Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy ma jakąś słabość.
A ty? Jaką masz?
Błyskotliwa Rebecca Stark opracowuje nowatorski sposób leczenia rozmaitych obsesji. Metoda doktor Stark jest tak skuteczna, że rosyjski bogacz Grigorij Iwanow powierza jej kierowanie pierwszą z zespołu awangardowych klinik, budowanych na całym świecie, aby pomóc ludziom uwolnić się od uzależnień.
Spośród setek zgłoszeń lekarka wybiera siedmioro pacjentów z różnych krajów.
Niemka Lena Weber jest maniaczką ćwiczeń fizycznych, pochodzący z Hong Kongu Jian Chow to projektant stron internetowych i hacker podglądacz, Szwajcarka Rosa Bernasconi uzależniła się od nowych technologii. Mediolański prawnik Claudio Carrara jest kompulsywnym hazardzistą, a paryska menedżerka Julie Arnaud nimfomanką. Tim Parker, broker z Nowego Jorku, to kokainista, a Holenderka Jessica De Groot dokonuje samookaleczeń.
Gdy kilkoro pacjentów znika w tajemniczych okolicznościach, zaczyna się rozpaczliwa walka o przetrwanie w grupie, gdzie każdy ma coś do ukrycia.
Pełen napięcia thriller o meandrach ludzkiej psychiki
i najmroczniejszych stronach nałogów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 197
Offenburg, Niemcy. 1994
Komisarzowi Jürgenowi Fischerowi nazwa Szwarcwaldu nigdy nie wydawała się tak odpowiednia, jak w tę Wigilię Bożego Narodzenia: „Czarny Las”. Olbrzymia jodłowa połać leśna, która jakby pochłania miasteczka i drogi w regionie Badenii-Wirtembergii, rozciągającym się przez setki kilometrów od północy na południe. Rzecz jasna, nazwę tę nadano w odniesieniu do gęstej roślinności, choć akurat teraz w krajobrazie dominowała biel.
Noc zapadła wiele godzin temu, a śnieg nie przestawał padać od wczorajszego ranka.
Fischer w swoich ciężkich butach zatapiał się w śniegu po kostki, co znacznie utrudniało marsz. U boku komisarza kroczył Conrad Berger, doświadczony przewodnik, który, choć znał okolicę jak własną kieszeń, klął, szukając właściwego kierunku. Fischer pamiętał, że czytał w jakimś folderze turystycznym, który sprzedawano we wszystkich księgarniach od Fryburga po Stuttgart, że w tych stronach można było się doliczyć ponad dwudziestu kilometrów szlaków wycieczkowych: to istny labirynt, biorąc pod uwagę aktualne warunki atmosferyczne. Nie wspominając już o tym, że w mroku i w obficie sypiącym śniegu można było się poczuć niczym w jakimś zagubionym zakątku Alaski, nie zaś w raju w samym sercu Niemiec słynącym z uroczych spacerów.
Prawdę mówiąc, zakres jego działania nie obejmował nawet tej okolicy, ale koledzy z Fryburga, których i tak było niewielu w związku z przerwą świąteczną, nie mogli dojechać ze względu na śnieżycę, więc to jemu przypadła w udziale ta przyjemność. Dostał telefon, gdy znajdował się w pół drogi między Baden-Baden a Offenburgiem, gdzie mieszkała jego siostra Adelmute. Jak co roku, jechał, żeby wspólnie z nią spędzić święta.
Jego zwierzchnicy wiedzieli, że się zgodzi. Fischer nie miał żony ani dzieci, tak więc bożonarodzeniowy nastrój się go nie imał, a on równie dobrze mógł pracować także w Wigilię.
‒ Jürgen, trzeba coś sprawdzić, to rutynowa sprawa. A że znajdujesz się akurat po drodze do Offenburga, to jesteś najbliżej. Będzie ci towarzyszył doświadczony przewodnik, żebyś nie zgubił się w lesie.
Policjant nie mógł odmówić, ale już zaczynał żałować.
Zawieja śnieżna zdawała się nie kończyć, a od dłuższego czasu nie było widać na niebie świetlistego śladu flary, od którego wszystko się zaczęło. Na szczęście Berger i chłopaki z ratownictwa leśnego mieli dostatecznie dużo czasu, żeby w przybliżeniu obliczyć położenie punktu, z którego wystrzelono flarę, zaś Fischer z przewodnikiem właśnie się tam kierowali.
Nie wiedzieli, czego się spodziewać. Mogło to być wszystko. Może ktoś źle się poczuł ‒ w razie czego dzięki swoim uprawnieniom pacjentem mógł się zająć Conrad, w oczekiwaniu na transport. Jeśli jednak stało się coś innego, cóż, właśnie po to był tam Fischer ze swoją odznaką i pistoletem.
Wystrzelenie flary, jakiej zwykle używa się na morzu, żeby wezwać pomoc, gdy łódź napotka jakieś trudności, było dość często spotykaną praktyką stosowaną tutaj w nagłych wypadkach. Na przykład, gdy linie telefoniczne nie działały lub – co bardziej realne ‒ gdy mieszkańcy chat rozsianych po lesie nie mieli nawet telefonu. W dzikim sercu Szwarcwaldu mieszkało wiele rodzin i może teraz któraś z nich znalazła się w tarapatach.
Mężczyźni przemieszczali się powoli wśród wysokich pni drzew i nasilającej się śnieżnej zamieci. Przewodnik w prawej ręce trzymał kompas i szukał najlepszej drogi, żeby dotrzeć na z grubsza określone miejsce. W lewej ręce miał niewielką latarkę i oświetlał śnieg rozciągający się przed nimi.
Szli trudną drogą, która zapewne w normalnych warunkach musiała być ubitą ścieżką.
Fischer zastanawiał się, czy na pewno idą we właściwym kierunku. I w poszukiwaniu czego? Nie było to jasne. Minęły już cztery godziny od wezwania o pomoc, cała wieczność, jeśli osoba wzywająca była u kresu życia.
Po kolejnych dwóch godzinach tułaczki w końcu dotarli na miejsce. Berger szybko się rozejrzał, po czym przerażony odwrócił się do komisarza policji i wskazał coś przed nimi. Słabe światło kieszonkowej latarki oświetliło czerwoną plamę na śniegu. W pierwszej chwili mogło to wyglądać na zranione zwierzę. W Szwarcwaldzie często widywano tego rodzaju obrazki: drapieżniki i ich ofiary w odwiecznej walce o przetrwanie. Jeleń lub sarna napadnięte przez wilki. Fischer zbliżył się jeszcze o krok. Ofiara nie miała łap ani kopyt, tylko dwa potężne buciory z podeszwami z głębokim bieżnikiem.
Śnieg nagle przestał padać. Dopiero wtedy policjant zdał sobie sprawę z wszechmocnej i wzniosłej ciszy, która ich otaczała. Przed jego oczami rozpościerała się niewielka polana otoczona gęstym jodłowym lasem, doskonale okrągła. A na środku ‒ ta niepokojąca czerwona kałuża.
Przewodnik włączył reflektory poszukiwawcze, które niósł w plecaku, i wtedy Fischer ujrzał potworny widok, którego miał nie zapomnieć do końca swoich dni.
Genewa, Szwajcaria. Dziś
Rebecca Stark z fascynacją obserwowała strumień wody tryskający ku niebu z Jeziora Genewskiego. Tego ranka pod koniec kwietnia czuła się jak we śnie. Do Londynu przyleciał specjalnie prywatny odrzutowiec, żeby zabrać ją na spotkanie. Wsiadła do niego na London City Airport w ulewnym deszczu, po czym znalazła się w Szwajcarii pod słonecznym niebem.
Teraz siedziała na designerskim fotelu w luksusowym przeszklonym gabinecie. Naprzeciwko niej za szklanym biurkiem siedział Grigorij Iwanow, rosyjski magnat naftowy, którego poznała niespełna rok wcześniej, gdy trafił pod jej opiekę.
Iwanow był wysokim mężczyzną o wyrafinowanych manierach, około sześćdziesiątki, z szarymi oczami i włosami w tym samym kolorze, bardzo krótko przystrzyżonymi. Miał na sobie ciemny garnitur od krawca, bez krawata, i złoty zegarek zakupiony niemal na pewno w jednym z tutejszych sklepów jubilerskich. Słuchając, jak mówi, Rebecca myślami powróciła do tygodni – w sumie ośmiu ‒ podczas których rozmówca był jej pacjentem. Wówczas Rosjanin nie okazywał krztyny pewności siebie i determinacji, jakimi teraz się afiszował.
Kiedy spotkała się z nim po raz pierwszy w swoim gabinecie w Kensington, miała przed sobą mężczyznę o twarzy pożłobionej zmarszczkami, nieuchwytnym spojrzeniu i przygaszonym wyrazie twarzy, fizycznie nadwerężonego nałogiem.
Dopiero w tej chwili Rebecca uświadomiła sobie, że Iwanow zadał jej pytanie.
‒ Tak?
‒ Powiedziałem, że zapewne się pani zastanawia, dlaczego tak pilnie chciałem się spotkać.
Kobieta nie odpowiedziała. Ograniczyła się do nieznacznego ruchu głową.
‒ Jak pani wiadomo, jestem bardzo bogaty i mogę się poszczycić, że jestem też niezłym biznesmenem. Ale to, co planuję, nie bierze się z chęci zysku. A przynajmniej nie natychmiastowego; wszystko robimy dla własnego zysku, zgadza się? Powiem wprost: chciałbym, żeby z pomocy, którą mi pani okazała, mogli skorzystać również inni. Pragnę, by pani metoda przynosiła korzyści i wyleczyła jak najwięcej osób, oczywiście, za odpowiednią opłatą.
Rebecca spojrzała na niego pytająco, w taki sposób, w jaki gracz w szachy spojrzałby na przeciwnika w oczekiwaniu na kolejny ruch.
‒ Proponuję, żeby zaczęła pani pracować dla mnie. Czy jest pani zainteresowana?
Znów zaczęła na niego patrzeć nieufnie, ale w gruncie rzeczy z podziwem. Czy mogła mu wierzyć?
Na podstawie raportu klinicznego, który sama zredagowała, należałoby stwierdzić, że tak. Całkowicie wyzdrowiał. Od ośmiu miesięcy nie wracał do nałogu i wyglądał jak okaz zdrowia. Niestety – tego również nauczyła się z biegiem lat ‒ pozory często mylą. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z chorobami takimi jak te, którymi zajmowała się w swoim gabinecie. Każdy pacjent staje się zręcznym oszustem, z kłamstwa czyniąc sztukę, żeby ukryć przed innymi swoją obsesję.
Iwanow wstał z miejsca, a Rebecca poczuła się w obowiązku zrobić to samo. Podeszli do połyskującej szyby ogrzewanej promieniami słońca.
‒ Pani metoda jest fantastyczna, pani doktor. Pani jest fantastyczna! Dlatego postanowiłem zainwestować.
Rebecca nie wiedziała, czy powinna się czuć zaszczycona, czy przestraszona.
Przez całą podróż samolotem zastanawiała się, dlaczego tak pilnie ją wezwał. Zadzwonił do niej wczorajszego wieczoru i nalegał, dopóki nie ustąpiła, zgadzając się z nim spotkać. Musiała przełożyć wiele wizyt, ale Iwanow zapewnił, że przeleje jej pięć tysięcy funtów za samą fatygę. Mężczyzna z pewnością nie patrzył na wydatki. Pod jej dom przy Allen Street zajechała limuzyna. Wielu przechodniów podeszło z zaciekawieniem, ktoś nawet zrobił zdjęcia telefonem, biorąc ją za jakąś ważną osobistość. Czerwona z zażenowania wsiadła do auta, a kierowca zamknął za nią drzwi, lekko się kłaniając. Samochód zabrał ją na lotnisko, gdzie czekał na nią samolot Piper z uruchomionym silnikiem. Wobec tak kosztownych zabiegów Rebecca zaczęła snuć najrozmaitsze domysły: najbardziej prawdopodobny wydawał się jej powrót Iwanowa do nałogu i to, że potrzebował natychmiastowej konsultacji medycznej ze strony swojej byłej psychiatry. Tego rodzaju zachcianki są typowe dla bardzo zamożnych ludzi, którzy uważają, że wszystko mogą załatwić za pomocą pieniędzy.
Teraz jednak czuła się zdezorientowana. Widok jej byłego pacjenta w świetnej formie, w dodatku składającego jej propozycję pracy, zupełnie rozłożył ją na łopatki. Spróbowała gry na czas, żeby zrozumieć, o co chodzi.
‒ To inwestycja we mnie?
‒ Otóż to. Muszę naprawdę pani pogratulować. Nie sądziłem, że to zadziała, a proszę na mnie spojrzeć!
Przyjrzała mu się. Iwanow uśmiechał się cały czas jak telemarketer, co z pewnością nie było dla niego typowym zachowaniem. W okresie leczenia nigdy tego nie robił. Przez cały czas Rebecca miała do czynienia z człowiekiem w fatalnym humorze i z dużym oporem stosującym się do jej wskazówek. Ostatecznie jednak dzięki cierpliwości i poświęceniu udało się jej przeciągnąć go na swoją stronę, przekonując, żeby zaufał jej i jej metodom. I zdołała go wyleczyć. A przynajmniej przywrócić mu jako taką równowagę, zważywszy, że wiele schorzeń nigdy nie cofa się całkowicie. Jak tłumaczyła przy wielu okazjach, metoda doktor Stark była skuteczna w utrzymywaniu choroby pod kontrolą, nie zaś w całkowitej jej eliminacji; tak jak dzieje się z byłym alkoholikiem, który stale musi się trzymać z dala od butelki.
‒ Rzeczywiście, nigdy nie widziałam pana w tak świetnej formie – przyznała.
‒ Tryskam energią i pomysłami. Choć muszę pani wyznać, że nie zwykłem zawierzać ludziom tak młodym jak pani, żeby szastać taką pokaźną sumą pieniędzy.
Rebecca uśmiechnęła się.
‒ Jestem młoda, ale mam doświadczenie! Jak panu wiadomo, mam trzydzieści osiem lat, z których piętnaście spędziłam, badając i pracując nad takimi przypadkami jak pański.
Iwanow się zgodził.
‒ Jestem bardzo usatysfakcjonowana osiągniętymi rezultatami ‒ ciągnęła psychiatra, wpatrując mu się w oczy. ‒ Pan zaś być może przedstawia sobą mój największy sukces.
‒ Czy chce pani przez to powiedzieć, że przyjmuje propozycję?
‒ Proszę mi najpierw objaśnić szczegóły, jeśli to nie kłopot.
‒ Ależ oczywiście!
Rosjanin wyjął z kieszeni marynarki małego pilota. Wcisnął guzik i na ich oczach pokój zaczął się zmieniać: szyby zostały zasłonięte ciężkimi kotarami, a z sufitu wyłoniły się kinowy ekran i supernowoczesny projektor.
‒ Proszę mi pozwolić to zilustrować za pomocą filmiku. Wie pani, ludzie tacy jak ja lubią widzieć na własne oczy to, w co inwestują. Dotknąć własnoręcznie. Pomyślałem, że pani również może to sprawić przyjemność.
Wskazał na skórzany fotel stojący po drugiej stronie gabinetu. Kiedy oboje zasiedli już wygodnie, Iwanow rozpoczął projekcję.
W pierwszych ujęciach ‒ z pewnością realizowanych dronem ‒ widać było wiejską okolicę o bujnej roślinności, a w miarę zbliżania się do ziemi kamera skupiła się na starej arystokratycznej budowli otoczonej polami uprawnymi i gajami oliwnymi.
Cudowne miejsce, pomyślała Rebecca.
Iwanow spauzował nagranie. Stop-klatka wyglądała jak widokówka: stare mury okryte cieniem palm i opuncji, kwiaty we wszystkich oknach, ciepłe barwy wokół willi usytuowanej w gęstej roślinności.
‒ Podoba się pani?
‒ Bardzo. Czy to jakiś folwark?
‒ Nie całkiem. To południowe Włochy, Apulia, dokładnie górne Salento. Tego rodzaju zabudowa nosi nazwę masseria. Zakupiłem ją rok temu i w ciągu ostatnich miesięcy całkowicie przebudowałem. Sięga szesnastego wieku i przez pięć wieków była wiejskim folwarkiem i gospodarstwem rolnym. Chcieli zrobić z niej luksusową rezydencję, lecz ich uprzedziłem, bo moim zdaniem idealnie nadaje się do naszych celów. Piękna, prawda?
‒ Wspaniała, ale nie rozumiem, co to ma ze mną wspólnego.
‒ Zrozumie pani za chwilę.
Iwanow wcisnął przycisk play i ich oczom ukazał się swego rodzaju spot reklamowy.
Obrazy starej masserii przeplatały się z wieloma innymi obrazami ‒ w szybkim i umiejętnym montażu ‒ przedstawiającymi ludzi różnych narodowości, kobiety i mężczyzn z jakąś troską wypisaną na twarzach. Ujęcia były nieostre, jakby nakręcono je z ukrycia w dużym mieście. Ustępowały miejsca scenom rozgrywającym się w pomieszczeniach masserii, elegancko urządzonych i widnych, na które nakładały się wschody i zachody słońca uchwycone z któregoś okna willi. Następnie panorama z góry ukazująca okoliczne wiekowe gaje oliwne, łagodne wzgórza i na horyzoncie intensywny błękit morza. W tym momencie sekwencja obrazów zwolniła i Rebecca poczuła odprężenie. To miejsce było bezpiecznym schronieniem. W końcu z głośników rozległ się ciepły i uwodzicielski kobiecy głos.
„Chcielibyście całkowicie – i na zawsze ‒ uwolnić się od waszych obsesji, od waszych chorobliwych popędów i od nałogów zatruwających wasze życie? Sunrise to miejsce, w którym możecie się odrodzić! Skontaktujcie się z nami, to nic nie kosztuje!”.
Na ekranie pokazały się numer telefonu i adres e-mailowy. Film dobiegł końca. Ekran i projektor zniknęły w suficie, a kotary rozsunęły się, znów ukazując niebieskie, spokojne wody jeziora.
‒ Teraz pani zrozumiała?
Rebecca zawahała się.
‒ Nie do końca…
‒ Ależ to proste! To, co zobaczyła pani na filmie, to pierwsza oficjalna siedziba zespołu klinik Sunrise, które otworzymy pod pani kierownictwem, tam gdzie „obdarowuje się nadzieją i urzeczywistnia małe cuda”. Co pani na to, podoba się pani taki slogan? Skromnie powiem, że to ja go wymyśliłem. Promocyjny filmik jest już pokazywany na całym świecie, ruszyły także inne inicjatywy w mediach. Zgłosiły się setki osób, a moja ekipa ekspertów przystępuje do wstępnej selekcji! Naturalnie to pani zadecyduje, kogo przyjąć, oceniając wybraną grupę kandydatów. Będzie pani mieć całkowitą swobodę. Metoda jest pani, więc do pani należy ostateczny wybór. Liczba miejsc jest ograniczona i…
‒ Czy pan naprawdę chce, żebym to ja tym kierowała? – przerwała mu.
‒ Oczywiście! Pani jest najlepsza, mówiłem już! Pomyślałem o wszystkich szczegółach i wiem, że mnie pani nie zawiedzie.
Rebecca uśmiechnęła się nieco ogłupiała. Rosjanin porwał ją swoim entuzjazmem i wiedział również, jak połechtać jej ego. Po tych wszystkich poświęceniach, jakich dokonała, żeby udoskonalić swoją metodę leczenia, to naprawdę mogła być życiowa okazja.
Tymczasem Iwanow nadal mówił, przechadzając się wielkimi krokami wokół gabinetu.
‒ Zespół klinik Sunrise będzie chlubą mojej działalności! Otworzę je wszędzie: we Francji, w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie.
‒ Naprawdę wierzy pan, że można na tym zarobić?
Roześmiał się ze smakiem.
‒ Zarobić? Pani doktor, dzięki tym klinikom będę miał pieniędzy jak lodu! Proszę się chwilę zastanowić: prawie każdy na tym świecie cierpi z powodu jakiejś manii, fobii, jakiegoś uzależnienia, które dręczy go od zawsze i od którego chciałby się uwolnić. Odtąd będzie mógł to zrobić dzięki pani i klinikom Sunrise!
‒ Czyli nie chodzi tu o filantropię.
‒ To interesy. Pierwsi pacjenci będą leczeni nieodpłatnie, aby stać się twarzami przedsięwzięcia. Będą to zwykli ludzie z najrozmaitszych warstw społecznych, którzy wypróbowali metodę i udało im się z tego wyjść. Co byłoby lepszą wizytówką dla kontynuacji naszej działalności? Osoby, które zjawią się potem, będą sowicie płacić!
Rebecca chciała zapytać o coś jeszcze, ale jej przeszkodził.
‒ Nadal czekam na pani odpowiedź, pani doktor. Czy może chce pani porozmawiać o swoim wynagrodzeniu?
‒ Jestem pewna, że propozycja będzie odpowiednia.
‒ Świetnie! A zatem witamy na pokładzie!
‒ Dziękuję.
Uścisnęli sobie dłonie z uśmiechem, choć Rebecca zamiast podekscytowania odczuwała lekkie zażenowanie. Natomiast Rosjanin nie mógł przestać mówić.
‒ Proszę pozwolić się zaprosić na obiad do restauracji, która znajduje się tuż obok, na rue du Mont Blanc. Mają świetne jedzenie. Również dlatego, że lokal należy do mnie! Posilimy się, popijąc szampana, a ja zilustruję pani kampanię promocyjną, którą zaplanowałem w celu wylansowania marki.
Rebecca się zgodziła i postanowiła przynajmniej na chwilę odsunąć wątpliwości. Najpierw jednak zadała pytanie, które od jakiegoś czasu kołatało się w jej głowie.
‒ Ilu pacjentów na początku będę mieć pod opieką?
‒ Ma pani na myśli uzależnionych? Naturalnie siedmioro! Jak siedem grzechów głównych lub egipskich plag, jak pani woli.
Lub krasnoludków Królewny Śnieżki, pomyślała, ale tego nie powiedziała. W gruncie rzeczy ten człowiek dawał jej najważniejszą okazję w całej karierze. Dlaczego miałaby to zepsuć kiepskim dowcipem?
Iwanow tymczasem doszedł do drzwi i otworzył je eleganckim gestem.
‒ On y va1?
‒ Bien sur2 ‒ odpowiedziała Rebecca.
Nadal nie była do końca przekonana, ale postanowiła pozwolić się ponieść nurtowi, tylko po to, żeby zobaczyć, dokąd ją zabierze: na otwarte morze lub w dół wodospadu, gdzie rozbije się o skały.
Stuttgart, Niemcy. Dziś
W siłowni śmierdziało potem i talkiem, ale Leny Weber nic to nie obchodziło. Dla niej liczyło się jedynie to, żeby nie stracić rytmu w robieniu przysiadów. Ćwiczyłaby nawet na wysypisku śmieci, aby tylko nie rezygnować z trzech godzin sportu co dnia. Dlatego każdego ranka przed pójściem do pracy w klubie udawała się do tej dziupli przy Theodor-Heuss-Strasse. Była niemal obsesyjnie metodyczna. Co dzień to samo, przez siedem dni w tygodniu: rozgrzewka, przysiady, skakanka i kilka ciosów w worek, jeśli nie było nikogo, z kim mogłaby skrzyżować rękawice. Tego ranka miała szczęście. Erich nie miał dyżuru i zgodził się wymienić z nią parę ciosów.
‒ Będę delikatny, skarbie.
Lena pokręciła głową. Nie była osobą, którą można pomiatać, i Erich dobrze o tym wiedział, ponieważ wiele lat wcześniej aresztował ją za udział w bójce. Doszło do tego, gdy musiała się zmierzyć z dwoma motocyklistami, którzy naprzykrzali się jednej z jej kelnerek.
‒ Gnoje! Co wam strzeliło do łba, żeby podrywać jedną z dziewczyn? Nie wiecie, że to bar tylko dla kobiet?
‒ Zamknij się, lesbo!
Ta obelga wystarczyła, by rozjuszyć młodą Lenę Weber. Jak na Dzikim Zachodzie przeskoczyła przez kontuar i rozłożyła kolesi kijem baseballowym, który trzymała na wypadek podobnych sytuacji. Okładała ich z tak wielkim entuzjazmem, że w końcu ktoś wezwał policję. Kiedy policjanci zjawili się na miejscu, obaj motocykliści leżeli na ziemi, mając o wiele mniej zębów niż na początku wieczoru. Erich nie skomentował zajścia ani nie poprosił Leny o wyjaśnienia. Zakuł ją w kajdanki i zabrał ze sobą. Zwykła procedura policji w Stuttgarcie.
Tydzień później spotkali się przypadkiem w siłowni, a on został jej partnerem sparringowym.
‒ Lepiej, żebyś wyżywała się tutaj ‒ doradził jej.
Lena miała bardzo jasne, krótko ostrzyżone włosy, przez co wydawała się jeszcze wyższa. Była chuda jak szczapa ‒ żyły i mięśnie prześwitywały spod nieprzerwanej pajęczyny tatuaży, które prawie całkowicie pokrywały jej plecy i przedramiona.
Policjant ważył przynajmniej o trzydzieści kilo więcej niż ona i był od niej sporo wyższy. Mocarny olbrzym. Dlatego lubiła się z nim bić. Uwielbiała niemożliwe wyzwania.
Wyszli od spokojnej wymiany kilku ciosów. Jego ręce były o wiele dłuższe, więc bez trudu utrzymywał ją na dystans, ale po pierwszych minutach Lena zaczęła atakować z pochyloną głową. Coś w niej pękło, to był swego rodzaju zwierzęcy instynkt. Zadawała ciosy w klatkę piersiową, w ręce, nawet jeden w twarz. Erich od razu zrozumiał przesłanie i bez skrupułów podjął walkę. Przecież nie mógł oberwać od kobiety!
Garstka osób obecnych o tej porze w siłowni przerwała trening i podeszła do ringu, żeby obejrzeć starcie.
Lena zamieniła się w bestię. Bez zarzutu zadawała i odbierała ciosy. Erich wymierzył dwa sierpowe w jej twarz. Lena zachwiała się, ale ustała na nogach. Wtedy być może pomyślał, że ma wygraną w kieszeni i że może nieco zwolnić.
Nie było to dobre posunięcie.
Lena wykorzystała pierwszy moment zawahania i kilka razy uderzyła go w okolice wątroby. Jak młot pneumatyczny. Erichowi zabrakło tchu, a ona wymierzyła mu zabójczy prosty w kość policzkową, który spowodował, że mężczyzna upadł, a z nosa pociekła mu krew.
‒ Przeklęta lesbijka ‒ wysyczał. ‒ To miał być spokojny sparring.
Kobieta wzruszyła ramionami, rzucając mu pełne współczucia spojrzenie, a następnie opuściła ring pod pełnymi podziwu spojrzeniami zebranych.
Ale nie poszła do szatni. Jeszcze nie skończyła. Zostały ćwiczenia na ławeczce.
Zanim załadowała sztangę, przystanęła na chwilę, przyglądając się swojej twarzy w jednym z wielu brudnych luster wiszących na ścianach. Policjant nie był zbyt delikatny i na pewno będzie miała siniaka pod prawym okiem. Również warga jej puchła, ale nic jej to nie obchodziło.
Schyliła się i zrobiła około trzydziestu pompek. Pomagały się odprężyć. Potem położyła się na ławeczce, żeby popodnosić ciężary. Najpierw zmierzyła się z czterema seriami po piętnaście kilo z każdej strony. Dwie minuty wysiłku, dwie minuty odpoczynku. Jak z płatka.
Następnie kolejne cztery po dwadzieścia kilo. Trzy minuty wysiłku, trzy minuty odpoczynku. Serce biło jej jak oszalałe, ale ona czuła się silna i bezkonkurencyjna.
Kiedy załadowała dwadzieścia pięć kilo po każdej stronie, jeden z trenerów, Holger, podszedł do niej zaniepokojony.
‒ Jesteś pewna, że chcesz to podnieść? Po sparringu bokserskim i dwóch zaliczonych sesjach?
Nawet mu nie odpowiedziała.
Przybrała wygodną pozycję i podeszła do pierwszej serii.
Raz, dwa, trzy…
Wzrok zaszedł jej mgłą, a sztanga zaczęła ciążyć.
Cztery, pięć…
Nagle zrobiło się ciemno.
Ostatnie, co usłyszała, to krzyk Holgera.
‒ Scheisse! Szybko, wezwijcie kogoś, Lena zemdlała!
Kanał La Manche, Anglia. Dziś
Rebecca Stark patrzyła na swoje odbicie w okienku samolotu. Piękna, jasnowłosa kobieta w kwiecie wieku o niebieskich oczach i przeszywającym spojrzeniu, jak często mówili jej pacjenci. Bezwiednie poprawiła włosy. Wiedziała, że wygląda na dość zmęczoną po całym dniu, ale trudno było ją za to winić. W rękach ściskała czek na sto tysięcy funtów jako zaliczkę na zamknięcie londyńskiej działalności i przygotowanie się na nową przygodę.
Gdy na dole pojawiły się światła u skalistego wybrzeża Dover, poczuła, jak kręci się jej w głowie. Może za dużo wypiła, a może to wir emocji, w który wciągnął ją Iwanow, wytrącił ją z równowagi. Rosjanin z narastającym entuzjazmem opowiadał jej o projekcie Sunrise. Im dłużej mówił, tym silniej odczuwała narastającą euforię.
‒ Od przyszłego tygodnia ‒ wyjaśniał ‒ zintensyfikujemy częstotliwość nadawania naszych spotów na całym świecie i we wszystkich mediach: w telewizji, radiu, internecie. Nie dbam o koszty! Znajdziemy najbardziej interesujące przypadki kliniczne i zrobimy z tych ludzi twarze naszej kampanii, oczywiście po tym, jak pani doktor ich już wyleczy! Kliniki Sunrise odniosą międzynarodowy sukces!
Ciągle to powtarzał i dolewał jej szampana.
Doktor Stark w pewnym momencie przestała słuchać, jedynie się uśmiechała i podnosiła kieliszek, kiedy Iwanow się tego domagał. Ten facet proponował jej coś, o czym zawsze marzyła. Czego mogła pragnąć więcej w tej chwili?
Byłby to przełom w jej życiu po tylu wyrzeczeniach. Oczywiście będzie musiała zrezygnować z ostoi spokoju, jaką był jej gabinet, z tej sfery komfortu, jaką stworzyła, ciężko pracując, ze swoich wiernych pacjentów… Ze wszystkiego.
Piper skręcił nieznacznie, po czym kapitan ogłosił, że zaczęli schodzić do lądowania w Londynie.
Miasto migotało od świateł. Kobieta westchnęła i zapięła pas. Będzie miała o czym myśleć w nadchodzących dniach, będzie też musiała powziąć wiele ważnych decyzji, ale w głębi duszy wiedziała, że stanie na wysokości zadania.
(fr.) – Idziemy? [wróć]
(fr.) – Oczywiście. [wróć]
Offenburg, Niemcy. 1994
Śnieg prawie całkowicie pokrywał zwłoki. Wokół kałuża krwi i głucha, przerażająca cisza.
Fischer przykucnął, żeby lepiej się przyjrzeć tej jatce.
Scena zbrodni była oświetlona jak za dnia dzięki dwóm potężnym reflektorom, które Berger przyniósł w plecaku. Nie potrwa to długo, więc policjant czym prędzej zaczął robić zdjęcia swoim nikonem. Dokumentował wszystko, zanim dadzą o sobie znać czynniki atmosferyczne. Te zdjęcia mogą posłużyć w śledztwie do okazania, w jakim stanie było ciało w chwili odnalezienia. Ręce obcięto, a gardło poderżnięto tak głęboko, że głowa była niemal oddzielona od tułowia. Coś potwornego.
‒ Ktoś pastwił się nad ofiarą bardzo ostrym narzędziem ‒ powiedział, wkładając aparat fotograficzny do futerału.
Berger nic nie odpowiedział.
Komisarz z najwyższą uwagą zdejmował warstwę śniegu, która osiadła na twarzy zmarłego. Na wszelki wypadek miał rękawiczki, choć głęboko wątpił, żeby śledczy – kto wie, kiedy przyjadą ‒ mogli znaleźć jakieś ślady w tak nieprzyjaznych warunkach, biorąc pod uwagę, że zbrodnię popełniono w zawiei śnieżnej.
‒ Ofiara rasy białej, powiedziałbym, że w wieku około czterdziestu lat ‒ wyrecytował, jakby miał obok siebie kolegę po fachu, a nie przerażonego cywila. ‒ Niebieskie oczy, jasne włosy. Może to ktoś miejscowy, zamieszkały w jednej z okolicznych chat.
Berger znów nie odpowiedział. Usiadł, opierając się o drzewo i trzymając głowę rękami.
Przerażenie jest jeszcze gorsze, jeśli nigdy wcześniej go nie doznałeś.
Fischer, niestety, nie miał takiego szczęścia. Wiele lat temu przytrafił mu się już podobny przypadek. Wtedy też padał śnieg. To było w 1971 roku podczas jednego z pierwszych dyżurów, w Berlinie, kiedy obserwował zachodnią stronę muru nadzorowaną przez państwa alianckie. Obszar między posterunkami a ogrodzeniem był całkowicie biały i strzeżony jak najcenniejszy sejf świata. Czasem ktoś próbował przedostać się przez mur, ale zazwyczaj VoPo ‒ jak określano funkcjonariuszy Volkspolizei, policji ludowej Niemieckiej Republiki Demokratycznej ‒ mieli dość czasu, żeby wycelować i strzelić do nieszczęśnika, który padał na ziemię, brudząc krwią spokojną śnieżną przestrzeń.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki