonuje samookaleczeń.

Gdy kilkoro pacjentów znika w tajemniczych okolicznościach, zaczyna się rozpaczliwa walka o przetrwanie w grupie, gdzie każdy ma coś do ukrycia.

Pełen napięcia thriller o meandrach ludzkiej psychiki

i najmroczniejszych stronach nałogów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 197

Oceny
3,4 (49 ocen)
15
12
8
7
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

Istny horror
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Krótki thriller ze złym zakończeniem,czyli zło zwycięża.
02

Popularność




Pro­log

Offen­burg, Niemcy. 1994

Komi­sa­rzowi Jürgenowi Fische­rowi nazwa Szwar­cwaldu ni­gdy nie wyda­wała się tak odpo­wied­nia, jak w tę Wigi­lię Bożego Naro­dze­nia: „Czarny Las”. Olbrzy­mia jodłowa połać leśna, która jakby pochła­nia mia­steczka i drogi w regio­nie Bade­nii-Wir­tem­ber­gii, roz­cią­ga­ją­cym się przez setki kilo­me­trów od pół­nocy na połu­dnie. Rzecz jasna, nazwę tę nadano w odnie­sie­niu do gęstej roślin­no­ści, choć aku­rat teraz w kra­jo­bra­zie domi­no­wała biel.

Noc zapa­dła wiele godzin temu, a śnieg nie prze­sta­wał padać od wczo­raj­szego ranka.

Fischer w swo­ich cięż­kich butach zata­piał się w śniegu po kostki, co znacz­nie utrud­niało marsz. U boku komi­sa­rza kro­czył Con­rad Ber­ger, doświad­czony prze­wod­nik, który, choć znał oko­licę jak wła­sną kie­szeń, klął, szu­ka­jąc wła­ści­wego kie­runku. Fischer pamię­tał, że czy­tał w jakimś fol­de­rze tury­stycz­nym, który sprze­da­wano we wszyst­kich księ­gar­niach od Fry­burga po Stut­t­gart, że w tych stro­nach można było się doli­czyć ponad dwu­dzie­stu kilo­me­trów szla­ków wyciecz­ko­wych: to istny labi­rynt, bio­rąc pod uwagę aktu­alne warunki atmos­fe­ryczne. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że w mroku i w obfi­cie sypią­cym śniegu można było się poczuć niczym w jakimś zagu­bio­nym zakątku Ala­ski, nie zaś w raju w samym sercu Nie­miec sły­ną­cym z uro­czych spa­ce­rów.

Prawdę mówiąc, zakres jego dzia­ła­nia nie obej­mo­wał nawet tej oko­licy, ale kole­dzy z Fry­burga, któ­rych i tak było nie­wielu w związku z prze­rwą świą­teczną, nie mogli doje­chać ze względu na śnie­życę, więc to jemu przy­pa­dła w udziale ta przy­jem­ność. Dostał tele­fon, gdy znaj­do­wał się w pół drogi mię­dzy Baden-Baden a Offen­bur­giem, gdzie miesz­kała jego sio­stra Adel­mute. Jak co roku, jechał, żeby wspól­nie z nią spę­dzić święta.

Jego zwierzch­nicy wie­dzieli, że się zgo­dzi. Fischer nie miał żony ani dzieci, tak więc bożo­na­ro­dze­niowy nastrój się go nie imał, a on rów­nie dobrze mógł pra­co­wać także w Wigi­lię.

‒ Jürgen, trzeba coś spraw­dzić, to ruty­nowa sprawa. A że znaj­du­jesz się aku­rat po dro­dze do Offen­burga, to jesteś naj­bli­żej. Będzie ci towa­rzy­szył doświad­czony prze­wod­nik, żebyś nie zgu­bił się w lesie.

Poli­cjant nie mógł odmó­wić, ale już zaczy­nał żało­wać.

Zawieja śnieżna zda­wała się nie koń­czyć, a od dłuż­szego czasu nie było widać na nie­bie świe­tli­stego śladu flary, od któ­rego wszystko się zaczęło. Na szczę­ście Ber­ger i chło­paki z ratow­nic­twa leśnego mieli dosta­tecz­nie dużo czasu, żeby w przy­bli­że­niu obli­czyć poło­że­nie punktu, z któ­rego wystrze­lono flarę, zaś Fischer z prze­wod­ni­kiem wła­śnie się tam kie­ro­wali.

Nie wie­dzieli, czego się spo­dzie­wać. Mogło to być wszystko. Może ktoś źle się poczuł ‒ w razie czego dzięki swoim upraw­nie­niom pacjen­tem mógł się zająć Con­rad, w ocze­ki­wa­niu na trans­port. Jeśli jed­nak stało się coś innego, cóż, wła­śnie po to był tam Fischer ze swoją odznaką i pisto­le­tem.

Wystrze­le­nie flary, jakiej zwy­kle używa się na morzu, żeby wezwać pomoc, gdy łódź napo­tka jakieś trud­no­ści, było dość czę­sto spo­ty­kaną prak­tyką sto­so­waną tutaj w nagłych wypad­kach. Na przy­kład, gdy linie tele­fo­niczne nie dzia­łały lub – co bar­dziej realne ‒ gdy miesz­kańcy chat roz­sia­nych po lesie nie mieli nawet tele­fonu. W dzi­kim sercu Szwar­cwaldu miesz­kało wiele rodzin i może teraz któ­raś z nich zna­la­zła się w tara­pa­tach.

Męż­czyźni prze­miesz­czali się powoli wśród wyso­kich pni drzew i nasi­la­ją­cej się śnież­nej zamieci. Prze­wod­nik w pra­wej ręce trzy­mał kom­pas i szu­kał naj­lep­szej drogi, żeby dotrzeć na z grub­sza okre­ślone miej­sce. W lewej ręce miał nie­wielką latarkę i oświe­tlał śnieg roz­cią­ga­jący się przed nimi.

Szli trudną drogą, która zapewne w nor­mal­nych warun­kach musiała być ubitą ścieżką.

Fischer zasta­na­wiał się, czy na pewno idą we wła­ści­wym kie­runku. I w poszu­ki­wa­niu czego? Nie było to jasne. Minęły już cztery godziny od wezwa­nia o pomoc, cała wiecz­ność, jeśli osoba wzy­wa­jąca była u kresu życia.

Po kolej­nych dwóch godzi­nach tułaczki w końcu dotarli na miej­sce. Ber­ger szybko się rozej­rzał, po czym prze­ra­żony odwró­cił się do komi­sa­rza poli­cji i wska­zał coś przed nimi. Słabe świa­tło kie­szon­ko­wej latarki oświe­tliło czer­woną plamę na śniegu. W pierw­szej chwili mogło to wyglą­dać na zra­nione zwie­rzę. W Szwar­cwal­dzie czę­sto widy­wano tego rodzaju obrazki: dra­pież­niki i ich ofiary w odwiecz­nej walce o prze­trwa­nie. Jeleń lub sarna napad­nięte przez wilki. Fischer zbli­żył się jesz­cze o krok. Ofiara nie miała łap ani kopyt, tylko dwa potężne buciory z pode­szwami z głę­bo­kim bież­ni­kiem.

Śnieg nagle prze­stał padać. Dopiero wtedy poli­cjant zdał sobie sprawę z wszech­moc­nej i wznio­słej ciszy, która ich ota­czała. Przed jego oczami roz­po­ście­rała się nie­wielka polana oto­czona gęstym jodło­wym lasem, dosko­nale okrą­gła. A na środku ‒ ta nie­po­ko­jąca czer­wona kałuża.

Prze­wod­nik włą­czył reflek­tory poszu­ki­waw­cze, które niósł w ple­caku, i wtedy Fischer ujrzał potworny widok, któ­rego miał nie zapo­mnieć do końca swo­ich dni.

1

Genewa, Szwaj­ca­ria. Dziś

Rebecca Stark z fascy­na­cją obser­wo­wała stru­mień wody try­ska­jący ku niebu z Jeziora Genew­skiego. Tego ranka pod koniec kwiet­nia czuła się jak we śnie. Do Lon­dynu przy­le­ciał spe­cjal­nie pry­watny odrzu­to­wiec, żeby zabrać ją na spo­tka­nie. Wsia­dła do niego na Lon­don City Air­port w ulew­nym desz­czu, po czym zna­la­zła się w Szwaj­ca­rii pod sło­necz­nym nie­bem.

Teraz sie­działa na desi­gner­skim fotelu w luk­su­so­wym prze­szklo­nym gabi­ne­cie. Naprze­ciwko niej za szkla­nym biur­kiem sie­dział Gri­go­rij Iwa­now, rosyj­ski magnat naf­towy, któ­rego poznała nie­spełna rok wcze­śniej, gdy tra­fił pod jej opiekę.

Iwa­now był wyso­kim męż­czy­zną o wyra­fi­no­wa­nych manie­rach, około sześć­dzie­siątki, z sza­rymi oczami i wło­sami w tym samym kolo­rze, bar­dzo krótko przy­strzy­żo­nymi. Miał na sobie ciemny gar­ni­tur od krawca, bez kra­wata, i złoty zega­rek zaku­piony nie­mal na pewno w jed­nym z tutej­szych skle­pów jubi­ler­skich. Słu­cha­jąc, jak mówi, Rebecca myślami powró­ciła do tygo­dni – w sumie ośmiu ‒ pod­czas któ­rych roz­mówca był jej pacjen­tem. Wów­czas Rosja­nin nie oka­zy­wał krztyny pew­no­ści sie­bie i deter­mi­na­cji, jakimi teraz się afi­szo­wał.

Kiedy spo­tkała się z nim po raz pierw­szy w swoim gabi­ne­cie w Ken­sing­ton, miała przed sobą męż­czy­znę o twa­rzy pożło­bio­nej zmarszcz­kami, nie­uchwyt­nym spoj­rze­niu i przy­ga­szo­nym wyra­zie twa­rzy, fizycz­nie nad­we­rę­żo­nego nało­giem.

Dopiero w tej chwili Rebecca uświa­do­miła sobie, że Iwa­now zadał jej pyta­nie.

‒ Tak?

‒ Powie­dzia­łem, że zapewne się pani zasta­na­wia, dla­czego tak pil­nie chcia­łem się spo­tkać.

Kobieta nie odpo­wie­działa. Ogra­ni­czyła się do nie­znacz­nego ruchu głową.

‒ Jak pani wia­domo, jestem bar­dzo bogaty i mogę się poszczy­cić, że jestem też nie­złym biz­nes­me­nem. Ale to, co pla­nuję, nie bie­rze się z chęci zysku. A przy­naj­mniej nie natych­mia­sto­wego; wszystko robimy dla wła­snego zysku, zga­dza się? Powiem wprost: chciał­bym, żeby z pomocy, którą mi pani oka­zała, mogli sko­rzy­stać rów­nież inni. Pra­gnę, by pani metoda przy­no­siła korzy­ści i wyle­czyła jak naj­wię­cej osób, oczy­wi­ście, za odpo­wied­nią opłatą.

Rebecca spoj­rzała na niego pyta­jąco, w taki spo­sób, w jaki gracz w sza­chy spoj­rzałby na prze­ciw­nika w ocze­ki­wa­niu na kolejny ruch.

‒ Pro­po­nuję, żeby zaczęła pani pra­co­wać dla mnie. Czy jest pani zain­te­re­so­wana?

Znów zaczęła na niego patrzeć nie­uf­nie, ale w grun­cie rze­czy z podzi­wem. Czy mogła mu wie­rzyć?

Na pod­sta­wie raportu kli­nicz­nego, który sama zre­da­go­wała, nale­ża­łoby stwier­dzić, że tak. Cał­ko­wi­cie wyzdro­wiał. Od ośmiu mie­sięcy nie wra­cał do nałogu i wyglą­dał jak okaz zdro­wia. Nie­stety – tego rów­nież nauczyła się z bie­giem lat ‒ pozory czę­sto mylą. Zwłasz­cza gdy ma się do czy­nie­nia z cho­ro­bami takimi jak te, któ­rymi zaj­mo­wała się w swoim gabi­ne­cie. Każdy pacjent staje się zręcz­nym oszu­stem, z kłam­stwa czy­niąc sztukę, żeby ukryć przed innymi swoją obse­sję.

Iwa­now wstał z miej­sca, a Rebecca poczuła się w obo­wiązku zro­bić to samo. Pode­szli do poły­sku­ją­cej szyby ogrze­wa­nej pro­mie­niami słońca.

‒ Pani metoda jest fan­ta­styczna, pani dok­tor. Pani jest fan­ta­styczna! Dla­tego posta­no­wi­łem zain­we­sto­wać.

Rebecca nie wie­działa, czy powinna się czuć zaszczy­cona, czy prze­stra­szona.

Przez całą podróż samo­lo­tem zasta­na­wiała się, dla­czego tak pil­nie ją wezwał. Zadzwo­nił do niej wczo­raj­szego wie­czoru i nale­gał, dopóki nie ustą­piła, zga­dza­jąc się z nim spo­tkać. Musiała prze­ło­żyć wiele wizyt, ale Iwa­now zapew­nił, że prze­leje jej pięć tysięcy fun­tów za samą fatygę. Męż­czy­zna z pew­no­ścią nie patrzył na wydatki. Pod jej dom przy Allen Street zaje­chała limu­zyna. Wielu prze­chod­niów pode­szło z zacie­ka­wie­niem, ktoś nawet zro­bił zdję­cia tele­fo­nem, bio­rąc ją za jakąś ważną oso­bi­stość. Czer­wona z zaże­no­wa­nia wsia­dła do auta, a kie­rowca zamknął za nią drzwi, lekko się kła­nia­jąc. Samo­chód zabrał ją na lot­ni­sko, gdzie cze­kał na nią samo­lot Piper z uru­cho­mio­nym sil­ni­kiem. Wobec tak kosz­tow­nych zabie­gów Rebecca zaczęła snuć naj­roz­ma­it­sze domy­sły: naj­bar­dziej praw­do­po­dobny wyda­wał się jej powrót Iwa­nowa do nałogu i to, że potrze­bo­wał natych­mia­sto­wej kon­sul­ta­cji medycz­nej ze strony swo­jej byłej psy­chia­try. Tego rodzaju zachcianki są typowe dla bar­dzo zamoż­nych ludzi, któ­rzy uwa­żają, że wszystko mogą zała­twić za pomocą pie­nię­dzy.

Teraz jed­nak czuła się zdez­o­rien­to­wana. Widok jej byłego pacjenta w świet­nej for­mie, w dodatku skła­da­ją­cego jej pro­po­zy­cję pracy, zupeł­nie roz­ło­żył ją na łopatki. Spró­bo­wała gry na czas, żeby zro­zu­mieć, o co cho­dzi.

‒ To inwe­sty­cja we mnie?

‒ Otóż to. Muszę naprawdę pani pogra­tu­lo­wać. Nie sądzi­łem, że to zadziała, a pro­szę na mnie spoj­rzeć!

Przyj­rzała mu się. Iwa­now uśmie­chał się cały czas jak tele­mar­ke­ter, co z pew­no­ścią nie było dla niego typo­wym zacho­wa­niem. W okre­sie lecze­nia ni­gdy tego nie robił. Przez cały czas Rebecca miała do czy­nie­nia z czło­wie­kiem w fatal­nym humo­rze i z dużym opo­rem sto­su­ją­cym się do jej wska­zó­wek. Osta­tecz­nie jed­nak dzięki cier­pli­wo­ści i poświę­ce­niu udało się jej prze­cią­gnąć go na swoją stronę, prze­ko­nu­jąc, żeby zaufał jej i jej meto­dom. I zdo­łała go wyle­czyć. A przy­naj­mniej przy­wró­cić mu jako taką rów­no­wagę, zwa­żyw­szy, że wiele scho­rzeń ni­gdy nie cofa się cał­ko­wi­cie. Jak tłu­ma­czyła przy wielu oka­zjach, metoda dok­tor Stark była sku­teczna w utrzy­my­wa­niu cho­roby pod kon­trolą, nie zaś w cał­ko­wi­tej jej eli­mi­na­cji; tak jak dzieje się z byłym alko­ho­li­kiem, który stale musi się trzy­mać z dala od butelki.

‒ Rze­czy­wi­ście, ni­gdy nie widzia­łam pana w tak świet­nej for­mie – przy­znała.

‒ Try­skam ener­gią i pomy­słami. Choć muszę pani wyznać, że nie zwy­kłem zawie­rzać ludziom tak mło­dym jak pani, żeby sza­stać taką pokaźną sumą pie­nię­dzy.

Rebecca uśmiech­nęła się.

‒ Jestem młoda, ale mam doświad­cze­nie! Jak panu wia­domo, mam trzy­dzie­ści osiem lat, z któ­rych pięt­na­ście spę­dzi­łam, bada­jąc i pra­cu­jąc nad takimi przy­pad­kami jak pań­ski.

Iwa­now się zgo­dził.

‒ Jestem bar­dzo usa­tys­fak­cjo­no­wana osią­gnię­tymi rezul­ta­tami ‒ cią­gnęła psy­chia­tra, wpa­tru­jąc mu się w oczy. ‒ Pan zaś być może przed­sta­wia sobą mój naj­więk­szy suk­ces.

‒ Czy chce pani przez to powie­dzieć, że przyj­muje pro­po­zy­cję?

‒ Pro­szę mi naj­pierw obja­śnić szcze­góły, jeśli to nie kło­pot.

‒ Ależ oczy­wi­ście!

Rosja­nin wyjął z kie­szeni mary­narki małego pilota. Wci­snął guzik i na ich oczach pokój zaczął się zmie­niać: szyby zostały zasło­nięte cięż­kimi kota­rami, a z sufitu wyło­niły się kinowy ekran i super­no­wo­cze­sny pro­jek­tor.

‒ Pro­szę mi pozwo­lić to zilu­stro­wać za pomocą fil­miku. Wie pani, ludzie tacy jak ja lubią widzieć na wła­sne oczy to, w co inwe­stują. Dotknąć wła­sno­ręcz­nie. Pomy­śla­łem, że pani rów­nież może to spra­wić przy­jem­ność.

Wska­zał na skó­rzany fotel sto­jący po dru­giej stro­nie gabi­netu. Kiedy oboje zasie­dli już wygod­nie, Iwa­now roz­po­czął pro­jek­cję.

W pierw­szych uję­ciach ‒ z pew­no­ścią reali­zo­wa­nych dro­nem ‒ widać było wiej­ską oko­licę o buj­nej roślin­no­ści, a w miarę zbli­ża­nia się do ziemi kamera sku­piła się na sta­rej ary­sto­kra­tycz­nej budowli oto­czo­nej polami upraw­nymi i gajami oliw­nymi.

Cudowne miej­sce, pomy­ślała Rebecca.

Iwa­now spau­zo­wał nagra­nie. Stop-klatka wyglą­dała jak wido­kówka: stare mury okryte cie­niem palm i opun­cji, kwiaty we wszyst­kich oknach, cie­płe barwy wokół willi usy­tu­owa­nej w gęstej roślin­no­ści.

‒ Podoba się pani?

‒ Bar­dzo. Czy to jakiś fol­wark?

‒ Nie cał­kiem. To połu­dniowe Wło­chy, Apu­lia, dokład­nie górne Salento. Tego rodzaju zabu­dowa nosi nazwę mas­se­ria. Zaku­pi­łem ją rok temu i w ciągu ostat­nich mie­sięcy cał­ko­wi­cie prze­bu­do­wa­łem. Sięga szes­na­stego wieku i przez pięć wie­ków była wiej­skim fol­war­kiem i gospo­dar­stwem rol­nym. Chcieli zro­bić z niej luk­su­sową rezy­den­cję, lecz ich uprze­dzi­łem, bo moim zda­niem ide­al­nie nadaje się do naszych celów. Piękna, prawda?

‒ Wspa­niała, ale nie rozu­miem, co to ma ze mną wspól­nego.

‒ Zro­zu­mie pani za chwilę.

Iwa­now wci­snął przy­cisk play i ich oczom uka­zał się swego rodzaju spot rekla­mowy.

Obrazy sta­rej mas­se­rii prze­pla­tały się z wie­loma innymi obra­zami ‒ w szyb­kim i umie­jęt­nym mon­tażu ‒ przed­sta­wia­ją­cymi ludzi róż­nych naro­do­wo­ści, kobiety i męż­czyzn z jakąś tro­ską wypi­saną na twa­rzach. Uję­cia były nie­ostre, jakby nakrę­cono je z ukry­cia w dużym mie­ście. Ustę­po­wały miej­sca sce­nom roz­gry­wa­ją­cym się w pomiesz­cze­niach mas­se­rii, ele­gancko urzą­dzo­nych i wid­nych, na które nakła­dały się wschody i zachody słońca uchwy­cone z któ­re­goś okna willi. Następ­nie pano­rama z góry uka­zu­jąca oko­liczne wie­kowe gaje oliwne, łagodne wzgó­rza i na hory­zon­cie inten­sywny błę­kit morza. W tym momen­cie sekwen­cja obra­zów zwol­niła i Rebecca poczuła odprę­że­nie. To miej­sce było bez­piecz­nym schro­nie­niem. W końcu z gło­śni­ków roz­legł się cie­pły i uwo­dzi­ciel­ski kobiecy głos.

„Chcie­li­by­ście cał­ko­wi­cie – i na zawsze ‒ uwol­nić się od waszych obse­sji, od waszych cho­ro­bli­wych popę­dów i od nało­gów zatru­wa­ją­cych wasze życie? Sun­rise to miej­sce, w któ­rym może­cie się odro­dzić! Skon­tak­tuj­cie się z nami, to nic nie kosz­tuje!”.

Na ekra­nie poka­zały się numer tele­fonu i adres e-mailowy. Film dobiegł końca. Ekran i pro­jek­tor znik­nęły w sufi­cie, a kotary roz­su­nęły się, znów uka­zu­jąc nie­bie­skie, spo­kojne wody jeziora.

‒ Teraz pani zro­zu­miała?

Rebecca zawa­hała się.

‒ Nie do końca…

‒ Ależ to pro­ste! To, co zoba­czyła pani na fil­mie, to pierw­sza ofi­cjalna sie­dziba zespołu kli­nik Sun­rise, które otwo­rzymy pod pani kie­row­nic­twem, tam gdzie „obda­ro­wuje się nadzieją i urze­czy­wist­nia małe cuda”. Co pani na to, podoba się pani taki slo­gan? Skrom­nie powiem, że to ja go wymy­śli­łem. Pro­mo­cyjny fil­mik jest już poka­zy­wany na całym świe­cie, ruszyły także inne ini­cja­tywy w mediach. Zgło­siły się setki osób, a moja ekipa eks­per­tów przy­stę­puje do wstęp­nej selek­cji! Natu­ral­nie to pani zade­cy­duje, kogo przy­jąć, oce­nia­jąc wybraną grupę kan­dy­da­tów. Będzie pani mieć cał­ko­witą swo­bodę. Metoda jest pani, więc do pani należy osta­teczny wybór. Liczba miejsc jest ogra­ni­czona i…

‒ Czy pan naprawdę chce, żebym to ja tym kie­ro­wała? – prze­rwała mu.

‒ Oczy­wi­ście! Pani jest naj­lep­sza, mówi­łem już! Pomy­śla­łem o wszyst­kich szcze­gó­łach i wiem, że mnie pani nie zawie­dzie.

Rebecca uśmiech­nęła się nieco ogłu­piała. Rosja­nin porwał ją swoim entu­zja­zmem i wie­dział rów­nież, jak połech­tać jej ego. Po tych wszyst­kich poświę­ce­niach, jakich doko­nała, żeby udo­sko­na­lić swoją metodę lecze­nia, to naprawdę mogła być życiowa oka­zja.

Tym­cza­sem Iwa­now na­dal mówił, prze­cha­dza­jąc się wiel­kimi kro­kami wokół gabi­netu.

‒ Zespół kli­nik Sun­rise będzie chlubą mojej dzia­łal­no­ści! Otwo­rzę je wszę­dzie: we Fran­cji, w Niem­czech, Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Kana­dzie.

‒ Naprawdę wie­rzy pan, że można na tym zaro­bić?

Roze­śmiał się ze sma­kiem.

‒ Zaro­bić? Pani dok­tor, dzięki tym kli­ni­kom będę miał pie­nię­dzy jak lodu! Pro­szę się chwilę zasta­no­wić: pra­wie każdy na tym świe­cie cierpi z powodu jakiejś manii, fobii, jakie­goś uza­leż­nie­nia, które drę­czy go od zawsze i od któ­rego chciałby się uwol­nić. Odtąd będzie mógł to zro­bić dzięki pani i kli­ni­kom Sun­rise!

‒ Czyli nie cho­dzi tu o filan­tro­pię.

‒ To inte­resy. Pierwsi pacjenci będą leczeni nie­od­płat­nie, aby stać się twa­rzami przed­się­wzię­cia. Będą to zwy­kli ludzie z naj­roz­ma­it­szych warstw spo­łecz­nych, któ­rzy wypró­bo­wali metodę i udało im się z tego wyjść. Co byłoby lep­szą wizy­tówką dla kon­ty­nu­acji naszej dzia­łal­no­ści? Osoby, które zja­wią się potem, będą sowi­cie pła­cić!

Rebecca chciała zapy­tać o coś jesz­cze, ale jej prze­szko­dził.

‒ Na­dal cze­kam na pani odpo­wiedź, pani dok­tor. Czy może chce pani poroz­ma­wiać o swoim wyna­gro­dze­niu?

‒ Jestem pewna, że pro­po­zy­cja będzie odpo­wied­nia.

‒ Świet­nie! A zatem witamy na pokła­dzie!

‒ Dzię­kuję.

Uści­snęli sobie dło­nie z uśmie­chem, choć Rebecca zamiast pod­eks­cy­to­wa­nia odczu­wała lek­kie zaże­no­wa­nie. Nato­miast Rosja­nin nie mógł prze­stać mówić.

‒ Pro­szę pozwo­lić się zapro­sić na obiad do restau­ra­cji, która znaj­duje się tuż obok, na rue du Mont Blanc. Mają świetne jedze­nie. Rów­nież dla­tego, że lokal należy do mnie! Posi­limy się, popi­jąc szam­pana, a ja zilu­struję pani kam­pa­nię pro­mo­cyjną, którą zapla­no­wa­łem w celu wylan­so­wa­nia marki.

Rebecca się zgo­dziła i posta­no­wiła przy­naj­mniej na chwilę odsu­nąć wąt­pli­wo­ści. Naj­pierw jed­nak zadała pyta­nie, które od jakie­goś czasu koła­tało się w jej gło­wie.

‒ Ilu pacjen­tów na początku będę mieć pod opieką?

‒ Ma pani na myśli uza­leż­nio­nych? Natu­ral­nie sied­mioro! Jak sie­dem grze­chów głów­nych lub egip­skich plag, jak pani woli.

Lub kra­sno­lud­ków Kró­lewny Śnieżki, pomy­ślała, ale tego nie powie­działa. W grun­cie rze­czy ten czło­wiek dawał jej naj­waż­niej­szą oka­zję w całej karie­rze. Dla­czego mia­łaby to zepsuć kiep­skim dow­ci­pem?

Iwa­now tym­cza­sem doszedł do drzwi i otwo­rzył je ele­ganc­kim gestem.

‒ On y va1?

‒ Bien sur2 ‒ odpo­wie­działa Rebecca.

Na­dal nie była do końca prze­ko­nana, ale posta­no­wiła pozwo­lić się ponieść nur­towi, tylko po to, żeby zoba­czyć, dokąd ją zabie­rze: na otwarte morze lub w dół wodo­spadu, gdzie roz­bije się o skały.

Stut­t­gart, Niemcy. Dziś

W siłowni śmier­działo potem i tal­kiem, ale Leny Weber nic to nie obcho­dziło. Dla niej liczyło się jedy­nie to, żeby nie stra­cić rytmu w robie­niu przy­sia­dów. Ćwi­czy­łaby nawet na wysy­pi­sku śmieci, aby tylko nie rezy­gno­wać z trzech godzin sportu co dnia. Dla­tego każ­dego ranka przed pój­ściem do pracy w klu­bie uda­wała się do tej dziu­pli przy The­odor-Heuss-Strasse. Była nie­mal obse­syj­nie meto­dyczna. Co dzień to samo, przez sie­dem dni w tygo­dniu: roz­grzewka, przy­siady, ska­kanka i kilka cio­sów w worek, jeśli nie było nikogo, z kim mogłaby skrzy­żo­wać ręka­wice. Tego ranka miała szczę­ście. Erich nie miał dyżuru i zgo­dził się wymie­nić z nią parę cio­sów.

‒ Będę deli­katny, skar­bie.

Lena pokrę­ciła głową. Nie była osobą, którą można pomia­tać, i Erich dobrze o tym wie­dział, ponie­waż wiele lat wcze­śniej aresz­to­wał ją za udział w bójce. Doszło do tego, gdy musiała się zmie­rzyć z dwoma moto­cy­kli­stami, któ­rzy naprzy­krzali się jed­nej z jej kel­ne­rek.

‒ Gnoje! Co wam strze­liło do łba, żeby pod­ry­wać jedną z dziew­czyn? Nie wie­cie, że to bar tylko dla kobiet?

‒ Zamknij się, lesbo!

Ta obe­lga wystar­czyła, by roz­ju­szyć młodą Lenę Weber. Jak na Dzi­kim Zacho­dzie prze­sko­czyła przez kon­tuar i roz­ło­żyła kolesi kijem base­bal­lo­wym, który trzy­mała na wypa­dek podob­nych sytu­acji. Okła­dała ich z tak wiel­kim entu­zja­zmem, że w końcu ktoś wezwał poli­cję. Kiedy poli­cjanci zja­wili się na miej­scu, obaj moto­cy­kli­ści leżeli na ziemi, mając o wiele mniej zębów niż na początku wie­czoru. Erich nie sko­men­to­wał zaj­ścia ani nie popro­sił Leny o wyja­śnie­nia. Zakuł ją w kaj­danki i zabrał ze sobą. Zwy­kła pro­ce­dura poli­cji w Stut­t­gar­cie.

Tydzień póź­niej spo­tkali się przy­pad­kiem w siłowni, a on został jej part­ne­rem spar­rin­go­wym.

‒ Lepiej, żebyś wyży­wała się tutaj ‒ dora­dził jej.

Lena miała bar­dzo jasne, krótko ostrzy­żone włosy, przez co wyda­wała się jesz­cze wyż­sza. Była chuda jak szczapa ‒ żyły i mię­śnie prze­świ­ty­wały spod nie­prze­rwa­nej paję­czyny tatu­aży, które pra­wie cał­ko­wi­cie pokry­wały jej plecy i przed­ra­miona.

Poli­cjant ważył przy­naj­mniej o trzy­dzie­ści kilo wię­cej niż ona i był od niej sporo wyż­szy. Mocarny olbrzym. Dla­tego lubiła się z nim bić. Uwiel­biała nie­moż­liwe wyzwa­nia.

Wyszli od spo­koj­nej wymiany kilku cio­sów. Jego ręce były o wiele dłuż­sze, więc bez trudu utrzy­my­wał ją na dystans, ale po pierw­szych minu­tach Lena zaczęła ata­ko­wać z pochy­loną głową. Coś w niej pękło, to był swego rodzaju zwie­rzęcy instynkt. Zada­wała ciosy w klatkę pier­siową, w ręce, nawet jeden w twarz. Erich od razu zro­zu­miał prze­sła­nie i bez skru­pu­łów pod­jął walkę. Prze­cież nie mógł obe­rwać od kobiety!

Garstka osób obec­nych o tej porze w siłowni prze­rwała tre­ning i pode­szła do ringu, żeby obej­rzeć star­cie.

Lena zamie­niła się w bestię. Bez zarzutu zada­wała i odbie­rała ciosy. Erich wymie­rzył dwa sier­powe w jej twarz. Lena zachwiała się, ale ustała na nogach. Wtedy być może pomy­ślał, że ma wygraną w kie­szeni i że może nieco zwol­nić.

Nie było to dobre posu­nię­cie.

Lena wyko­rzy­stała pierw­szy moment zawa­ha­nia i kilka razy ude­rzyła go w oko­lice wątroby. Jak młot pneu­ma­tyczny. Eri­chowi zabra­kło tchu, a ona wymie­rzyła mu zabój­czy pro­sty w kość policz­kową, który spo­wo­do­wał, że męż­czy­zna upadł, a z nosa pocie­kła mu krew.

‒ Prze­klęta les­bijka ‒ wysy­czał. ‒ To miał być spo­kojny spar­ring.

Kobieta wzru­szyła ramio­nami, rzu­ca­jąc mu pełne współ­czu­cia spoj­rze­nie, a następ­nie opu­ściła ring pod peł­nymi podziwu spoj­rze­niami zebra­nych.

Ale nie poszła do szatni. Jesz­cze nie skoń­czyła. Zostały ćwi­cze­nia na ławeczce.

Zanim zała­do­wała sztangę, przy­sta­nęła na chwilę, przy­glą­da­jąc się swo­jej twa­rzy w jed­nym z wielu brud­nych luster wiszą­cych na ścia­nach. Poli­cjant nie był zbyt deli­katny i na pewno będzie miała siniaka pod pra­wym okiem. Rów­nież warga jej puchła, ale nic jej to nie obcho­dziło.

Schy­liła się i zro­biła około trzy­dzie­stu pom­pek. Poma­gały się odprę­żyć. Potem poło­żyła się na ławeczce, żeby popod­no­sić cię­żary. Naj­pierw zmie­rzyła się z czte­rema seriami po pięt­na­ście kilo z każ­dej strony. Dwie minuty wysiłku, dwie minuty odpo­czynku. Jak z płatka.

Następ­nie kolejne cztery po dwa­dzie­ścia kilo. Trzy minuty wysiłku, trzy minuty odpo­czynku. Serce biło jej jak osza­lałe, ale ona czuła się silna i bez­kon­ku­ren­cyjna.

Kiedy zała­do­wała dwa­dzie­ścia pięć kilo po każ­dej stro­nie, jeden z tre­ne­rów, Hol­ger, pod­szedł do niej zanie­po­ko­jony.

‒ Jesteś pewna, że chcesz to pod­nieść? Po spar­ringu bok­ser­skim i dwóch zali­czo­nych sesjach?

Nawet mu nie odpo­wie­działa.

Przy­brała wygodną pozy­cję i pode­szła do pierw­szej serii.

Raz, dwa, trzy…

Wzrok zaszedł jej mgłą, a sztanga zaczęła cią­żyć.

Cztery, pięć…

Nagle zro­biło się ciemno.

Ostat­nie, co usły­szała, to krzyk Hol­gera.

‒ Sche­isse! Szybko, wezwij­cie kogoś, Lena zemdlała!

Kanał La Man­che, Anglia. Dziś

Rebecca Stark patrzyła na swoje odbi­cie w okienku samo­lotu. Piękna, jasno­włosa kobieta w kwie­cie wieku o nie­bie­skich oczach i prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu, jak czę­sto mówili jej pacjenci. Bez­wied­nie popra­wiła włosy. Wie­działa, że wygląda na dość zmę­czoną po całym dniu, ale trudno było ją za to winić. W rękach ści­skała czek na sto tysięcy fun­tów jako zaliczkę na zamknię­cie lon­dyń­skiej dzia­łal­no­ści i przy­go­to­wa­nie się na nową przy­godę.

Gdy na dole poja­wiły się świa­tła u ska­li­stego wybrzeża Dover, poczuła, jak kręci się jej w gło­wie. Może za dużo wypiła, a może to wir emo­cji, w który wcią­gnął ją Iwa­now, wytrą­cił ją z rów­no­wagi. Rosja­nin z nara­sta­ją­cym entu­zja­zmem opo­wia­dał jej o pro­jek­cie Sun­rise. Im dłu­żej mówił, tym sil­niej odczu­wała nara­sta­jącą eufo­rię.

‒ Od przy­szłego tygo­dnia ‒ wyja­śniał ‒ zin­ten­sy­fi­ku­jemy czę­sto­tli­wość nada­wa­nia naszych spo­tów na całym świe­cie i we wszyst­kich mediach: w tele­wi­zji, radiu, inter­ne­cie. Nie dbam o koszty! Znaj­dziemy naj­bar­dziej inte­re­su­jące przy­padki kli­niczne i zro­bimy z tych ludzi twa­rze naszej kam­pa­nii, oczy­wi­ście po tym, jak pani dok­tor ich już wyle­czy! Kli­niki Sun­rise odniosą mię­dzy­na­ro­dowy suk­ces!

Cią­gle to powta­rzał i dole­wał jej szam­pana.

Dok­tor Stark w pew­nym momen­cie prze­stała słu­chać, jedy­nie się uśmie­chała i pod­no­siła kie­li­szek, kiedy Iwa­now się tego doma­gał. Ten facet pro­po­no­wał jej coś, o czym zawsze marzyła. Czego mogła pra­gnąć wię­cej w tej chwili?

Byłby to prze­łom w jej życiu po tylu wyrze­cze­niach. Oczy­wi­ście będzie musiała zre­zy­gno­wać z ostoi spo­koju, jaką był jej gabi­net, z tej sfery kom­fortu, jaką stwo­rzyła, ciężko pra­cu­jąc, ze swo­ich wier­nych pacjen­tów… Ze wszyst­kiego.

Piper skrę­cił nie­znacz­nie, po czym kapi­tan ogło­sił, że zaczęli scho­dzić do lądo­wa­nia w Lon­dy­nie.

Mia­sto migo­tało od świa­teł. Kobieta wes­tchnęła i zapięła pas. Będzie miała o czym myśleć w nad­cho­dzą­cych dniach, będzie też musiała powziąć wiele waż­nych decy­zji, ale w głębi duszy wie­działa, że sta­nie na wyso­ko­ści zada­nia.

(fr.) – Idziemy? [wróć]

(fr.) – Oczy­wi­ście. [wróć]

2

Offen­burg, Niemcy. 1994

Śnieg pra­wie cał­ko­wi­cie pokry­wał zwłoki. Wokół kałuża krwi i głu­cha, prze­ra­ża­jąca cisza.

Fischer przy­kuc­nął, żeby lepiej się przyj­rzeć tej jatce.

Scena zbrodni była oświe­tlona jak za dnia dzięki dwóm potęż­nym reflek­to­rom, które Ber­ger przy­niósł w ple­caku. Nie potrwa to długo, więc poli­cjant czym prę­dzej zaczął robić zdję­cia swoim niko­nem. Doku­men­to­wał wszystko, zanim dadzą o sobie znać czyn­niki atmos­fe­ryczne. Te zdję­cia mogą posłu­żyć w śledz­twie do oka­za­nia, w jakim sta­nie było ciało w chwili odna­le­zie­nia. Ręce obcięto, a gar­dło pode­rżnięto tak głę­boko, że głowa była nie­mal oddzie­lona od tuło­wia. Coś potwor­nego.

‒ Ktoś pastwił się nad ofiarą bar­dzo ostrym narzę­dziem ‒ powie­dział, wkła­da­jąc apa­rat foto­gra­ficzny do fute­rału.

Ber­ger nic nie odpo­wie­dział.

Komi­sarz z naj­wyż­szą uwagą zdej­mo­wał war­stwę śniegu, która osia­dła na twa­rzy zmar­łego. Na wszelki wypa­dek miał ręka­wiczki, choć głę­boko wąt­pił, żeby śled­czy – kto wie, kiedy przy­jadą ‒ mogli zna­leźć jakieś ślady w tak nie­przy­ja­znych warun­kach, bio­rąc pod uwagę, że zbrod­nię popeł­niono w zawiei śnież­nej.

‒ Ofiara rasy bia­łej, powie­dział­bym, że w wieku około czter­dzie­stu lat ‒ wyre­cy­to­wał, jakby miał obok sie­bie kolegę po fachu, a nie prze­ra­żo­nego cywila. ‒ Nie­bie­skie oczy, jasne włosy. Może to ktoś miej­scowy, zamiesz­kały w jed­nej z oko­licz­nych chat.

Ber­ger znów nie odpo­wie­dział. Usiadł, opie­ra­jąc się o drzewo i trzy­ma­jąc głowę rękami.

Prze­ra­że­nie jest jesz­cze gor­sze, jeśli ni­gdy wcze­śniej go nie dozna­łeś.

Fischer, nie­stety, nie miał takiego szczę­ścia. Wiele lat temu przy­tra­fił mu się już podobny przy­pa­dek. Wtedy też padał śnieg. To było w 1971 roku pod­czas jed­nego z pierw­szych dyżu­rów, w Ber­li­nie, kiedy obser­wo­wał zachod­nią stronę muru nad­zo­ro­waną przez pań­stwa alianc­kie. Obszar mię­dzy poste­run­kami a ogro­dze­niem był cał­ko­wi­cie biały i strze­żony jak naj­cen­niej­szy sejf świata. Cza­sem ktoś pró­bo­wał prze­do­stać się przez mur, ale zazwy­czaj VoPo ‒ jak okre­ślano funk­cjo­na­riu­szy Volks­po­li­zei, poli­cji ludo­wej Nie­miec­kiej Repu­bliki Demo­kra­tycz­nej ‒ mieli dość czasu, żeby wyce­lo­wać i strze­lić do nie­szczę­śnika, który padał na zie­mię, bru­dząc krwią spo­kojną śnieżną prze­strzeń.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki