Nie okłamuj mnie - Willow Rose - ebook + audiobook

Nie okłamuj mnie ebook i audiobook

Willow Rose

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwunastoletnia Sophie Williams jedzie na letni obóz skautek, ale nigdy z niego nie wraca. Trzy miesiące później jej ciało zostaje odnalezione w najpopularniejszej części Cocoa Beach. Mieszkańcy miasta są wzburzeni. Szczególnie że dziewczyna była lokalną gwiazdą surfingu, uważaną za następczynię Kelly’ego Slatera.

Tymczasem syn znanego senatora pada ofiarą porywaczy, a rodzice otrzymują poruszające nagranie. Eva Rea Thomas, teraz już była profilerka FBI, bezrobotna rozwódka, która dopiero co po latach wróciła do rodzinnego miasta, angażuje się w śledztwo prowadzone przez jej dawnego znajomego Matta Millera, łamiąc tym daną swoim dzieciom obietnicę, że nigdy więcej nie podejmie się pracy śledczej. Wraz z postępem dochodzenia sytuacja robi się jeszcze bardziej niebezpieczna, szczególnie dla rodziny Evy.

„Nie okłamuj mnie” to pierwsza część serii Willow Rose, autorki ponad 80 powieści, które sprzedały się w wielu milionach egzemplarzy. Kilka z jej książek znalazło się wśród 10 największych bestsellerów Amazona w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Kanadzie. Jej książki wyróżniają się tempem, napięciem i absolutnie zaskakującymi zwrotami akcji. Dlatego wielbiciele nazwali ją Królową Krzyku. 

Willow mieszka na Florydzie, w regionie Space Coast, z mężem i dwiema córkami. Kiedy nie pisze ani nie czyta, surfuje na falach Atlantyku i obserwuje delfiny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 20 min

Oceny
4,2 (75 ocen)
38
20
9
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agaataaa

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca i trzymająca w napięciu. I poruszająca, jak zawsze, gdy chodzi o dzieci.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia. Polecam
00
olgapawlikowska

Z braku laku…

Chaos, mało tempa i bohaterowie, których nie da się polubić. A przy tym masa powielania stereotypów dotyczących wychowania dzieci, rozwodów, relacji z rodzicami.
00
elakoza

Dobrze spędzony czas

Samotna matka trójki dzieci, była profilerka z FBI i morderstwa dzieci. Fajnie się czyta choć zakończenie trochę mnie zaskoczyło na minus.
00
bozenasup

Z braku laku…

Przeciętny kryminał, średnio trzymający w napięciu. Może i pomysł na zagadkę kryminalną był ciekawy, ale arogancja, egoizm i wszechwiedza głównej bohaterki skutecznie go przyćmiły. Zakończenie jak dla mnie mało wiarygodne. Jest tyle lepszych książek...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Don’t lie to me

Co­py­ri­ght © Wil­low Rose, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S,

Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

ISBN 978-91-8054-152-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Ta­jem­nica zmiany nie tkwi w skon­cen­tro­wa­niu ca­łej ener­gii na zwal­cza­niu sta­rych na­wy­ków, lecz na two­rze­niu no­wych1.

1 D.Mil­l­mana, Droga mi­łu­ją­cego po­kój wo­jow­nika, przeł. Ma­rek Tar­now­ski, Wy­daw­nic­two: El­do­rado, 1999 r, s. 57.

Przedmowa

OBÓZ LETNI SE­MI­NOLE SPRINGS, FLO­RYDA

– Mamo! Nie chcę być tu aż dwa ty­go­dnie. Chcę do domu.

So­phie Wil­liams stłu­miła łka­nie, a po jej po­liczku spły­nęła łza. Obie­cała so­bie, że nie bę­dzie pła­kać. Że wy­trwa do końca. Jed­nakże na dźwięk głosu mamy w te­le­fo­nie wszystko w niej pu­ściło. Nie mo­gła się już dłu­żej po­wstrzy­my­wać.

– Wiem, skar­bie – po­wie­działa mama. – Też za tobą tę­sk­nię, aniołku. Ale to tylko dwa ty­go­dnie. Dasz radę.

So­phie po raz pierw­szy roz­stała się z mamą na tak długi czas. Sama wy­brała ten obóz, gdy do­wie­działa się o nim od in­struk­torki skau­tek. Od razu po­czuła, że chce tu przy­je­chać, ale w au­to­bu­sie nowe ko­le­żanki były wo­bec niej tak zło­śliwe, że w końcu usia­dła sama i nie miała z kim roz­ma­wiać. Te­raz też była osa­mot­niona i cho­ciaż skaut­kom nie wolno było dzwo­nić do domu, wy­mknęła się w trak­cie ko­la­cji do swo­jego na­miotu i wy­jęła te­le­fon z ple­caka. Chciała usły­szeć głos mamy, choćby na chwilę. Ale gdy tylko mama się ode­zwała, pod po­wie­kami dziew­czynki na­gro­ma­dziły się łzy i ogar­nęła ją taka tę­sk­nota, że aż bo­lało.

– Dasz radę – po­wtó­rzyła mama. – Obóz się skoń­czy, za­nim się obej­rzysz, a w przy­szłym roku bę­dziesz chciała po­je­chać na niego jesz­cze raz. Prze­cho­dzi­łam przez to samo, kiedy mia­łam tyle lat co ty.

– Wo­la­ła­bym całe lato spę­dzić w domu i sur­fo­wać – od­po­wie­działa So­phie.

– Wiem, skar­bie, ale trzeba ro­bić też inne rze­czy. Mu­sisz spę­dzać czas z ró­wie­śni­kami. Zresztą sama chcia­łaś je­chać, pa­mię­tasz? Wy­bra­łaś obóz z no­wymi przy­ja­ciół­kami.

– Ale to już nie są moje przy­ja­ciółki – wes­tchnęła So­phie.

– Na­prawdę? – od­parła mama nieco znu­żo­nym gło­sem. – Szybko po­szło.

So­phie wie­działa, że spra­wiła ma­mie za­wód. Ni­gdy nie miała ta­lentu do na­wią­zy­wa­nia przy­jaźni. Wła­śnie z tego po­wodu mama pod­po­wie­działa jej, żeby za­pi­sała się do skau­tek. So­phie uczyła się w domu, by na co dzień móc bar­dziej skon­cen­tro­wać się na sur­fo­wa­niu, a w week­endy brać udział w za­wo­dach na te­re­nie ca­łego kraju. Prak­tycz­nie nic in­nego w ży­ciu nie ro­biła. Uwiel­biała to, tylko że na za­wo­dach sur­fin­go­wych nie da się zna­leźć no­wych przy­ja­ciół. Roz­ma­wiała z in­nymi dzie­cia­kami, kiedy cze­kała na swoją ko­lej do startu, ale ko­niec koń­ców ry­wa­li­zo­wali ze sobą, a w tego typu oko­licz­no­ściach brak miej­sca na przy­jaź­nie. Dwu­na­sto­latka czuła się w ta­kim światku bar­dzo sa­mot­nie, szcze­gól­nie że była taka mło­dziutka albo ra­czej dla­tego, że więk­szość za­wod­ni­ków była znacz­nie star­sza od niej. Mama twier­dziła, że do­łą­cze­nie do skau­tek do­brze jej zrobi. Do­dat­kowo mo­gła na­być umie­jęt­no­ści, które przy­da­dzą się jej w ży­ciu.

Zna­la­zła więc przy­ja­ciółki. Od sa­mego po­czątku stały się nimi Mar­ley i Grace. Ale to już prze­szłość. Od­wró­ciły się od niej bez wy­raź­nego po­wodu i So­phie znowu zo­stała sama jak pa­lec.

– Do­brze ci to zrobi – orze­kła mama, naj­wy­raź­niej chcąc już skoń­czyć roz­mowę. – Poza tym to do­piero pierw­szy dzień. Prze­śpij się z tym i zo­bacz, czy ju­tro, gdy za­bawa za­cznie się na ca­łego, po­czu­jesz się ina­czej. Zgoda?

– Zgoda. – So­phie wes­tchnęła.

Roz­mowę za­koń­czyły sło­wami „ko­cham cię” i dziew­czynka na po­wrót scho­wała te­le­fon do ple­caka. Zer­k­nęła na swój śpi­wór, a na­stęp­nie za­biła ko­mara, który wy­sy­sał jej krew z ra­mie­nia. I tak już miała całe nogi po­gry­zione przez ro­bac­two.

Wró­ciła do głów­nego bu­dynku, gdzie reszta uczest­ni­czek zgro­ma­dziła się w czę­ści wspól­nej. Kiedy mi­jała Mar­ley i Grace, dziew­czyny przy­su­nęły się do sie­bie tak, że pra­wie sty­kały się gło­wami. Szep­tały mię­dzy sobą, ale na tyle gło­śno, żeby So­phie je sły­szała.

– Jak my­ślisz, gdzie była?

– Pew­nie pod­pi­sy­wała kon­trakt z no­wym spon­so­rem.

– My­ślisz, że do­staje od nich bie­li­znę?

– Ja­sne, że tak. Ona nie może na­wet zjeść nic, co nie jest opła­cone przez wła­ściwą firmę. Po­tem robi kupę z na­zwą tej firmy.

Psiap­siółki się ro­ze­śmiały. So­phie rzu­ciła im gniewne spoj­rze­nie i usia­dła. Uśmiech­nęła się do dziew­czyny o imie­niu Brit­ney z na­dzieją, że mo­głyby się za­ko­le­go­wać, ale ta tylko zro­biła nie­chętną minę i od­wró­ciła głowę w prze­ciw­nym kie­runku. So­phie wes­tchnęła, wbiła wzrok w pod­łogę i słu­chała, jak jedna z opie­ku­nek obozu, pani Mi­cha­ela, wy­ja­śnia, co będą ro­bić przez ko­lejne dni. Obóz znaj­do­wał się u źró­deł rzeki, a na­stęp­nego dnia miał od­być się spływ ka­ja­kowy. So­phie nie mo­gła się do­cze­kać tej czę­ści wy­jazdu, choć każdy ka­jak mie­ścił dwie dziew­czyny, a ona wie­działa, że żadna jej nie wy­bie­rze do pary.

– Po pro­stu są za­zdro­sne – po­wta­rzała mama przez całe jej dzie­ciń­stwo, kiedy do­cho­dziło do po­dob­nej sy­tu­acji. Sy­tu­acja się nie po­pra­wiła, gdy sklep dla sur­fe­rów Ron Jon ogło­sił ją sur­ferką roku, a w ca­łym mie­ście na bil­bor­dach po­ja­wiło się jej zdję­cie. Do­ro­śli uwa­żali to za świetny po­mysł, ale ko­le­żanki i ko­le­dzy nie po­dzie­lali tego zda­nia. Dziew­czyny z są­siedz­twa do­ku­czały jej i mó­wiły, że na zdję­ciach wy­szła grubo i że ich ro­dzice ni­gdy by się nie zgo­dzili wy­sta­wiać swo­ich dzieci na po­kaz, pod­su­wa­jąc głu­pie po­my­sły w gło­wach po­ten­cjal­nych po­ry­wa­czy.

– Czy twoja mama chce, żeby cię po­rwano? – spy­tała Vic­to­ria, która miesz­kała na tej sa­mej ulicy.

– Ja­sne, że nie – wtrą­ciła Ali­son. – Pla­nuje utrzy­my­wać się z jej kasy do końca ży­cia. So­phie jest jej dojną krową, za­po­mnia­łaś?

– Fak­tycz­nie – od­parła Vic­to­ria. – Skoro twój tato was opu­ścił, to mama li­czy na to, że ty ją utrzy­masz. Dla­tego tak cię ci­śnie. Tak przy­naj­mniej twier­dzi moja mama.

Gdy So­phie my­ślała o tych dziew­czy­nach, na­ra­stał w niej gniew. Co one w ogóle wie­działy o jej ży­ciu?

– No do­brze, te­raz bę­dzie ogni­sko – kon­ty­nu­owała opie­kunka, po czym przy­kla­snęła.

– Hura! – wy­krzyk­nęły dziew­czyny. – Będą s’mo­res!

– I straszne opo­wie­ści! – oznaj­miła pani Mi­cha­ela i spoj­rzała na So­phie, która nie wstała ra­zem z resztą. Ko­bieta po­de­szła bli­żej i wska­zała ją ru­chem ręki.

– Mo­żesz usiąść przy mnie – rzu­ciła, pusz­cza­jąc przy tym oko.

So­phie po­czuła ulgę. Za­wsze sie­działa sama i nie lu­biła tego. Zła­pała pa­nią Mi­cha­elę za dłoń i wstała.

– Przy­znam, że też nie prze­pa­dam za opo­wie­ściami z dresz­czy­kiem – oświad­czyła opie­kunka, uśmie­cha­jąc się. – Tylko nie mów ni­komu.

So­phie nie miała nic prze­ciwko ta­kim hi­sto­ryj­kom, ale cie­szyło ją, że ktoś na­resz­cie się do niej ode­zwał, więc ski­nęła głową i moc­niej ści­snęła dłoń ko­biety.

Przy ogni­sku So­phie trzy­mała się bli­sko pani Mi­cha­eli, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na resztę dziew­czyn. Kiedy śpie­wały pio­senki i pie­kły na ogni­sku s’mo­res, dziew­czynka roz­my­ślała o ma­mie. Po­sta­no­wiła za­dzwo­nić do niej rano i po­wie­dzieć, że się na­my­śliła. Przy­jazd tu­taj to po­myłka. Chciała wra­cać do domu. Ale przy­naj­mniej prze­trwa tę noc. Jedna noc w tę czy we w tę nie po­winna mieć zna­cze­nia.

Le­d­wie skautki zja­dły s’mo­res, gdy nie­spo­dzie­wa­nie roz­legł się grzmot, który za­brzmiał tak, jakby niebo nad nimi roz­darło się na pół. Chwilę po­tem za­częło lać, a deszcz zmo­czył ubra­nia dziew­czyn.

– Prędko, do na­mio­tów! – roz­ka­zała pani Mi­cha­ela.

So­phie szybko wbie­gła do swo­jego i za­mknęła wej­ście. Dźwięk desz­czu ude­rza­ją­cego o płótno do­da­wał jej otu­chy. Wiele razy spała pod na­mio­tem w trak­cie wy­jaz­dów na za­wody sur­fer­skie, które trwały cały week­end. Spa­nie w na­mio­cie wy­cho­dziło naj­ta­niej, więc naj­czę­ściej znaj­do­wały z mamą pole na­mio­towe i tam się roz­bi­jały. Żadna z jej ko­le­ża­nek nie wie­działa, jak wiele So­phie mu­siała zdzier­żyć, żeby osią­gnąć te wszyst­kie suk­cesy. Kiedy zimą jeź­dziła na za­wody na pół­noc kraju, spała w na­mio­cie na­wet na zmar­z­nię­tej ziemi. Ale wtedy jej mamy nie było stać na po­kój ho­te­lowy, jak wielu in­nych za­wod­ni­ków, szcze­gól­nie że wy­jeż­dżały pra­wie co week­end. Kiedy do­piero za­czy­nała sur­fo­wać, brała udział je­dy­nie w lo­kal­nych za­wo­dach na środ­ko­wej Flo­ry­dzie, ale w miarę jak sta­wała się co­raz lep­sza, za­częto ją za­pra­szać na waż­niej­sze za­wody do in­nych sta­nów, cza­sem na­wet aż do Ka­li­for­nii, więc wy­datki ro­sły. Ow­szem, wy­grane ozna­czały ja­kieś pie­nią­dze, ale So­phie nie za­wsze wy­gry­wała. Zwłasz­cza na po­czątku, kiedy była mło­dziutka i nie­do­świad­czona.

Kwoty na­gród wzro­sły do­piero, kiedy do­stała się do czo­łówki. Wtedy też pod­pi­sała kon­trakty z kil­koma fir­mami, za­częła re­kla­mo­wać sprzęt do sur­fingu i ko­stiumy pły­wac­kie. Wła­śnie w ten spo­sób za­ra­biała.

Otwo­rzyła śpi­wór i wsu­nęła się do środka, znów my­śląc o ma­mie. Były ze sobą bar­dzo bli­sko, po­nie­waż mama prak­tycz­nie za­wsze jej to­wa­rzy­szyła, do­kąd­kol­wiek córka je­chała. So­phie zno­siła roz­łąkę za­ska­ku­jąco ciężko.

Za­pięła śpi­wór i uło­żyła się wy­god­nie, a z ką­ci­ków oczu spły­nęły jej łzy. Szybko je otarła, po czym cał­ko­wi­cie znie­ru­cho­miała, ma­jąc na­dzieję, że prędko za­śnie. Chciała, żeby ta noc się skoń­czyła i żeby mo­gła wró­cić do domu.

Wiele dziew­czy­nek dzie­liło na­mioty, więc So­phie sły­szała, jak roz­ma­wiają i chi­cho­czą. Po chwili pani Mi­cha­ela uci­szyła gło­śne to­wa­rzy­stwo, które od razu za­mil­kło. Są­dząc, że na­resz­cie bę­dzie mo­gła za­snąć, dziew­czynka po­now­nie za­mknęła oczy i zro­biła kilka ćwi­czeń, któ­rych na­uczył ją tre­ner Tho­mas, dla uspo­ko­je­nia ner­wów przed wy­ści­giem. Przed wej­ściem do wody za­wsze ze stresu ści­skało ją w żo­łądku. Po­tra­fiło ją to cał­ko­wi­cie wy­bić z rów­no­wagi. Uwiel­biała sur­fo­wać i ko­chała ocean, ale nie prze­pa­dała za tą cią­głą po­go­nią za wy­ni­kami.

Dużo bar­dziej wo­lała tre­no­wać do za­wo­dów niż brać w nich udział, ale mamę roz­pie­rała taka duma, że So­phie za­szła tak da­leko, i tak się cie­szyła, wi­dząc imię córki oraz jej zdję­cia we wszyst­kich cza­so­pi­smach i miej­sco­wej ga­ze­cie, że dziew­czynka ni­gdy nie ośmie­liła się jej o tym po­wie­dzieć. Ale gdyby miała być cał­ko­wi­cie szczera, to tak na­prawdę pra­gnęła je­dy­nie sur­fo­wać dla sa­mej sie­bie. Da­wało jej to frajdę. Nie po­trze­bo­wała okła­dek, sławy ani na­wet zwy­cięstw. Mama była za­do­wo­lona, gdy So­phie szło do­brze, ale je­śli nie udało jej się przejść pierw­szej rundy, czę­sto przez parę dni to od­cho­ro­wy­wała. Mało tego! Mamy nie za­do­wa­lał już na­wet ćwierć­fi­nał. Ma­wiała, że So­phie musi być pierw­sza, bo każde inne miej­sce rów­nało się po­rażce, i po­wta­rzała, że tak my­ślą praw­dziwi mi­strzo­wie.

„No, da­lej, za­śnij wresz­cie”.

Dziew­czynkę prze­stra­szyło po­hu­ki­wa­nie sowy, więc gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy. Wpa­try­wała się w płótno na­miotu, a serce mocno jej wa­liło. Po chwili skar­ciła się w my­ślach za to, że za­cho­wuje się jak mię­czak.

Prze­cież to tylko sowa. Skoro So­phie prze­by­wała na ło­nie na­tury, to oczy­wi­ste, że będą ją ota­czać dźwięki przy­rody. Uspo­ko­iła się, wró­ciw­szy do zna­nych so­bie tech­nik od­de­cho­wych, a jej serce na nowo za­częło bić nor­mal­nym ryt­mem. Miała wła­śnie za­mknąć oczy, kiedy na ścianę jej na­miotu pa­dło świa­tło la­tarki.

So­phie gwał­tow­nie na­brała po­wie­trza, serce po­now­nie jej przy­spie­szyło. Po chwili świa­tło zga­sło.

My­śląc, że za­pewne jedna z opie­ku­nek robi ob­chód, dziew­czynka po raz ko­lejny się uspo­ko­iła. Ale te­raz miała więk­szy niż wcze­śniej pro­blem z za­śnię­ciem. Nie mo­gła po­zbyć się po­czu­cia, że po­peł­niła błąd, da­jąc się na­mó­wić ma­mie na to, żeby zo­stać na obo­zie na noc. Po­winna jed­nak uprzeć się przy po­wro­cie do domu.

Le­d­wie za­mknęła po­wieki, usły­szała kroki. Le­żała bez ru­chu, na­słu­chu­jąc, jak się zbli­żają. Wpa­try­wała się w wej­ście, kiedy kroki w końcu ustały tuż przed na­mio­tem. Przez chwilę nic się nie działo.

„Może je­śli ani drgnę, to ten ktoś, kto jest na ze­wnątrz, so­bie pój­dzie”.

Ale ten ktoś so­bie nie po­szedł. Po­chy­lił się, roz­piął za­mek na­miotu i zaj­rzał do środka. Za­nim So­phie zdą­żyła krzyk­nąć, in­truz chwy­cił ją i za­su­nął su­wak śpi­wora tak, że miała cał­ko­wi­cie za­krytą twarz. Pró­bo­wała wy­dać z sie­bie ja­kiś głos i wierz­gać, ale po­czuła, jak ktoś ją pod­nosi. I ra­zem z nią szybko od­dala się w noc.

Rozdział 1

Trzy mie­siące póź­niej

– Za­dzwo­nię do taty. On bę­dzie wie­dział, jak to na­pra­wić.

– Nie.

Wbi­łam spoj­rze­nie w moją dwu­na­sto­let­nią córkę Chri­stine, która trzy­mała swój lap­top. Zła­pał ja­kie­goś wi­rusa, a ja nie mia­łam bla­dego po­ję­cia, jak się go po­zbyć. Dziecko za­marło, wi­dząc wy­raz mo­ich oczu.

– Jak to nie? – spy­tała Chri­stine.

– Tak to.

– Ale…

Po­trzą­snę­łam głową, przy­gry­za­jąc przy tym wargę. Ostat­nio czę­sto od­by­wa­ły­śmy tę roz­mowę i za każ­dym ra­zem bar­dzo mnie to po­ru­szało.

– Nie pa­mię­tasz, że tata jest w po­dróży po­ślub­nej? – ode­zwał się Alex, mój sze­ścio­letni syn, który sie­dział na dru­gim końcu wy­spy ku­chen­nej. Chru­pał płatki bez mleka, bo nam się skoń­czyło, a nie mia­łam czasu go do­ku­pić przez całe to roz­pa­ko­wy­wa­nie, które mu­sia­łam od­wa­lić. Z ja­kie­goś po­wodu moje dzieci chło­nęły mleko jak gąbki – nie­za­leż­nie od tego, ile go ku­pi­łam, za­wsze im było mało. Nie mo­głam wprost uwie­rzyć w to, jak czę­sto mu­sia­łam ro­bić za­kupy, żeby za nimi na­dą­żyć. By­łam pra­cu­jącą sa­motną mamą le­d­wie od mie­siąca, a cał­kiem mnie to przy­tło­czyło.

Kiedy dzie­ciaki do­ra­stały, to Chad za­wsze zaj­mo­wał się ta­kimi spra­wami. Miał ten przy­wi­lej, że jego firma ubez­pie­cze­niowa po­zwa­lała mu pra­co­wać zdal­nie. Tak więc przez lata to on brał na sie­bie więk­szość prac do­mo­wych. Nie mu­szę mó­wić, że wpa­dłam w nie­złe ta­ra­paty, od kiedy po­sta­no­wił wy­mie­nić mnie na młod­szy mo­del, sta­jąc się ba­nal­nym przy­kła­dem ty­po­wego fa­ceta z kry­zy­sem wieku śred­niego. Kim­mie miała nogi dłu­gie do nieba, a włosy ja­śniej­sze niż pla­tyna, nie wspo­mi­na­jąc już o szczu­płej ta­lii o ob­wo­dzie mo­jego uda. Miała też na­sto­let­niego syna. Te­raz zaś Chad chciał za­ło­żyć z nią ro­dzinę. Nową ro­dzinę. Po­wie­dział mi o tym do­kład­nie mie­siąc temu. Na­dal wy­cho­dzi­łam z po­twor­nego szoku po tam­tym dniu, w któ­rym mój świat legł w gru­zach, nie mó­wiąc już o świe­cie na­szych dzieci.

– To nie jest po­dróż po­ślubna, ko­cha­nie – spro­sto­wa­łam. – Do tego mu­sie­liby się po­brać, a tego nie zro­bili.

– Jesz­cze – burk­nęła Oli­via, moja czter­na­sto­let­nia córka, wcho­dząc do kuchni.

– Cześć, skar­bie. Je­steś głodna? – spy­ta­łam z na­dzieją, że zmie­nimy te­mat roz­mowy. Po­krę­ciła głową. Mar­twi­łam się o nią, po­nie­waż od kiedy jej tato oznaj­mił, że te­raz bę­dzie miesz­kał z Kim­mie, nie roz­ma­wiała z nami wszyst­kimi za czę­sto.

Na­dal nie po­tra­fi­łam uwie­rzyć, że zro­bił nam coś ta­kiego. Tak po pro­stu wy­rzu­cił pięt­na­ście lat mał­żeń­stwa do ko­sza. Bez żad­nego „prze­pra­szam” czy „źle mi z tym, że wam to ro­bię”. Pa­dły tylko – przez te­le­fon – cztery nisz­czące słowa, które na­dal sły­szę: „Nie wra­cam do domu”.

– Ale mamo! Co mam zro­bić z la­pem? – do­py­ty­wała Chri­stine.

Spoj­rza­łam na nią, po­tem na wszyst­kie pu­dła za jej ple­cami. Firma prze­pro­wadz­kowa przy­wio­zła na­sze rze­czy o dwa dni za wcze­śnie, więc jesz­cze nie roz­pa­ko­wa­łam na­wet po­łowy.

– Nie wiem. – Wes­tchnę­łam ciężko. – Może w przy­szłym ty­go­dniu po­dejdę z nim do ser­wisu Ap­ple’a?

– W przy­szłym ty­go­dniu? – jęk­nęła. – Nie mogę cze­kać tak długo. Mam za­da­nie z matmy do od­ro­bie­nia.

– Zrób je na moim lap­to­pie – rzu­ci­łam. – Do­stęp do Go­ogle Clas­sroom masz z do­wol­nego miej­sca.

Chri­stine wy­da­wała z sie­bie roz­złosz­czone, przy­po­mi­na­jący dy­sze­nie dźwięki. Z jej miny wy­czy­ta­łam, że nie znie­sie my­śli o braku do­stępu do kom­pu­tera na­wet przez go­dzinę, a co do­piero przez kilka dni. Do­brze wie­dzia­łam, że ten lap­top to dla niej naj­waż­niej­szy przed­miot na świe­cie, na równi z te­le­fo­nem, rzecz ja­sna, i kiedy tylko nie była w szkole, cały czas spę­dzała przed ekra­nem. Nie mia­łam naj­mniej­szego po­ję­cia, co wtedy ro­biła, i do tej pory nie przy­wią­zy­wa­łam do tego zbyt­niej wagi. Ak­tu­alna sy­tu­acja ży­ciowa nieco mnie prze­ra­stała, więc to, co moja córka robi na kom­pu­te­rze, było naj­mniej­szym z mo­ich pro­ble­mów.

– Nie – od­parła sta­now­czym to­nem, z któ­rego wy­ni­kało, że co­kol­wiek zro­bię czy po­wiem, nie za­ak­cep­tuje tego roz­wią­za­nia. Jej lap­top mu­siał zo­stać na­pra­wiony, i to na­tych­miast. Inna opcja nie wcho­dziła w grę. Tyle że w tym mo­men­cie nie mia­łam na to czasu. Za­pla­no­wa­łam na dziś roz­pa­ko­wy­wa­nie, a po­tem za­mie­rza­łam tro­chę po­pra­co­wać przed snem.

– Przy­kro mi, skar­bie – ode­zwa­łam się. – Nic wię­cej te­raz nie wy­my­ślę. Do ser­wisu po­jadę z sa­mego rana w po­nie­dzia­łek, zgoda?

Chri­stine wark­nęła gło­śno, a po­tem po­ło­żyła lap­top na bla­cie.

– Nie do­szłoby do tego, gdyby tato tu był – prych­nęła i wy­szła.

Prze­łknę­łam po­czu­cie winy, które tym we mnie wzbu­dziła. Mo­głam ją skar­cić, żeby się opa­mię­tała, ale tego nie zro­bi­łam.

Bo spójrzmy praw­dzie w oczy: miała ra­cję.

Rozdział 2

Aku­rat roz­łą­czy­łam się z piz­ze­rią, gdy ktoś za­dzwo­nił do drzwi. Kiedy je otwo­rzy­łam, na progu zo­ba­czy­łam mo­ich ro­dzi­ców. Mama wrę­czyła mi na­czy­nie ża­ro­od­porne.

– We­gań­skie – oznaj­miła.

– Mniam – od­po­wie­dzia­łam bez prze­ko­na­nia.

– Mó­wi­łam ojcu, że nie masz czasu na go­to­wa­nie. – Pa­trzyła na mnie trium­fu­jąco.

Wzdry­gnę­łam się, kiedy we­szli do środka.

– Za­mó­wi­łam pizzę. Można to uznać za go­to­wa­nie?

– Ab­so­lut­nie nie – obu­rzyła się mama. – To na­wet nie jest je­dze­nie, Evo Rae Tho­mas. Po­win­naś zwra­cać uwagę na to, co spo­ży­wasz.

Rzu­ciła mi pełne dez­apro­baty spoj­rze­nie, a mnie po­now­nie ogar­nęło po­czu­cie winy. Tak, za­pu­ści­łam się po trze­cim dziecku. Przez ostat­nie ty­go­dnie, w ca­łym tym mły­nie, zdro­wie od­ży­wia­nie przy­cho­dziło mi ze spo­rym tru­dem. No i uwiel­bia­łam po­cie­szać się je­dze­niem. Na ten mo­ment zbi­lan­so­wane po­siłki nie znaj­do­wały się na szczy­cie mo­jej dłu­giej li­sty rze­czy do zro­bie­nia. Po pro­stu sta­ra­łam się prze­trwać. Nie ob­cho­dziło mnie, jak wy­glą­dam. Cie­szy­łam się, że nie cho­dzę cały dzień w pi­ża­mie, opła­ku­jąc nie­udane mał­żeń­stwo. To już dużo, co nie?

– Do­brze cię wi­dzieć, Kru­szynko – ode­zwał się tato i po­ca­ło­wał mnie w po­li­czek. Na­zy­wał mnie Kru­szynką od dzie­ciń­stwa, bo je­stem naj­niż­sza w ro­dzi­nie.

– Dom wy­gląda le­piej za każ­dym ra­zem, kiedy cię od­wie­dzamy.

Roz­luź­ni­łam się. Tato – mój pry­watny fan­klub i naj­żar­liw­szy ki­bic w jed­nym. Jego zda­niem nie mo­głam po­peł­nić żad­nego błędu. Mama nad tym ubo­le­wała, bo sama z ko­lei uwa­żała, że wszystko ro­bię źle. Chyba można by uznać, że w ja­kiś spo­sób zdrowo się ba­lan­so­wali. Może tato sta­rał się wy­na­gro­dzić mi to, czego we­dług niego nie do­staję od mamy. Więk­szość ży­cia, choćby nie wiem co, sta­ra­łam się zro­bić na niej wra­że­nie, zwró­cić na sie­bie jej uwagę, spra­wić, żeby mnie za­ak­cep­to­wała. A może na­wet po­ko­chała. W ciągu tych lat zro­zu­mia­łam, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy się tak nie sta­nie.

– Aku­rat koń­czy­łam roz­pa­ko­wy­wać ko­lejne pu­dło – wy­ja­śni­łam, pro­wa­dząc ich do kuchni. Mama miała minę, jakby się za­sta­na­wiała, czy się nie ubru­dzi, je­śli spo­cznie na któ­rymś z krze­seł.

– Sia­daj­cie – za­chę­ci­łam. Ro­dzice za­jęli miej­sca, ale mama naj­pierw prze­tarła sie­dzi­sko dło­nią.

– Na­pi­je­cie się cze­goś? Wina? – spy­ta­łam. – Piwa?

– Po­pro­szę piwo – od­parł tato.

Mama rzu­ciła mu gro­miące spoj­rze­nie, ale i tak po­da­łam mu to, co chciał. Wie­dzia­łam, że w domu nie wolno mu pić. Mama do­stała fioła na punk­cie zdro­wia po tym, jak tatę ho­spi­ta­li­zo­wano z po­dej­rze­niem raka je­lita gru­bego; oka­zało się, że to tylko in­fek­cja. Poza tym tato był silny jak byk i trzy razy w ty­go­dniu bie­gał po plaży. Ale mama wi­działa już tylko cho­robę i od dwóch lat miała ob­se­sję na punk­cie tego, co tata je i pije. Do­my­śla­łam się, że boi się go stra­cić i prze­rażą ją to, że gdy wy­lą­do­wał w szpi­talu, cał­ko­wi­cie stra­ciła kon­trolę nad sy­tu­acją. Dla­tego uwa­żała, że chaos, który czuje we­wnątrz, ja­koś się uspo­koi, je­śli tylko bę­dzie pil­no­wała diety męża. Nie ra­dziła so­bie z emo­cjami, więc przez lata na­uczy­łam się w końcu czy­tać mię­dzy wier­szami, żeby wie­dzieć, jak się na­prawdę czuje. Ni­gdy nie mia­łam po­czu­cia, że znam tę ko­bietę, ale z bie­giem lat było co­raz le­piej. Chcia­łam tego. Chcia­łam być bli­żej z ro­dzi­cami i dla­tego po­sta­no­wi­łam wró­cić do Co­coa Be­ach, gdzie się uro­dzi­łam i wy­cho­wa­łam.

Tato z za­do­wo­loną miną pił piwo, za to mama wy­glą­dała, jakby zja­dła pół cy­tryny.

– Po­win­ni­śmy zjeść tę za­pie­kankę, póki jest cie­pła – burk­nęła, wsta­jąc. – Na­kryję do stołu. Gdzie masz ta­le­rze?

– W jed­nym z kar­to­nów. – Wska­za­łam pal­cem na stos przy ścia­nie.

– Na­wet nie roz­pa­ko­wa­łaś ta­le­rzy? – zdzi­wiła się mama. – Je­steś tu od ty­go­dnia.

– Jesz­cze się do tego nie wzię­łam. Zresztą one do­tarły tu przed­wczo­raj.

– Jak można…? Ta­le­rze są po­trzebne. Na czym do tej pory ja­da­li­ście? – spy­tała z prze­ra­że­niem.

– Na pu­deł­kach z pizzą, ser­wet­kach. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Dla­czego? Evo Rae Tho­mas, prze­cież masz dzieci. One po­trze­bują ta­le­rzy. Ich ży­cie musi to­czyć się jak daw­niej. Po­trze­bują sta­bi­li­za­cji.

Za­ci­snę­łam zęby. Czu­łam, że mama nie mówi już o ta­ler­zach. Cho­dziło o coś in­nego. Do­sko­nale wie­dzia­łam, że wini mnie za to, że Chad nas zo­sta­wił. Ja­sne, że tak. Czemu mia­łoby być ina­czej? Prze­cież ni­gdy nie ak­cep­to­wała tego, że pra­cuję i ro­bię ka­rierę.

– No cóż, nie da się wszyst­kiego w ży­ciu kon­tro­lo­wać, prawda? Cza­sem trzeba im­pro­wi­zo­wać i dzia­łać tak, jak się w da­nej chwili da – oświad­czy­łam, po czym na­la­łam so­bie kie­li­szek wina.

Rozdział 3

Ko­la­cja prze­bie­gła przy­zwo­icie. Mama bar­dzo się sta­rała nie kry­ty­ko­wać mnie w obec­no­ści dzieci, choć wi­dzia­łam, jak wiele ją to kosz­tuje. Tym­cza­sem tato spę­dzał czas z wnu­kiem. Dys­ku­to­wali o wo­zach stra­żac­kich, które sta­no­wiły ulu­biony te­mat roz­mów Alexa. W pew­nym mo­men­cie chłop­czyk pod­niósł głos tak, że pra­wie krzyk­nął. Mama po­słała mi wy­mowne spoj­rze­nie.

– Synku, pa­mię­taj, żeby ko­rzy­stać z głosu we­wnętrz­nego – po­wie­dzia­łam, po czym do­da­łam: – Bab­cia ma kaca i źle znosi gło­śne dźwięki.

– Bab­ciu, co to kac? – spy­tał Alex, a mama na mnie syk­nęła.

– Evo Rae Tho­mas… – Ob­ró­ciła się, żeby po­pa­trzeć na ojca. – Jon, sły­sza­łeś, co ona wła­śnie po­wie­działa?

Wy­mie­ni­li­śmy z tatą spoj­rze­nia. Le­d­wie po­wstrzy­my­wał śmiech, a ja za­chi­cho­ta­łam i wzię­łam ko­lejny ka­wa­łek pizzy. Mama po­pa­trzyła na to z dez­apro­batą, ale ją zi­gno­ro­wa­łam. Oprócz niej nikt na­wet nie spró­bo­wał za­pie­kanki. Tato też rzu­cił się na pizzę, a ja się cie­szy­łam, że za­mó­wi­łam naj­więk­szą, jaka była, bo dzięki temu star­czyło dla każ­dego.

Alex zła­pał dziadka za rękę i za­cią­gnął do swo­jego po­koju, żeby po­ka­zać wszyst­kie książki o wo­zach stra­żac­kich. Uwiel­bia­łam pa­trzeć na nich ra­zem. Świet­nie, że Alex miał mę­ski wzo­rzec w tym okre­sie, bo nie­wiele osób go ro­zu­miało. Za­raz po prze­pro­wadzce do Co­coa Be­ach za­pi­sa­łam go do pod­sta­wówki imie­nia The­odore’a Ro­ose­velta, ale pra­wie każ­dego dnia wra­cał z lek­cji z uwa­gami do­ty­czą­cymi nie­wła­ści­wego za­cho­wa­nia. Był gło­śny i nie po­tra­fił usie­dzieć w miej­scu – tak twier­dziła na­uczy­cielka. Po­nie­waż wcze­śniej nie spra­wiał ta­kich kło­po­tów, wy­ja­śni­łam jej, że cho­dzi praw­do­po­dob­nie o te wszyst­kie zmiany w jego ży­ciu plus to, że jego tato nie jest już z nami. Kiedy to mó­wi­łam, do­tarło do mnie, że tak na­prawdę to nie wiem, czy wcze­śniej Alex się tak nie za­cho­wy­wał. W ciągu kilku ostat­nich lat Chad i ja od­da­li­li­śmy się od sie­bie i nie roz­ma­wia­li­śmy zbyt czę­sto o ta­kich spra­wach. A na pewno nie chcia­łam dzwo­nić do niego te­raz, gdy był na grec­kich wa­ka­cjach. Z de­ter­mi­na­cją po­sta­no­wi­łam po­ra­dzić so­bie bez jego po­mocy. To on na­gle nas opu­ścił, a ja je­stem matką tych dzieci. Oczy­wi­ście, że po­tra­fię się nimi za­jąć, na­wet je­śli mu­szę ro­bić to sama.

– Jest gło­śny, prawda? – sko­men­to­wała mama, pra­wie szep­cząc. – I dziki. Nie spusz­czaj go z oczu. Sły­sza­łaś o tej dziew­czynce, którą nie­dawno po­rwano?

Jak mo­gła­bym nie sły­szeć? Wszę­dzie mó­wiono o tym zda­rze­niu. Cią­gle in­for­mo­wano o nim w wia­do­mo­ściach, na­wet roz­wie­szono pla­katy w mie­ście. O tej tra­ge­dii mó­wił każdy, kogo tylko spo­ty­ka­łam. Trzy mie­siące temu dziew­czynka, dwu­na­sto­latka i idolka miej­sco­wego świata sur­fingu, na­stęp­czyni Kelly’ego Sla­tera, wcze­śniej­szego guru de­ski, za­gi­nęła pod­czas obozu skau­tek. Aresz­to­wano kilka osób, ale nie zna­le­ziono ani po­ry­wa­cza, ani jej. Z każ­dym dniem ma­lało praw­do­po­do­bień­stwo, że dziew­czynka znaj­dzie się żywa. Z mo­jego do­świad­cze­nia wy­ni­kało, że po tak dłu­gim cza­sie jest to prak­tycz­nie nie­moż­liwe. Mimo to miej­scowi na­dal mieli na­dzieję. Nie­któ­rzy na­wet są­dzili, że za­brał ją oj­ciec, od roz­wodu skon­flik­to­wany z matką. Ale do­szły mnie słu­chy, że męż­czy­znę prze­słu­chano i nic nie wska­zy­wało na jego winę. Oso­bi­ście uwa­ża­łam, że miej­scowa po­li­cja zbyt ła­two mu od­pu­ściła. Po­trak­to­wa­ła­bym go ostrzej, bo wiem, że po­rwań naj­czę­ściej do­ko­nują człon­ko­wie ro­dziny. Ale to nie moja sprawa, za­mknę­łam już ten roz­dział swo­jego ży­cia.

– Mu­sisz trzy­mać go w domu, do­póki nie bę­dzie bez­piecz­nie. – Mama nie da­wała za wy­graną. – Do­póki nie zła­pią tego fa­ceta. Szcze­gól­nie że Alex ma taki ży­wio­łowy tem­pe­ra­ment. Wiesz, sam może wpa­ko­wać się w ta­ra­paty. Tylko czeka, aż bę­dzie się działo. Wi­dzę to w jego spoj­rze­niu. Jest ta­kie sza­lone. Nie do­strze­gam tego u po­zo­sta­łych dzieci. Bóg je­den wie, że ni­gdy nie wi­dzia­łam ta­kiej iskry w oczach mo­ich dzieci.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Mama nie miała sy­nów, skąd mo­gła wie­dzieć, czy mój jest bar­dziej dziki niż inni chłopcy?

– To chło­pak – od­par­łam. – A chłopcy po­tra­fią być zwa­rio­wani. Wszystko z nim w po­rządku, tylko dużo ostat­nio prze­szedł.

– To na pewno – rzu­ciła mama i po raz ko­lejny wy­mow­nie na mnie spoj­rzała.

– Do­bra, po­wiesz to w końcu? – rzu­ci­łam, wy­czu­wa­jąc, że po­win­nam przy­sto­po­wać z wi­nem, za­nim ode­zwę się w spo­sób, ja­kiego póź­niej będę ża­ło­wała.

Ale mama mil­czała. Ni­gdy nie za­rzu­ciła mi nic wprost. Za­wsze mu­sia­łam czy­tać mię­dzy wier­szami i roz­szy­fro­wy­wać jej spoj­rze­nia. Mia­łam ochotę na nią na­wrzesz­czeć, żeby w końcu mi wy­gar­nęła. Żeby po pro­stu była szczera.

– Co po­wiem? – do­py­tała mama.

– Wi­nisz mnie za to, że Chad od­szedł, tak? – Prze­łknę­łam gulę, która ro­sła mi w gar­dle. – Bo prze­cież to moja wina, jak wszystko inne. Od tam­tego dnia… Za­pa­le­nie je­lit tata też miał przeze mnie, co nie?

Mama po­krę­ciła głową i od­wró­ciła wzrok.

Oczy zro­biły mi się wil­gotne, ale nie mia­łam już siły się po­wstrzy­my­wać. Kilka łez spły­nęło mi po po­licz­kach. Czu­łam się taka bez­radna i za­gu­biona. Wy­na­ję­łam ten dziwny dom, ale nie wie­dzia­łam, czy stać mnie na niego. Nie po­tra­fi­łam na­wet ku­pić od­po­wied­niej ilo­ści mleka dla dzieci.

Ga­pi­łam się na matkę, ży­cząc so­bie w du­chu, by wy­cią­gnęła ku mnie ręce i po pro­stu mnie przy­tu­liła. Ale tego nie zro­biła. Za­uwa­żyła moje łzy, ale da­lej sie­działa na krze­śle jak spa­ra­li­żo­wana, po czym spoj­rzała na mnie i wstała.

– Już późno. Po­win­ni­śmy wra­cać, tata musi się wy­spać. Osiem go­dzin każ­dej nocy, zgod­nie z za­le­ce­niami le­ka­rza.

„Mamo, nie pa­mię­tam, kiedy ostatni raz mnie do­tknę­łaś. Nie mo­żesz mnie naj­zwy­czaj­niej przy­tu­lić? Nie mo­żesz mnie ob­jąć i po­wie­dzieć, że wszystko bę­dzie do­brze? Że so­bie po­ra­dzę?”

Pa­trzy­łam za nią, kiedy ru­szyła do po­koju Alexa po tatę. Chwilę póź­niej oby­dwoje wy­szli, a ja znowu zo­sta­łam sama ze swo­imi my­ślami i za­pa­chem we­gań­skiej za­pie­kanki, który wy­peł­niał mi noz­drza.

Prze­tar­łam twarz i do­pi­łam wino, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że mia­łam się nad sobą nie uża­lać. Wtedy Alex wdra­pał mi się na ko­lana i za­ata­ko­wał mnie za­baw­ko­wym wo­zem stra­żac­kim. Ro­ze­śmia­łam się. Zmierz­wi­łam mu włosy i po­cią­ga­jąc no­sem, po­ca­ło­wa­łam go w czoło.

– Wszystko bę­dzie do­brze, prawda? – spy­ta­łam, jakby ro­zu­miał, o co mi cho­dzi.

Alex ob­da­ro­wał mnie jed­nym ze swo­ich urze­ka­ją­cych uśmie­chów.

– Mnie się tu bar­dziej po­doba, mamo. Je­steś wię­cej w domu i nie krzy­czysz tak gło­śno jak tata. I ład­niej pach­niesz.

– To z pew­no­ścią – od­par­łam ze śmie­chem i przy­tu­li­łam go moc­niej.

Rozdział 4

Świa­tło jest ja­sne, wręcz zbyt ja­sne, bo kiedy spoj­rza­łam na su­fit, aż za­bo­lały mnie oczy. Nie mogę zna­leźć mamy. Syd­ney stoi kilka kro­ków ode mnie i przy­gląda się ja­kiejś lalce. Mama we­szła w jedną z ale­jek, nie wiem, w którą. Za chwilę ogar­nie mnie pa­nika, ale nie będę pła­kała. Moja sio­stra po­my­śli, że je­stem mię­cza­kiem.

– Zgu­bi­łaś się, dziew­czynko?

Uno­szę głowę, żeby spoj­rzeć w górę. Nie wi­dzę twa­rzy męż­czy­zny, bo on stoi ple­cami do światła. Ma na so­bie zie­lony swe­ter. Na Flo­ry­dzie jest zima.

– Nie.

– Oj, nie kłam, dziew­czynko.

Kręcę głową.

– Nie kła­mię. Ma­mu­sia jest tam.

Męż­czy­zna wę­druje spoj­rze­niem we wska­za­nym kie­runku, ale jej nie wi­dzi. Ja też nie, na­to­miast nie przy­znam się do tego. Nie chcę zdra­dzić, że nie wiem, gdzie jest mama. Boję się. Syd­ney ni­czego nie za­uwa­żyła. Jest za­jęta zrzu­ca­niem la­lek Bar­bie z pó­łek.

– Za­pro­wa­dzę cię do niej – ofe­ruje nie­zna­jomy bez twa­rzy.

Chwyta mnie za rękę i cią­gnie. Za­mie­ram. Obok nas prze­cho­dzi ja­kaś ko­bieta, która pcha przed sobą wó­zek za­ku­powy. Męż­czy­zna uśmie­cha się do niej i wy­ja­śnia, że jego córka się zło­ści, bo on nie chce ku­pić jej za­bawki. Ko­bieta od­po­wiada, że jej sy­nek przed chwilą do­stał ataku szału, po­nie­waż nie dała mu cu­kierka. Po­tem uśmie­cha się do mnie i od­cho­dzi. Chcę krzy­czeć, ale tego nie ro­bię. Dla­czego?

Obu­dzi­łam się gwał­tow­nie, cała zlana po­tem, z ser­cem wa­lą­cym jak dzwon i z tru­dem ła­piąc od­dech. Na ze­wnątrz pa­no­wała ciem­ność, ze­ga­rek na te­le­fo­nie wska­zy­wał trze­cią nad ra­nem. Nie mo­głam za­snąć, więc wsta­łam i ze­szłam na dół po szklankę wody. W ciem­nej szy­bie zo­ba­czy­łam swoje od­bi­cie. Na­gle wy­dało mi się, że wi­dzę tam też syl­wetkę męż­czy­zny bez twa­rzy – stał tuż za mną. Ciężko wes­tchnę­łam i od­su­nę­łam się od okna. Na kilka se­kund za­mknę­łam oczy, tłu­ma­cząc so­bie, że to tylko sen, nic in­nego. Po­od­dy­cha­łam głę­boko i w końcu otwo­rzy­łam oczy. W szy­bie nie wi­dzia­łam już męż­czy­zny.

Wy­pi­łam drugą szklankę wody, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się wy­rzu­cić wspo­mnie­nie snu z głowy, ale nic to nie dało. Stwier­dzi­łam więc, że pójdę po­bie­gać. Wło­ży­łam od­po­wiedni strój i wy­szłam z domu, po czym ru­szy­łam ulicą, przy któ­rej stały domy, ich ciemne bryły ema­no­wały czymś zło­wiesz­czym.

Kiedy bie­ga­łam po no­wej oko­licy, gdzie każdy bu­dy­nek od strony ogrodu miał do­stęp do ka­nału i łódkę, w uszach roz­brzmie­wała mi gło­śna mu­zyka. Wie­dzia­łam, jak po­ru­szać się po mie­ście, po­nie­waż do­ra­sta­łam w Co­coa Be­ach. Sa­piąc, bie­głam te­raz Mi­nu­te­men Cau­se­way w kie­runku cen­trum. Mia­sto nie było duże i utrzy­my­wało się głow­nie dzięki tu­ry­styce oraz eme­ry­tom, któ­rzy zjeż­dżali tu stad­nie z pół­nocy, by prze­zi­mo­wać w swo­ich miesz­ka­niach przy plaży.

Prze­bie­głam obok ra­tu­sza, gdzie mie­ściła się rów­nież sie­dziba po­ste­runku po­li­cji, oraz nowo wy­bu­do­wa­nej re­mizy stra­żac­kiej; obie­ca­łam Ale­xowi, że kie­dyś go od­wie­dzimy. Do­tar­łam do plaży i skrę­ci­łam w lewo, w stronę molo. Gdy tylko po­sta­wi­łam stopy na pia­sku przy re­stau­ra­cji Co­co­nuts on the Be­ach, przy­spie­szy­łam, pró­bu­jąc po­zbyć się tego po­twor­nego uczu­cia po­zo­sta­wio­nego przez kosz­marny sen. Usi­ło­wa­łam otrzą­snąć się z emo­cji, które we mnie roz­bu­dził. Można by po­wie­dzieć, że chcia­łam od tego uciec, ale nie wy­cho­dziło mi to naj­le­piej. Bez względu na to, jak szybko bie­głam i jak wiele sta­ra­łam się z sie­bie wy­ci­snąć, nie mo­głam się otrzą­snąć. Szybko stra­ci­łam siły i mu­sia­łam się za­trzy­mać. Uświa­do­mi­łam so­bie, że bra­kuje mi nie­gdy­siej­szej spraw­no­ści. Kilka ostat­nich lat dużo pra­co­wa­łam za biur­kiem i mu­szę przy­znać, że za słabo sta­ra­łam się o utrzy­ma­nie formy. Po­wrót do daw­nej kon­dy­cji to jedna z obiet­nic, które zło­ży­łam so­bie po pod­ję­ciu de­cy­zji o odej­ściu z pracy i prze­pro­wadzce tu­taj. Trzy ciąże, zbyt wiele sło­dy­czy i zero ćwi­czeń nie za do­brze wpły­nęły na moje ciało. A po­my­śleć, że kie­dyś by­łam naj­szyb­sza w jed­no­stce.

„Masz czter­dzie­ści je­den lat, Evo Rae. Jesz­cze nie umar­łaś. Mo­żesz wró­cić do formy”.

Usia­dłam na pia­sku przy molo i pa­trzy­łam na spo­kojny, piękny ocean. Świa­tło księ­życa roz­bły­ski­wało na jego po­wierzchni, a do mnie na­gle wró­ciły wspo­mnie­nia tych wszyst­kich wie­czo­rów, które spę­dzi­łam tu­taj z przy­ja­ciółmi, pi­jąc piwo przy molo, choć jesz­cze nie było nam wolno. Sie­dzie­li­śmy przy ogni­sku i słu­cha­li­śmy Mi­cha­ela Jack­sona z ka­set ma­gne­to­fo­no­wych, do­póki nie po­ja­wiał się ko­men­dant po­li­cji i nie roz­ga­niał nas, kon­fi­sku­jąc przy tym piwa. Wie­dzie­li­śmy, że nie wyda nas przed ro­dzi­cami, je­śli po­zwo­limy, żeby za­brał je dla sie­bie i kum­pli z ko­mi­sa­riatu. Wtedy tak to dzia­łało. Cie­kawe, czy dzie­ciaki na­dal prze­sia­dują tu do nocy? Co­coa Be­ach to jedno z tych miast, które nie bar­dzo się zmie­niło. W tym mo­men­cie wła­śnie tego po­trze­bo­wa­łam. W ciągu mi­nio­nych paru ty­go­dni do­świad­czy­łam tylu zmian, że mam ich dość do końca ży­cia.

Rozdział 5

Po­sie­dzia­łam przy molo jesz­cze przez ja­kiś czas. Roz­my­śla­łam o Cha­dzie i na­szym wspól­nym ży­ciu, po­tem prze­klę­łam go w du­chu za to, że wszystko zni­we­czył, a na­stęp­nie od nowa za­czę­łam się ob­wi­niać, że nie dba­łam wy­star­cza­jąco o to, co mia­łam. Każ­dej nocy, a na­wet w ciągu dnia, prze­cho­dziła mi przez głowę taka se­ria my­śli.

W końcu po­sta­no­wi­łam wra­cać. Od kiedy Chad od­szedł, Alexa mę­czyły kosz­mary. Oba­wia­łam się, że pod moją nie­obec­ność przyj­dzie do mo­jego po­koju. Na szczę­ście w domu były jego dwie star­sze sio­stry i gdy się bu­dził, czę­ściej za­kra­dał się do łóżka Chri­stine niż do mo­jego, nad czym tro­chę ubo­le­wa­łam. Pew­nie na­brał tego na­wyku przez lata, kiedy czę­sto wy­jeż­dża­łam w te­ren, a zni­ka­łam wła­śnie nocą, gdy wzy­wano mnie w na­głej po­trze­bie.

Lu­bi­łam so­bie tłu­ma­czyć, że ra­tuję ży­cie in­nych, że czy­nię do­bro, ale nie wiem, czy było warto. Czy roz­bite mał­żeń­stwo to nie za wy­soka cena?

Wsta­łam, otrze­pa­łam się z pia­sku i rzu­ci­łam ostat­nie spoj­rze­nie na wodę, a po­tem ob­ró­ci­łam się i bie­giem ru­szy­łam do domu. Te­raz już tak nie pę­dzi­łam, więc mniej się też zmę­czy­łam. Trucht za­brał mi wpraw­dzie wię­cej czasu, ale czu­łam się le­piej. Gdy mi­ja­łam knajpy przy plaży, wy­da­wało mi się, że coś zo­ba­czy­łam. Przy­sta­nę­łam. Mię­dzy re­stau­ra­cjami Co­co­nuts i Fat Ka­hu­nas, bar­dzo bli­sko baru Hun­ker­down, stał za­par­ko­wany sa­mo­chód. Tyle że wszyst­kie knajpy o tej po­rze były po­za­my­kane. Przy au­cie, zu­peł­nie bez ru­chu, stała ja­kaś po­stać. Prze­sta­łam truch­tać i prze­szłam do chodu. Idąc w stronę cen­trum przez nie­wielki ry­nek, który nie­dawno od­no­wiono i za­mknięto dla ru­chu, ob­ser­wo­wa­łam tego ko­goś w za­ułku. Mia­łam wra­że­nie, że osoba ta także mi się przy­gląda, cho­ciaż nie wi­dzia­łam jej twa­rzy. Prze­szyły mnie dresz­cze, mimo że tem­pe­ra­tura się­gała już dwu­dzie­stu sied­miu stopni. Po­my­śla­łam o męż­czyź­nie ze snu, bez twa­rzy. Nie­mal po­czu­łam, jak chwyta mnie za rękę. Przy­spie­szy­łam kroku, ale nie od­ry­wa­łam spoj­rze­nia od znie­ru­cho­mia­łej po­staci.

„Zgu­bi­łaś się, dziew­czynko?”

W gło­wie cią­gle sły­sza­łam głos męż­czy­zny bez twa­rzy. Serce biło mi jak sza­lone, kiedy co­raz szyb­szym kro­kiem mi­ja­łam za­ułek, aż w końcu rzu­ci­łam się bie­giem przed sie­bie. Wy­da­wało mi się, że sły­szę za ple­cami czy­jeś kroki, ale kiedy się od­wró­ci­łam, ni­kogo nie zo­ba­czy­łam. Bie­głam wzdłuż głów­nej drogi tak szybko, jak tylko mo­głam. Wpa­dłam do domu i za­raz po za­ry­glo­wa­niu drzwi po­ło­ży­łam się na pod­ło­dze, z tru­dem ła­piąc od­dech i wy­da­jąc z sie­bie świsz­czące dźwięki.

„Uspo­kój się, Evo Rea. To pew­nie ktoś, kto wra­cał do domu po im­pre­zie w mie­ście. To tylko ja­kiś pi­jak”.

Usi­ło­wa­łam uspo­koić roz­dy­go­tane serce, a jesz­cze się roz­kasz­la­łam. Cały czas mia­łam przed oczami ob­raz męż­czy­zny bez twa­rzy i wciąż nie mo­głam po­zbyć się wra­że­nia, że ła­pie mnie za rękę.

„Nie kłam, dziew­czynko. Wi­dzia­łem, że je­steś sama”.

Kiedy w końcu mo­głam nor­mal­nie od­dy­chać, po­szłam pod prysz­nic, a gdy po­ło­ży­łam głowę na po­duszce, na­resz­cie od­pły­nę­łam w kra­inę snów. Już bez żad­nych wi­zji zdo­ła­łam prze­spać dwie go­dziny. Na­gle drzwi do mo­jej sy­pialni otwo­rzyły się gwał­tow­nie i do po­miesz­cze­nia wpa­ro­wał Alex. Ubrany w kom­pletny strój stra­żaka, który ku­pi­łam mu na Hal­lo­ween, na całe gar­dło krzy­czał: „PO­ŻAR” i za­czął mnie na niby ra­to­wać.

– Alex, jest nie­dziela. Pro­szę, daj mi spać – wy­mam­ro­ta­łam zmę­czo­nym to­nem.

Ale było już za późno. Krzy­czał: „STÓJ, PAD­NIJ, TUR­LAJ SIĘ” i cią­gnął mnie za ra­mię, chcąc w ten spo­sób wy­cią­gnąć mnie z łóżka. Gło­śno przy tym wo­łał: „NIE­BEZ­PIE­CZEŃ­STWO” i ma­chał pla­sti­kową sie­kierką tak, że prze­wró­cił nocną lampkę.

Wes­tchnę­łam z re­zy­gna­cją, uzna­jąc, że le­piej bę­dzie, je­śli wstanę. Chwiej­nym kro­kiem ze­szłam po scho­dach do kuchni. Ma­rzyła mi się kawa, ale przy­po­mnia­łam so­bie, że się skoń­czyła. Spraw­dzi­łam go­dzinę na te­le­fo­nie. Do­piero szó­sta. Za­sta­na­wia­łam się, czy co­kol­wiek w tym sen­nym mia­steczku bę­dzie o tej po­rze otwarte. Prze­cież coś mu­siało już dzia­łać. Może sta­cja ben­zy­nowa albo su­per­mar­ket.

Alex darł się na całe gar­dło i ska­kał po me­blach – tych kilku sztu­kach, które mi zo­stały, bo Chad za­brał po­łowę – ra­tu­jąc wy­ima­gi­no­wa­nych lu­dzi z wy­my­ślo­nego po­żaru. Roz­bo­lała mnie głowa. Mu­sia­łam na­pić się kawy. Się­gnę­łam po klu­czyki do sa­mo­chodu, po­pa­trzy­łam na mo­jego roz­wrzesz­cza­nego synka i uświa­do­mi­łam so­bie, że nie mogę go zo­sta­wić. Za­nim­bym wró­ciła, roz­niósłby cały dom w drobny mak, a jego sio­stry jesz­cze spały.

– Alex, je­dziemy na prze­jażdżkę.

– Hurrra! Wo­zem stra­żac­kim?

Uśmiech­nę­łam się i przy­ta­ku­jąco ski­nę­łam głową.

– Tak. Du­żym. Z dra­biną. W mie­ście wy­buchł po­żar i mu­simy go uga­sić.

– Po­spieszmy się! – rzu­cił i wy­biegł przed dom, za­ma­chu­jąc się sie­kierką, którą dzier­żył w jed­nej ręce, pod­czas gdy drugą przy­trzy­my­wał so­bie kask. – Mamo, no chodź!

Szybko ru­szy­łam za nim. W no­gach czu­łam zmę­cze­nie po wcze­śniej­szej prze­bieżce. Co mi strze­liło do głowy, żeby bie­gać w środku nocy? To do mnie nie­po­dobne. Od dawna nie bie­ga­łam, więc to oczy­wi­ste, że przez kilka na­stęp­nych dni będę obo­lała.

Wra­ca­nie do formy jest trud­niej­sze, niż są­dzi­łam.

Przy­pię­łam Alexa pa­sami na tyl­nym sie­dze­niu mi­ni­vana i ru­szy­li­śmy do mia­sta. Całą drogę wył jak sy­rena.

Rozdział 6

Au­brey Simms ziew­nęła gło­śno. Le­dwo wi­działa na oczy, wy­cho­dząc zza rogu chwiej­nym kro­kiem, pod­czas gdy dwu­let­nia có­reczka cią­gnęła ją za rękę i krzy­czała ze smocz­kiem w ustach:

– Plaża! Plaża!

Au­brey po­now­nie ziew­nęła i po­szła za swoim ener­gicz­nym dziec­kiem, w du­chu ma­rząc o po­wro­cie do łóżka. Je­śli o nią cho­dziło, to pora była zde­cy­do­wa­nie za wcze­sna na pla­żo­wa­nie. Słońce jesz­cze nie cał­kiem wze­szło. Ko­lory na nie­bie się zmie­niały, jak gdyby szy­ko­wały się na jego po­wi­ta­nie, ale cią­gle było dość ciemno.

Wy­jazd na wa­ka­cje z có­reczką nie do końca wy­glą­dał tak, jak to so­bie wcze­śniej wy­obra­żała. Na­iw­nie miała na­dzieję na dłu­gie go­dziny na plaży, gdzie ona le­ża­łaby na le­żaku, pra­cu­jąc nad opa­le­ni­zną, a mała ba­wi­łaby się ra­do­śnie w płyt­kiej wo­dzie, ewen­tu­al­nie ona pły­wa­łaby so­bie w chłod­nym oce­anie, a  mała sta­wia­łaby babki z pia­sku.

O, raju, ależ się po­my­liła.

Już pa­ko­wa­nie rze­czy dla dziecka oka­zało się udręką. Same pie­lu­chy i ręcz­niki za­jęły całą wa­lizkę. Au­brey pra­wie za­po­mniała o spe­cjal­nym ko­cyku za­pi­na­nym na za­mek, w któ­rym mała na pewno się nie udusi w nocy. Nie mó­wiąc już o kre­mie prze­ciw­sło­necz­nym i środku prze­ciw ko­ma­rom. A to nie wszystko.

Nie to jed­nak było naj­strasz­niej­sze. Nie, pa­ko­wa­nie po­szło Au­brey sto­sun­kowo spraw­nie. Gor­sze oka­zało się wy­mio­to­wa­nie w sa­mo­lo­cie, prze­cie­ka­jąca pie­lu­cha w ube­rze, no i po­budki o pią­tej trzy­dzie­ści, kiedy to mała do­ma­gała się pój­ścia na plażę. Może da­łoby się to ja­koś znieść, gdyby córka po­tra­fiła za­jąć się sobą po do­tar­ciu nad wodę. Ale nie. Au­brey mu­siała ją cią­gle nad­zo­ro­wać, bo ina­czej mała po pro­stu wbie­głaby do wody albo od­da­liła się, ści­ga­jąc ptaki czy roz­ma­wia­jąc z nie­zna­jo­mymi. Au­brey nie była na­do­pie­kuń­cza, ale wie­działa, że non stop musi mieć oko na dziecko, co nie­moż­li­wie ją mę­czyło. Nie miała ani chwili, żeby usiąść na le­żaku i się po­opa­lać czy choćby spo­koj­nie za­nu­rzyć się w oce­anie. Od bla­dego świtu do nocy było dużo pła­czu i cią­głego bie­ga­nia. A je­śli nie po­ło­żyła ma­łej na drzemkę w ciągu dnia, ro­biło się wprost kosz­mar­nie. Druga część dnia była w to­tal­nej ru­inie przez nie­po­wstrzy­mane szlo­chy, a na­wet krzyki i rzu­ca­nie się na zie­mię w wy­bu­chach zło­ści, kiedy coś było nie po my­śli dziew­czynki.

Prawda była taka, że Au­brey, choć ni­komu nie za­mie­rzała się do tego przy­znać, nie mo­gła do­cze­kać się końca tych tak zwa­nych wa­ka­cji i po­wrotu do No­wego Jorku.

Wła­śnie do­cho­dziły do uliczki pro­wa­dzą­cej do wej­ścia na plażę, które znaj­do­wało się obok re­stau­ra­cji, gdzie Au­brey co­dzien­nie przez ty­dzień ku­po­wała frytki na lunch dla córki. Ro­biła to po­mimo głę­bo­kiego po­czu­cia winy, aby dziew­czynka choć na chwilę po­sie­działa spo­koj­nie i ci­cho, a jej mama miała szansę zła­pać od­dech.

Kiedy skrę­ciły w ulicę, Ani pu­ściła rękę mamy i ru­szyła bie­giem.

– Plaża! Plaża!

Au­brey po­bie­gła za nią i kiedy ją do­go­niła, chwy­ciła mocno za dłoń, za­trzy­mu­jąc w ten spo­sób. Wła­śnie miała skar­cić małą, kiedy za­uwa­żyła ko­goś le­żą­cego na środku dep­taku. Nie­dawno od­no­wili tę oko­licę, te­raz ład­nie się pre­zen­to­wała.

– Ma­mu­siu, cio to? – spy­tała Ani, wska­zu­jąc pal­cem na śpią­cego.

Au­brey wzru­szyła ra­mio­nami.

– Pew­nie bez­domny – od­parła, wie­dząc, że có­reczka nie ma po­ję­cia, kim jest bez­domny. Wpa­try­wała się w śpi­wór, który na ca­łej dłu­go­ści miał za­pięty za­mek, ale wi­dać było, że ktoś jest w środku.

– Dziwne. Kto śpi na środku ulicy?

Dość oso­bliwe miej­sce na drzemkę, na­wet dla pi­jaka. Ow­szem, te­ren był za­mknięty dla ru­chu ko­ło­wego, mo­gły tu jed­nak wjeż­dżać do­staw­czaki z to­wa­rem dla oko­licz­nych re­stau­ra­cji i baru. Lo­kale otwie­rają się do­piero o dzie­sią­tej, ale pra­cow­nicy pew­nie po­ja­wiają się wcze­śniej, a za parę go­dzin dep­tak za­ludni się tu­ry­stami zmie­rza­ją­cymi na plażę czy do knajpy. Oso­bie w śpi­wo­rze może się coś stać.

– Ktoś po­wi­nien coś zro­bić – wy­mam­ro­tała do sie­bie Au­brey i się za­my­śliła, ma­jąc na­dzieję, że nie bę­dzie mu­siała to być ona. Ro­zej­rzała się, żeby spraw­dzić, czy w po­bliżu jest ktoś oprócz nich, ale w za­sięgu wzroku nie wi­działa ży­wej du­szy. Na­wet Hun­ker­down Hi­de­away na rogu za­mknięto i nie było śladu po za­zwy­czaj prze­by­wa­ją­cych tam pi­jacz­kach.

Au­brey spoj­rzała na córkę i wes­tchnęła.

– Wy­gląda na to, że pa­dło na nas.

Po­de­szła do śpi­wora i przy­klęk­nęła. Ani po­wta­rzała każdy jej ruch i w taki sam spo­sób przy­sia­dła przy zna­le­zi­sku, żu­jąc smo­czek w ocze­ki­wa­niu na ko­lejne ru­chy mamy. Pew­nie uznała, że to nowa za­bawa.

– Halo! – po­wie­działa Au­brey. – Nie mo­żesz tu spać.

Śpi­wór ani drgnął. Po­zo­stał zło­wiesz­czo nie­ru­chomy. Au­brey zje­żyły się włosy na gło­wie. Wy­czuła smród, od któ­rego zro­biło jej się nie­do­brze.

Z ser­cem na ra­mie­niu szturch­nęła osobę w śpi­wo­rze. Na­dal nic.

– Halo!

Ani mię­to­liła smo­czek z za­my­śloną miną, a po­tem, na­śla­du­jąc gest mamy, też szturch­nęła le­żą­cego.

– Halo!

Ani po­trzą­snęła głową i wy­rzu­ciła rączki w górę.

– Jest tam kto?

Au­brey po­pa­trzyła córce w oczy i zde­cy­do­wała się za­dzia­łać. Ten ktoś jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Je­śli to pi­jak, któ­remu urwał się film, nie ma in­nego wyj­ścia – musi go obu­dzić i prze­su­nąć gdzieś na bok. Chwy­ciła za za­mek i go roz­pięła.

Krzyk­nęła bez­gło­śnie i od­su­nęła się w tył. Wi­dząc jej re­ak­cję, Ani zro­biła to samo. Au­brey wzięła córkę na ręce i po­bie­gła w stronę cen­trum. Obie gło­śno krzy­czały.

Rozdział 7

Dzięki lo­sowi za do­bre ha­mulce! Pra­wie je prze­je­cha­łam, kiedy ko­bieta z dziec­kiem na rę­kach wbie­gła na ulicę, na­wet się nie roz­glą­da­jąc. Wci­snę­łam pe­dał do pod­łogi, sa­mo­cho­dem kilka razy za­rzu­ciło, aż w końcu sta­nę­li­śmy w miej­scu.

Roz­trzę­siona i dy­sząc z prze­ra­że­nia, wy­sko­czy­łam z sa­mo­chodu.

– Co pani wy­pra­wia, do cho­lery?!

Młoda ko­bieta i dziew­czynka, którą trzy­mała na rę­kach, miały prze­ra­że­nie w oczach. Ko­bieta chciała coś po­wie­dzieć, ale słowa nie skła­dały się w sen­sowną ca­łość, szcze­gól­nie że pró­bo­wała po­mię­dzy nimi ła­pać od­dech.

– Tam… jest… no… – du­kała, po­ka­zu­jąc ręką w stronę plaży. Jej córka pła­kała roz­pacz­li­wie.

My­śląc, że ktoś usi­ło­wał je skrzyw­dzić, spoj­rza­łam na dep­tak, ale ni­kogo tam nie do­strze­głam, poza ja­kimś tłu­mo­kiem le­żą­cym na środku. Nie­zna­joma ci­cho jęk­nęła, uspo­ko­iła od­dech i w końcu wy­du­siła z sie­bie:

– Tam...

Przy­pa­trzy­łam się wska­zy­wa­nemu przez nią przed­mio­towi. Wy­glą­dało mi to na śpi­wór.

– Zo­sta­nie tu pani z moim sy­nem? – spy­ta­łam. – Spraw­dzę to.

Ko­bieta przy­tak­nęła i po­de­szła bli­żej sa­mo­chodu, który za­trzy­ma­łam przy kra­węż­niku. Tym­cza­sem ja po­de­szłam do śpi­wora, przy­go­to­wu­jąc się na to, co być może w nim znajdę.

Czy to bez­domny? Może zmarł we śnie? Może dla­tego ko­bieta jest tak roz­trzę­siona?

Uzna­łam, że to praw­do­po­dobna wer­sja, i po­de­szłam jesz­cze bli­żej, a wtedy serce mi przy­spie­szyło. Im bli­żej pod­cho­dzi­łam, tym wy­raź­niej wi­dzia­łam twarz wy­sta­jącą z roz­chy­lo­nego śpi­wora.

Kiedy do­tarło do mnie, na co pa­trzę, przy­sło­ni­łam usta dło­nią i na mo­ment prze­sta­łam od­dy­chać. To nie bez­domny, który za dużo wy­pił, ani czło­wiek, który umarł we śnie, lecz dziew­czyna. I do­sko­nale wie­dzia­łam, kto to.

– Do­bry Boże – wy­szep­ta­łam, po­wstrzy­mu­jąc się od pła­czu.

Drżą­cymi pal­cami się­gnę­łam do kie­szeni po te­le­fon i wy­bra­łam nu­mer. Nie wy­krę­ci­łam 911. Naj­pierw za­dzwo­ni­łam do fa­ceta, który z pew­no­ścią chciał do­wie­dzieć się o tym jako pierw­szy. Wi­dy­wa­łam Matta Mil­lera w te­le­wi­zji, kiedy te­mat za­gi­nio­nej sur­ferki wał­ko­wano na okrą­gło. Pra­co­wał jako śled­czy w po­li­cji Co­coa Be­ach. Kie­dyś się przy­jaź­ni­li­śmy.

– Cześć, Matt.

– Kto mówi? – spy­tał ro­ze­spa­nym i zdzi­wio­nym gło­sem.

– Eva Rea.

Na­stą­piła dłuż­sza ci­sza.

– Eva Rea Tho­mas? – Na­gle się oży­wił. – Se­rio?

Przy­mknę­łam oczy i po­now­nie je otwo­rzy­łam, żeby po­pa­trzeć na le­żącą przede mną mar­twą dziew­czynkę. Za mną ko­bieta i jej córka nie prze­sta­wały pła­kać.

– Tak, se­rio. Chcę, że­byś przy­je­chał do cen­trum. Je­stem obok Co­co­nuts. Zna… zna­la­złam twoją dziew­czynę.

Matt przez chwilę się nie od­zy­wał, a po­tem wes­tchnął ciężko.

– Za­raz będę.

Rozdział 8

Do­tar­cie we wska­zane miej­sce nie za­jęło mu na­wet pię­ciu mi­nut. Za­par­ko­wał tuż za moim sa­mo­cho­dem i ru­szył bie­giem w moją stronę. Serce na chwilę prze­stało mi bić. Nie wi­dzia­łam Matta od ja­kichś dwu­dzie­stu lat, ale nic się nie zmie­nił. Był star­szy, ow­szem, ale to w ni­czym mu nie uj­mo­wało. Jak wielu in­nych męż­czyzn, i on stał się z wie­kiem bar­dziej atrak­cyjny. Nie wiem, jak oni to ro­bią.

Spoj­rzał mi pro­sto w oczy i prze­cze­sał pal­cami gę­ste brą­zowe włosy, które miej­scami roz­ja­śniło słońce, tak że wy­glą­dały nie­mal na blond. To sku­tek uboczny sur­fingu, wiele miej­sco­wych osób ma na­tu­ralne pa­semka, bo prak­tycz­nie wszy­scy tu sur­fują. W ko­lejce do fali można spo­tkać na­wet bur­mi­strza i człon­ków rady miej­skiej. W dzie­ciń­stwie i jako na­sto­latka też sur­fo­wa­łam, ale mi­nęło sporo czasu, od kiedy sta­łam na de­sce. Czę­sto się za­sta­na­wia­łam, czy na­dal pa­mię­tam, jak się to robi. Poza tym wa­ży­łam te­raz dużo wię­cej.

– Je­steś pewna, że to ona? – spy­tał Matt, marsz­cząc czoło.

– Cał­ko­wi­cie.

– Okej. – Ze smut­kiem po­krę­cił głową.

Przy­klęk­nął obok dziew­czyny. Do­łą­czy­łam do niego.

– Tamta ko­bieta my­ślała, że to bez­domny, i zmar­twiła się, że po­trąci go ja­kieś auto do­staw­cze. Otwo­rzyła śpi­wór, za­uwa­żyła, że to dziecko, i wy­bie­gła na jezd­nię, a ja o mało co jej nie prze­je­cha­łam. Po­de­szłam, żeby zo­ba­czyć to na wła­sne oczy, i od razu za­dzwo­ni­łam do cie­bie.

– Dzię­kuję. – Matt gło­śno prze­łknął ślinę.

Zła­pał skraj śpi­wora i ścią­gnął go nieco ni­żej, żeby le­piej przyj­rzeć się ciału. Ręka mu za­drżała, kiedy twarz dziew­czynki cał­kiem się od­sło­niła. Wy­dał z sie­bie ury­wany szloch, choć pró­bo­wał go stłu­mić. Za­no­sząc się pła­czem i ła­piąc od­dech, roz­su­nął za­mek ni­żej, od­sła­nia­jąc drobne ciało.

Wtedy cał­kiem się roz­kleił i pła­kał sku­lony. Gła­skał ją po dłu­gich blond wło­sach.

– O Boże! So­phie! Co oni ci zro­bili?

Pa­mię­ta­łam Co­coa Be­ach z mło­do­ści i wie­dzia­łam, że Matt znał bar­dzo do­brze tę dziew­czynkę, a być może na­wet jej ro­dzi­ców. Wal­czy­łam ze sobą, żeby też się nie roz­pła­kać, i my­śla­łam o tym, jak bar­dzo śmierć jed­nego z człon­ków tej ma­łej spo­łecz­no­ści do­tknie wszyst­kich.

– Może le­piej ni­czego nie ru­szajmy – ode­zwa­łam się, chcąc za­cho­wać pro­fe­sjo­na­lizm. Cie­kawe, czy to pierw­sze we­zwa­nie Matta do mar­twego dziecka. Coś mi mó­wiło, że tak. Ja już swoje wi­dzia­łam. Za­pa­mię­ta­łam twarz każ­dego z nich. Do­brze wie­dzia­łam, jak to jest – ten wi­dok ni­gdy cię nie opu­ści. W Ma­cie też to po­zo­sta­nie. Po kres jego dni bę­dzie go na­wie­dzała twarz tej dziew­czynki.

Nie po­słu­chał mnie. Roz­piął za­mek śpi­wora do końca, przez co zo­ba­czy­li­śmy całe jej ciało. Wtedy do­piero zro­biło się strasz­nie. Wi­dok był tak od­ra­ża­jący, że pra­wie zwy­mio­to­wa­łam. Ciało So­phie zo­stało roz­człon­ko­wane.

Blady jak ściana Matt wstał, od­szedł dwa kroki na bok i zwy­mio­to­wał na chod­nik. Sły­sząc te od­głosy, sama po­czu­łam nad­cią­ga­jące tor­sje, ale zdo­ła­łam za­cho­wać zimną krew i stłu­mi­łam wszyst­kie roz­bu­dzone w so­bie emo­cje, tak jak na­uczyło mnie ro­bić ży­cie.

Rozdział 9

Daw­niej

– Mu­simy po­roz­ma­wiać. Pro­szę, usiądź.

Chło­piec spoj­rzał na ojca, który ge­stem wska­zał na ka­napę, gdzie już sie­działa jego sio­strzyczka, rów­nie zdez­o­rien­to­wana jak on.

– Co się stało, tato? – spy­tał chło­pak.

– Mo­żesz usiąść? Mama za­raz przyj­dzie.

Syn wes­tchnął i usłu­chał prośby taty. Po­pa­trzył na swoje za­bawki le­żące na środku sa­lonu. Za­po­mniał po so­bie po­sprzą­tać. Stąd ta roz­mowa? Ro­dzice byli na niego źli? Wy­rzucą go z domu? Czy tylko na­krzy­czą? Chłopca ści­skało w żo­łądku, co mu się nie po­do­bało.

Ostat­nio w domu było dość gło­śno. Naj­czę­ściej krzy­czeli do­ro­śli, ale zda­rzało się, że on i sio­strzyczka też. Wy­glą­dało na to, że człon­ko­wie ro­dziny się nie do­ga­dują. Nie cho­dziło o to, że nie ko­chał sio­strzyczki, bo ko­chał ją bar­dzo. Dzień, w któ­rym przy­wieźli ją ze szpi­tala, był naj­lep­szym dniem jego krót­kiego jesz­cze ży­cia. Tylko że ostat­nio stała się bar­dzo iry­tu­jąca, więc mu­siał na nią war­czeć tak, jak ro­dzice war­czeli na niego. Ina­czej ni­czego by się nie na­uczyła, co nie?

Do po­koju we­szła mama. Była tak blada, że chło­piec lekko się prze­stra­szył. Przez myśl prze­bie­gło mu, że może za­cho­ro­wała. Mama Tommy’ego z końca ulicy przez długi czas była blada, a po­tem prze­stała wsta­wać z łóżka. Tato ko­legi po­wie­dział mu, że ciężko cho­ro­wała. Tommy mu­siał za­cho­wy­wać się ci­cho, żeby mama mo­gła spać. Tommy mó­wił, że cią­gle spała. Aż któ­re­goś dnia już się nie obu­dziła.

Czy wła­śnie o to cho­dziło? Mama była chora? O tym mieli usły­szeć?

– Chcemy z wami po­roz­ma­wiać o czymś waż­nym – po­wie­działa mama.

Chło­piec prze­stra­szył się jesz­cze bar­dziej. Sły­szał, jak bije mu serce, i czuł, że za mo­ment się roz­pła­cze, choć wie­dział, że nie po­wi­nien. Duzi chłopcy, tacy jak on, nie pła­czą. Tak mu po­wta­rzano. Dla­tego mu­siał zdu­sić łzy. Tylko jego sio­strzyczce wolno było be­czeć, co zresztą ro­biła czę­sto. Chło­piec był cał­kiem inny niż ona. Po­tra­fił się po­wstrzy­mać, je­śli mu­siał.

Tata głę­boko wcią­gnął po­wie­trze. Chło­piec wie­dział, że oj­ciec jest zły, bo za­ci­skał szczękę tak mocno, że aż ru­szała mu się żu­chwa.

– Mama i ja… – za­czął tata, rzu­ca­jąc żo­nie prze­lotne spoj­rze­nie. – My…

Urwał, jakby za­po­mniał słów, ale na szczę­ście mama wie­działa, co trzeba po­wie­dzieć, i prze­jęła pa­łeczkę.

– Bie­rzemy roz­wód.

Chło­piec uznał to słowo za dzi­waczne. Roz­wód? Gdzieś już je sły­szał. Ro­dzice Irene z przed­szkola byli roz­wie­dzeni, ale chło­piec nie wie­dział, co to ozna­cza. Wy­glą­dało na to, że to coś, co zde­cy­do­wali się wziąć, więc nie mo­gła to być cho­roba. Prze­cież nikt nie brałby cho­roby. Z pew­no­ścią nie on. Za do­brze pa­mię­tał, jak za­wieźli go do szpi­tala, kiedy miał wy­soką go­rączkę. Nie­fajne do­świad­cze­nie.

Sio­strzyczka pa­trzyła na ro­dzi­ców, ssąc smo­czek. Na pewno nie ro­zu­miała, o czym mó­wią ro­dzice. Chło­piec wie­dział tylko tyle, że Irene cza­sem przy­cho­dziła do przed­szkola ubrana tak samo jak dzień wcze­śniej, bo jej mama za­po­mniała spa­ko­wać od­po­wied­nią ilość rze­czy na zmianę. Chło­piec nie ro­zu­miał, dla­czego w ogóle pa­ko­wała ubra­nia do szkoły, ale ni­gdy nie od­wa­żył się o to za­py­tać. Czy to ozna­czało, że też bę­dzie no­sił te same rze­czy dwa dni z rzędu? Ja­koś mu to nie prze­szka­dzało.

– Ro­zu­mie­cie, o czym mó­wimy? – spy­tała mama.

Chło­piec spoj­rzał na sio­strzyczkę, która na szczę­ście po­krę­ciła głową, więc sam nie mu­siał się przy­zna­wać do nie­wie­dzy.

– Ma­mu­sia i ta­tuś nie będą już miesz­kać ra­zem – wy­ja­śniła mama i po­pa­trzyła na męża, który skie­ro­wał wzrok w prze­ciwną stronę i po­cie­rał ręce. Chło­piec za­uwa­żył, że tata za­ci­snął jedną dłoń w pięść, po­tem znów za­czął je po­cie­rać i w końcu spoj­rzał na nich za­czer­wie­nio­nymi oczami.

– Ale… – Chło­piec chciał za­dać parę py­tań. Je­śli nie będą miesz­kać ra­zem, to skąd ta­tuś weź­mie je­dze­nie? Za­wsze o osiem­na­stej je­dli ra­zem ma­mine po­siłki.

– Dzie­ciaki, nie bę­dzie tak źle. – Tato po­cią­gnął no­sem. – Przez pięć dni bę­dzie­cie z mamą, a na­stępne pięć tu, u mnie.

– Po­sta­no­wi­li­śmy po­dzie­lić się wami spra­wie­dli­wie – do­po­wie­działa mama. – W ten spo­sób spę­dzi­cie tyle samo czasu ze mną i z tatą.

Tata chłopca się za­śmiał i ła­god­nie klep­nął synka w ramę.

– Bę­dzie pra­wie tak samo jak te­raz. Kurka, pew­nie na­wet nie za­uwa­ży­cie róż­nicy.

Chło­piec ze zmarsz­czo­nym czo­łem wpa­try­wał się w ro­dzi­ców. Za­sta­na­wiał się, czemu tak za­le­żało im na tej roz­mo­wie, skoro to nie była aż taka ważna sprawa.

Rozdział 10

Za­wio­złam Alexa do domu, obu­dzi­łam Oli­vię i po­pro­si­łam ją, żeby po­pil­no­wała brata. Wy­du­kała, że jest śpiąca, ale jej nie słu­cha­łam. Alex wsko­czył na łóżko sio­stry i za­czął pa­plać o ciele, które zna­leź­li­śmy w mie­ście.

– Co? – Oli­via od razu usia­dła. – Mamo? Znowu pra­cu­jesz?

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie cał­kiem. Tylko po­ma­gam.

Wy­glą­dała na zdez­o­rien­to­waną. Miała roz­czo­chrane włosy, ster­czały jej we wszyst­kie strony. Kilka mie­sięcy temu ścięła się na krótko. We­dług mnie wy­glą­dała słodko. Miała szczu­płą, drobną twarz, jak cho­chlik, dzięki czemu ten typ fry­zury bar­dzo jej pa­so­wał. Rysy odzie­dzi­czyła przede wszyst­kim po ojcu. Co in­nego jej młod­sza sio­stra. Kiedy ona też chciała się tak ostrzyc, sta­ra­łam się jej wy­tłu­ma­czyć, że przy okrą­głej twa­rzy, którą po mnie ma, nie uzy­ska tego sa­mego efektu. Źle to za­brzmiało i Chri­stine się na mnie ob­ra­ziła.

– Rany, do­bra – zgo­dziła się ła­ska­wie Oli­via.

– Nie­długo wrócę.

– Pa­mię­taj o ka­wie! – krzyk­nęła, kiedy zbie­ga­łam po scho­dach.

Wró­ci­łam na miej­sce zna­le­zie­nia ciała, gdzie tym­cza­sem zgro­ma­dził się tłum ga­piów. Wy­pa­trzy­łam wśród nich Matta, który usi­ło­wał za­pa­no­wać nad ludźmi. Po­ja­wili się też fo­to­gra­fo­wie z miej­sco­wych ga­zet, a re­por­te­rzy prze­ści­gali się w wy­krzy­ki­wa­niu py­tań.

Mia­łam wra­że­nie, że Matt też za chwilę za­cznie wrzesz­czeć.

W końcu mnie za­uwa­żył i prze­pu­ścił pod ta­śmą po­li­cyjną.

– Ale się cie­szę, że nas wspie­rasz – wy­szep­tał.

– Jak tam sprawy? – spy­ta­łam.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Na­dal cze­kam na tech­ni­ków. Po­winni nad­je­chać lada mo­ment.

– Za­wia­do­mi­łeś ro­dzi­ców? – upew­ni­łam się.

Po­krę­cił głową i po­gła­dził się po de­li­kat­nym za­ro­ście na bro­dzie.

– Wła­śnie mia­łem to zro­bić.

– Le­piej się po­spiesz – rzu­ci­łam i po­wio­dłam wzro­kiem po tłu­mie. – Nie­długo wie­ści się ro­zejdą. Nie chciał­byś, żeby do­wie­dzieli się o tym od in­nych.

Matt przy­gryzł dolną wargę. Ro­bił to w dzie­ciń­stwie, kiedy coś go gnę­biło. W pa­mięci po­ja­wiło mi się cie­płe wspo­mnie­nie tego, jak uczył mnie jeź­dzić na ro­we­rze.

– Je­śli chcesz tu jesz­cze zo­stać, mo­żesz po­słać ko­goś in­nego – przy­po­mnia­łam mu.

– Nie o to cho­dzi. Sam mu­szę to zro­bić. Od po­czątku pro­wa­dzi­łem tę sprawę. Mam po­czu­cie, że je­stem im to winny.

– Chyba po­win­nam ci coś po­wie­dzieć – oznaj­mi­łam. – Nad ra­nem po­szłam po­bie­gać po plaży i mi­ja­łam to miej­sce. Wi­dzia­łam tu ko­goś. Ja­kie­goś czło­wieka przy sa­mo­cho­dzie. Nie mogę prze­stać my­śleć o tym, że może…

– Roz­po­zna­łaś tę osobę?

– Za­uwa­ży­łam tylko, że auto było białe. Nie do­strze­głam na­wet marki. Na pewno miało czworo drzwi.

– SUV?

– Nie wy­daje mi się, ale mogę się my­lić. Było po trze­ciej rano i pa­no­wał mrok.

– Ale wi­dzia­łaś tu­taj ko­goś w środku nocy? Po za­mknię­ciu knajp?

Przy­tak­nę­łam.

– Wtedy po­my­śla­łam, że to nic ta­kiego, ale te­raz… Może to był ktoś, kto zo­sta­wił tu ciało So­phie Wil­liams.

– Nie­wy­klu­czone – zgo­dził się Matt.

– Cho­lera – wy­rwało mi się. – Po­win­nam była go spraw­dzić, za­miast tak po pro­stu od­biec. Tyle że… nie mia­łam przy so­bie broni. A wcze­śniej mi się śniło… Zresztą nie­ważne. Nie mo­głam po­zbyć się pew­nego bar­dzo re­ali­stycz­nego wra­że­nia.

Matt pa­trzył na mnie ze zro­zu­mie­niem.

– To na­tu­ralne. Mu­szę…

Nie do­koń­czył, bo zza zgro­ma­dzo­nych osób do­biegł nas czyjś sko­wyt. Rów­no­cze­śnie ob­ró­ci­li­śmy się w tam­tym kie­runku. Ja­kaś ko­bieta prze­dzie­rała się przez lu­dzi, któ­rzy roz­stę­po­wali się, sły­sząc jej krzyki. Zro­bili jej przej­ście. Kiedy w końcu ją zo­ba­czy­łam, od razu sko­ja­rzy­łam jej twarz – wi­dzia­łam tę ko­bietę w te­le­wi­zji.

Mama So­phie.

– SO­PHIE!

Matt zbli­żył się do niej.

– Pro­szę pani…

Nie usły­szała go. Ode­pchnęła go i za­wo­dząc, pod­bie­gła do śpi­wora.

Matt rzu­cił mi za­kło­po­tane spoj­rze­nie. Wy­czu­łam, że po­trze­buje mo­jego wspar­cia, więc także po­de­szłam do ko­biety.

– Pani Wil­liams…

Ani drgnęła. Stała jak spa­ra­li­żo­wana i nie od­ry­wała wzroku od mar­twego ciała. Cała się trzę­sła.

– Bła­gam – po­wie­działa sła­bym gło­sem i upa­dła na ko­lana. – Boże, pro­szę… Nie!

Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łam łzy. Od­dy­cha­łam głę­boko, a bez­radny Matt wzro­kiem pro­sił mnie o po­moc. W mil­cze­niu da­łam mu znać ge­stem, żeby nic nie ro­bił i po­zwo­lił ko­bie­cie na roz­pa­cza.

Jenna Wil­liams za­no­siła się więc szlo­chem, aż w końcu, kiedy wy­pła­kała wszyst­kie łzy, spoj­rzała wprost na Matta.

– Wie­dzia­łeś. Dla­czego nic mi nie po­wie­dzia­łeś? – spy­tała ze zbo­lałą twa­rzą.

– Jenno, ja… – du­kał Matt.

– Kto? – wy­rzu­ciła z sie­bie. – Kto to zro­bił? Dla­czego?! Matt, dla­czego?

– Ja… My... Nie wiemy – wy­znał po­li­cjant.

– Nie wie­cie? – do­py­ty­wała pi­skli­wym i ła­mią­cym się gło­sem. Ocze­ki­wała od Matta wy­ja­śnień, ale on żad­nych nie miał. W ogóle bra­ko­wało mu słów.

– Jesz­cze nie wiemy – wtrą­ci­łam się, pod­cho­dząc do ko­biety. Wi­dzia­łam, że Matt jest przy­tło­czony tą sy­tu­acją. – Pani Wil­liams, je­stem Eva Rea Tho­mas z FBI. Pro­szę pójść ze mną, a po­sta­ram się od­po­wie­dzieć na wszyst­kie pani py­ta­nia naj­le­piej, jak tylko po­tra­fię.

Rozdział 11

– Je­stem twoim dłuż­ni­kiem – oświad­czył Matt, pod­cho­dząc do mnie ze zwi­chrzoną czu­pryną. Mo­gła­bym przy­siąc, że wcze­śniej nie miał tych kilku si­wych wło­sów, które te­raz do­strze­głam.