Wszyscy kłamiemy - Willow Rose - ebook

Wszyscy kłamiemy ebook

Willow Rose

4,2

Opis

Kiedy o czwartej nad ranem Arlene Wood, matka dwójki dzieci, ginie w rozbitym samochodzie, wszyscy uznają to za wypadek. Jednak w świetle dowodów znalezionych we wraku rodzą się pytania, policja zaczyna mieć wątpliwości. Podejrzenia padają na męża tragicznie zmarłej kobiety, który wkrótce trafia do więzienia. 

Nadal jednak pozostaje mnóstwo niewiadomych. Dokąd Arlene jechała w środku nocy, zostawiwszy w domu dwójkę małych dzieci? Czy chciała się z kimś spotkać?

Sześć lat później Eva Rae Thomas, agentka FBI i profilerka, rozpoczyna nową pracę i stara się wznowić dawną sprawę, której rozwiązanie nie daje jej spokoju. Czy przekona przełożonych do swoich racji, skoro skazany mąż przyznał się do winy? I czy zdąży przed kolejnym atakiem zabójcy? 

„Wszyscy kłamiemy” to prequel serii Willow Rose, autorki ponad 80 powieści, które sprzedały się w wielu milionach egzemplarzy. Kilka z jej książek znalazło się wśród 10 największych bestsellerów Amazona w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Kanadzie. Jej książki wyróżniają się tempem, napięciem i absolutnie zaskakującymi zwrotami akcji. Dlatego wielbiciele nazwali ją Królową Krzyku. 

Willow mieszka na Florydzie, w regionie Space Coast, z mężem i dwiema córkami. Kiedy nie pisze ani nie czyta, surfuje na falach Atlantyku i obserwuje delfiny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (33 oceny)
16
8
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aswitalska

Z braku laku…

Można przeczytać, ale wybitny kryminał to nie jest. mniej
00
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Pogoń za karierą czy rodzina. Sledcza FBI musi rozstrzygnąć. Fajnie się czyta,
00
bozenasup

Całkiem niezła

Prequel o śledczej Evie Rae Thomas nieznanej mi wcześniej autorki Willow Rose. Muszę przyznać, że akcja mnie wciągnęła. Intryga była przemyślana i skomplikowana. Parę zaskoczeń również się pojawiło. Jedyny minus dla mnie to kreacja głównej bohaterki. Nie można jej polubić. Już dawno główna bohaterka mnie tak nie denerwowała swoim zachowaniem. Można przeczytać, ale wybitny kryminał to nie jest.
00
graziapp

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa fabuła,dobrze napisana historia,lubię wątki osobistego życia wplatane w fabule
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: So we lie

Co­py­ri­ght © Wil­low Rose, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S,

Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Joanna Kłos

ISBN 978-91-8054-232-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Kłam­stwo jest ko­nieczne, ta­kie są fakty. Okła­mu­jemy się, bo prawda… prawda po­twor­nie boli. Choć­by­śmy nie wia­domo jak sta­rali się to igno­ro­wać czy temu za­prze­czać, osta­tecz­nie kłam­stwa wy­cho­dzą na jaw, czy nam się to po­doba, czy nie. Ale prawda boli, więc kła­miemy. Wszy­scy kła­miemy.

Chi­rur­dzy

Prolog

Waszyngton, DC

Kłó­cili się tylko po pi­jaku. Mindy Lynn i Tuck Bow­man byli ra­zem sie­dem lat z nie­wiel­kim okła­dem i przy­ja­ciele po­strze­gali ich zwią­zek jako sta­bilny – są­dzili, że ni­gdy się nie kłócą i nie­mal we wszyst­kim się zga­dzają. I to była prawda, przy­naj­mniej na ogół – do­póki oboje odro­binę nie prze­ho­lo­wali. Wtedy nie­wiele im było trzeba, by rzu­cić się so­bie do gar­deł, a gdy je­chali do domu z Gril­l­fish, gdzie pili przy ba­rze kilka go­dzin po za­koń­cze­niu po­siłku, awan­tura trwała już w naj­lep­sze.

– Nie wci­skaj mi kitu – mó­wił Tuck, przy­spie­sza­jąc, by zdą­żyć na żół­tym. – Wi­dzia­łem, jak na niego pa­trzy­łaś, kiedy do cie­bie pod­szedł.

Mindy wy­rzu­ciła ręce w górę.

– Na mi­łość bo­ską, nie mam po­ję­cia, o kim mó­wisz!

Ob­ró­cił głowę i pa­trzył na nią, w jego co­raz bar­dziej zmru­żo­nych nie­bie­skich oczach na­ra­stała wście­kłość. Prze­stra­szyła się, że nie pa­trzy na drogę.

– Ko­chasz mnie?

– Pro­szę, patrz na drogę – po­wie­działa, w zde­ner­wo­wa­niu opie­ra­jąc dło­nie na de­sce roz­dziel­czej.

– Będę, kurna, pa­trzył, na co chcę – wark­nął. Zer­k­nął szybko na szosę i znowu na Mindy. Mocno ści­snął jej udo. Prze­szył ją ból. Ni­gdy wcze­śniej nic ta­kiego się nie zda­rzyło. Tuck miał szkli­ste oczy, wzrok bez wy­razu, za­ci­skał co­raz moc­niej wargi. Za­krę­ciło się jej w gło­wie. Na pewno po­winna była so­bie od­pu­ścić dwie ostat­nie ko­lejki. Cią­gle czuła smak te­qu­ili i ju­tro bę­dzie strasz­nie chora. Na tym wła­śnie po­le­gał jej pro­blem. Kiedy osią­gali pe­wien po­ziom pi­jań­stwa, jakby nie mo­gła się już po­wstrzy­mać. Chciała jesz­cze wię­cej. Nie­czę­sto po­zwa­lała so­bie po­su­nąć się tak da­leko i zwy­kle za­trzy­my­wała się o wiele wcze­śniej, za­nim osią­gnęła ten punkt bez po­wrotu. Od­kąd jed­nak Tucka wy­rzu­cono z bu­dowy, nie ukła­dało im się naj­le­piej. Bo­ry­kali się z kło­po­tami fi­nan­so­wymi, a on źle zno­sił to, że za­wo­dzi. Co prawda nie mieli jesz­cze dzieci, ale je pla­no­wali. Sta­rali się od lat i fakt, że do tej pory im się nie udało, na pewno sta­no­wił pro­blem. Choć Mindy czę­sto my­ślała, że po­winni za­się­gnąć po­rady ja­kie­goś spe­cja­li­sty, jesz­cze nie od­wa­żyła się wspo­mnieć o tym Tuc­kowi. Je­śli to z nim by­łoby coś nie tak, pę­kłoby mu serce.

– Uda się. Mu­sisz po pro­stu cze­kać – po­wie­działa jej mama. – Może za bar­dzo się te­raz przej­mu­jesz? Samo się sta­nie, w naj­mniej prze­wi­dy­wal­nym mo­men­cie. Wierz mi, ty też by­łaś wielką nie­spo­dzianką dla mnie i taty. Jest o wiele ła­twiej, gdy nie masz ocze­ki­wań.

Mindy usi­ło­wała więc nie mieć ocze­ki­wań. Oczy­wi­ście, ła­twiej było po­wie­dzieć, niż zro­bić. Po trzech la­tach sta­rań co­raz trud­niej przy­cho­dziło jej igno­ro­wać fakty. I dzi­siaj po­ru­szyła ten te­mat, jak ja­kaś idiotka, nad sma­żoną rybą, którą za­wsze za­ma­wiała w tej knaj­pie.

– Tuck, to już trzy lata. My­ślisz, że coś jest nie tak?

To były jej słowa. Po­wie­działa tylko tyle. Ale wy­star­czyło. Oczy Tucka zro­biły się nie­obecne, nie­ru­chome.

Za­nim zdo­łała co­kol­wiek do­dać, do­pił piwo i za­mó­wił na­stępne, które opróż­nił, nie od­zy­wa­jąc się. Prze­kli­nała się w du­chu, że po­ru­szyła te­mat. To miał być dla nich wielki wie­czór, bo Tuck zna­lazł wresz­cie nową pracę – i to w końcu le­piej płatną. Byli tacy za­do­wo­leni, do chwili gdy za­dała to de­bilne py­ta­nie, cho­ciaż nie miała po­wodu. Dla­czego za­wsze musi wszystko po­psuć?

Po­szedł pić przy ba­rze, a ona ru­szyła za nim, pró­bu­jąc po­pra­wić mu na­strój. Po kilku ko­lej­kach w końcu od­pu­ścił i znowu roz­ma­wiali w miarę nor­mal­nie. No, Tuck za­rzu­cał jej flir­to­wa­nie z ja­kimś ko­le­siem, któ­rego w ogóle nie pa­mię­tała. A po­dobno z nim roz­ma­wiała. Jak za­wsze uni­kali praw­dzi­wego pro­blemu. Byli w trak­cie kłótni, gdy skrę­cili w Wi­scon­sin Ave­nue i sa­mo­cho­dem za­rzu­ciło.

– Nie wie­rzę ci – po­wie­dział. – Ale do­my­ślam się, że już mnie nie ko­chasz. Gdy­byś mnie ko­chała, to­byś mnie nie zdra­dzała.

– Zdra­dzała?! A to co znowu?

– Och, daj spo­kój. My­ślisz, że je­stem taki durny?! – krzyk­nął Tuck, stu­ka­jąc się pal­cem w głowę. – Znam cię. Ostat­nio tak dziw­nie się za­cho­wy­wa­łaś, a przed­wczo­raj nie po­zwo­li­łaś mi zaj­rzeć do two­jego te­le­fonu. Są­dzisz, że nie do­strze­gam tych wszyst­kich zna­ków, co? Ale to wła­śnie cała ty. Ty…

– Tuck, bła­gam, patrz na drogę! – krzyk­nęła, bo z prze­ciwka pę­dziła na nich cię­ża­rówka, trą­biąc i mru­ga­jąc świa­tłami. Le­d­wie zdą­żył od­bić kie­row­nicą. Mindy chwy­ciła się za serce i dy­szała ciężko, gdy mi­nęła ich roz­pę­dzona cię­ża­rówka.

– No i wła­śnie – po­wie­dział, pa­trząc na nią wście­kle. – My­śla­łaś, że zde­rzę się z cię­ża­rówką, co? Nie ufasz mi.

To było dla niego naj­gor­sze – kiedy Mindy nie wie­rzyła, że ją ochroni. Po pi­jaku za­wsze za­gry­wał tą kartą. Zbie­rał w gło­wie ja­kieś epi­zody i wy­wle­kał je, gdy za dużo wy­pił. Po­czy­na­jąc od chwili, kiedy spy­tała go o li­sty od skar­bówki. Z wes­tchnie­niem przy­mknęła oczy. W gło­wie się jej krę­ciło, czuła nad­cią­ga­jącą mi­grenę.

– Oczy­wi­ście, że ci ufam – skła­mała, pró­bu­jąc go uspo­koić, po­pra­wić mu na­strój. W ciągu ostat­nich kilku lat, kiedy za­cho­wy­wał się jak w tej chwili, ro­biła to wiele razy. Zwy­kle dzia­łało, ale ni­gdy nie miała pew­no­ści, że znowu się uda. – Tylko się prze­stra­szy­łam. Wiesz, jaka się ro­bię ner­wowa od pro­wa­dze­nia po…

Urwała, wspo­mniaw­szy swoją przy­ja­ciółkę Amy, która za cza­sów szkoły śred­niej miała wy­pa­dek – zde­rzyła się czo­łowo z ja­dą­cym z prze­ciwka au­tem. Zgi­nęła na miej­scu.

Mindy spoj­rzała do przodu, ośle­piły ich czy­jeś świa­tła.

– Ten sa­mo­chód je­dzie bar­dzo szybko – po­wie­działa drżą­cym gło­sem.

Tuck zer­k­nął i uj­rzał pę­dzący na nich zyg­za­kiem po­jazd.

– Oho! – Skrę­cił gwał­tow­nie kie­row­nicą, gdy tam­ten mi­nął ich ze świ­stem po­wie­trza.

– Zwol­nij! – krzyk­nęła Mindy i oboje po­pa­trzyli w lu­sterko wsteczne, śle­dząc tam­tego, nim ude­rzył w drzewo na po­bo­czu.

Część I

Sześć lat póź­niej

Rozdział 1

Od­cze­ka­łam chwilę i po­ka­za­łam od­znakę sie­dzą­cej za szybą funk­cjo­na­riuszce w mun­du­rze. Od­znaka tak lśniła, że trudno było ukryć, jaka jest nowa.

– Eva Rae Wil­son? Agentka Wil­son?

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała mi w oczy. Tro­chę się skrzy­wi­łam. Mimo pię­ciu lat mał­żeń­stwa cią­gle nie przy­zwy­cza­iłam się do zmiany na­zwi­ska z pa­nień­skiego Tho­mas na Wil­son. Roz­ma­wia­łam o tym czę­sto z Cha­dem, moim mę­żem. Chcia­łam zo­stać Tho­mas, bo ko­cha­łam to na­zwi­sko, ale że bar­dzo się wtedy ob­ra­żał, w końcu ustą­pi­łam. Bar­dziej po­do­bało mi się brzmie­nie frazy „agentka Tho­mas” niż „agentka Wil­son”. Nie py­taj­cie dla­czego. Pew­nie nie by­łam przy­go­to­wana na utratę toż­sa­mo­ści ot, tak. W gło­wie wciąż by­łam Evą Rae Tho­mas, tak jak przez całe do­tych­cza­sowe ży­cie.

– Chyba nie mia­ły­śmy oka­zji się po­znać? Pani jest nowa?

Kiw­nę­łam głową, ru­mie­niąc się tro­szeczkę.

– Tak. Do­piero nie­dawno tra­fi­łam do agen­cji.

Spoj­rzała na mnie za­nie­po­ko­jona, a po­tem pod­nio­sła brwi.

– I chce się pani zo­ba­czyć z Fran­kiem Wo­od­sem?

– Tak, wy­peł­ni­łam wszyst­kie for­mu­la­rze.

– OK, chyba wszystko się zga­dza – po­wie­działa, zaj­rzaw­szy w do­ku­menty, które prze­ka­za­łam jej za­raz po wej­ściu. – Jest pod­pis tu­taj… i tu­taj… i pani pa­rafka na stro­nie trze­ciej… tak. No to może pani wejść.

Wy­chy­liła się i przy­ci­snęła gu­zik, żeby zwol­nić zamki w po­dwój­nych drzwiach pro­wa­dzą­cych do wię­zie­nia. W przy­po­mi­na­ją­cym twier­dzę bu­dynku osa­dzano naj­gor­szych prze­stęp­ców Dys­tryktu Ko­lum­bia. Sama ni­gdy wcze­śniej tu nie by­łam i bar­dzo się de­ner­wo­wa­łam. Prze­szłam przez drzwi i znowu po pro­stu pod­nio­słam od­znakę, by straż­nik ją zo­ba­czył. Cią­gle lu­bi­łam ją pre­zen­to­wać, jakby to było coś, na co na­prawdę ciężko pra­co­wa­łam. Całe ży­cie ma­rzy­łam, by zo­stać pro­fi­lerką FBI z BAU, Jed­nostki Ana­liz Be­ha­wio­ral­nych. I wresz­cie to ma­rze­nie się speł­niło. Cztery lata stu­dio­wa­łam psy­cho­lo­gię, po­tem prze­szłam przez Aka­de­mię FBI i wresz­cie na trzy lata do­sta­łam przy­dział do biura te­re­no­wego w DC, a do­piero zło­ży­łam po­da­nie do BAU. Nie mo­głam uwie­rzyć, że wy­brano mnie na szko­le­nie i po dwóch i pół roku zo­sta­łam peł­no­prawną pro­fi­lerką. Te­raz nad­szedł czas, bym po­ka­zała, na co mnie stać. I do­sko­nale wie­dzia­łam, jak zro­bić na nich wszyst­kich wra­że­nie. Roz­wią­za­nie sta­nęło przede mną po kilku mi­nu­tach, gdy sia­dłam w po­koju prze­słu­chań i otwarto drzwi.

– Frank Wo­ods – po­wie­dzia­łam do męż­czy­zny w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie. Miał skute ręce i nogi, do środka wpro­wa­dziło go dwóch straż­ni­ków o po­waż­nym wy­ra­zie twa­rzy. Nie był tak przy­stojny jak na zdję­ciach, które mia­łam w ak­tach, ale i tak pre­zen­to­wał się nie­źle. Pa­so­wały mu włosy przy­pró­szone si­wi­zną na skro­niach i dało się za­uwa­żyć, że sześć lat od­siadki po­świę­cił tre­nin­gom. Był te­raz o wiele bar­dziej umię­śniony niż w chwili, gdy ska­zano go za za­mor­do­wa­nie żony.

Wska­za­łam krze­sło na­prze­ciwko sie­bie, uśmie­cha­jąc się grzecz­nie i bar­dzo sta­ra­jąc się ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

– Pro­szę usiąść. Mamy dużo do omó­wie­nia.

Rozdział 2

Daw­niej

Rand­ko­wa­nie on­line było o wiele trud­niej­sze, niż się spo­dzie­wała. Mary El­len Gar­ton prze­wi­nęła ko­lejny pro­fil na por­talu Para dla Mi­lio­nera. W gło­wie roz­brzmie­wał jej głos sio­stry, Fran­ces, która mówi, że to prze­kręt, bo na por­ta­lach rand­ko­wych nie ma praw­dzi­wych mi­lio­ne­rów.

– No wiesz, jak ktoś jest mi­lio­ne­rem, to po co miałby szu­kać randki w in­ter­ne­cie? Znaj­dzie tam tylko wy­łu­dzaczki.

Mary El­len się z tym nie zga­dzała. Co prawda na więk­szość fa­ce­tów, któ­rzy do niej na­pi­sali, zmar­no­wała tylko czas, ale w któ­rymś mo­men­cie była pewna, że znaj­dzie Tego Je­dy­nego. Nie mu­siał być mi­lio­ne­rem; po­trak­to­wa­łaby to po pro­stu jako miły bo­nus – ro­dzaj pre­mii. Cho­ciaż Mary El­len sa­mot­nie wy­cho­wy­wała czwórkę dzieci, nie było jej ciężko. Nie­źle so­bie ra­dziła i zaj­mo­wała się sama po­tom­stwem już od trzech lat, a jed­no­cze­śnie ro­biła ka­rierę w fir­mie. W su­mie była jakby biz­ne­swo­man; wpraw­dzie w nie­któ­rych mie­sią­cach le­d­wie wią­zała ko­niec z koń­cem, ale bez dra­ma­tów. I wresz­cie mo­gła ku­pić dom, który wy­naj­mo­wała od pię­ciu lat, a po­nie­waż ceny nie­ru­cho­mo­ści w ostat­nim roku wy­strze­liły w górę, wie­działa, że jest na plu­sie.

Tak, Mary El­len umiała za­dbać o sie­bie i dzieci, cho­ciaż jej sio­stra ni­gdy nie po­tra­fiła uwie­rzyć, że tak bę­dzie. Mary El­len stać było na o wiele wię­cej, niż Fran­ces są­dziła.

– Znajdę do­sko­nałą par­tię, a ty ski­śniesz z za­zdro­ści, bę­dziesz wszystko od­szcze­ki­wać – mó­wiła pod no­sem, prze­wi­ja­jąc pro­file i pa­trząc na zdję­cia. Na jed­nym się za­trzy­mała i klik­nęła. Fa­cet grał w golfa, miał na so­bie te straszne spodnie, ja­kie no­szą gol­fi­ści. Miła twarz, ale gol­fi­stów skre­ślała, bo ten sport po­chła­nia fa­ce­towi tyle czasu, że po pracy bra­ko­wa­łoby go dla niej. Co mia­łoby też swoje plusy. Do­brze było spę­dzać tro­chę czasu osobno – po­tę­sk­nić za sobą, a nie cią­gle sie­dzieć so­bie na gło­wie. Z dru­giej strony cały week­end spę­dza­łaby wy­łącz­nie z dziećmi i mu­sia­łaby sama wo­zić je na wszyst­kie za­ję­cia, gde­ra­jąc, że on jest na polu gol­fo­wym. Wła­śnie taki pro­blem miała jej przy­ja­ciółka Jen­ni­fer – mąż do­pro­wa­dzał ją do sza­leń­stwa. Nie, nie ma mowy, żeby się w coś ta­kiego wpa­ko­wała. Mary El­len po­krę­ciła głową, a po­tem ska­so­wała za­ga­je­nie gol­fi­sty. Nie le­ciała na byle oka­zję. Tym ra­zem fa­cet mu­siał jej ide­al­nie pa­so­wać. I po pro­stu wie­działa, że tak bę­dzie. Był gdzieś tam, cze­kał, aż go znaj­dzie. Czuła to.

– Gdzie się kry­jesz, mój przy­szły mężu? – spy­tała z wy­cze­ku­ją­cym uśmie­chem, prze­wi­ja­jąc da­lej pro­file. Przy­glą­dała się zdję­ciom i od­rzu­cała kan­dy­da­tów jed­nego po dru­gim. – Wiem, że gdzieś tu je­steś.

Wes­tchnęła, stwier­dziw­szy, że fa­cet, który się jej po­doba, mieszka we Fran­cji. Nie była go­towa na zwią­zek na od­le­głość. Jej wy­bra­nek nie mu­siał miesz­kać tuż koło niej ani na­wet w tym sa­mym hrab­stwie. Nie miała nic prze­ciwko kil­ku­go­dzin­nej jeź­dzie, ale zu­peł­nie inny kraj? Nie, nie da­łaby rady. Tego po pro­stu nie chciała.

– Nie – po­wie­działa i wy­szła z jego pro­filu, tro­chę smutna, że to nie on, bo bar­dzo jej się po­do­bały jego nie­bie­skie oczy. – Tym ra­zem bę­dzie to strzał w dzie­siątkę. I je­stem pewna…

Urwała, pa­trząc na zdję­cie męż­czy­zny, który po­pro­sił już o kon­takt. Wpa­try­wała się w fo­to­gra­fię, po­tem wzięła głę­boki od­dech i klik­nęła w jego pro­fil, spo­dzie­wa­jąc się, że za­raz do­wie się na jego te­mat cze­goś nie­ko­rzyst­nego, tak jak w po­zo­sta­łych wy­pad­kach. Ku jej za­sko­cze­niu tym ra­zem tak się jed­nak nie stało. Męż­czy­zna miesz­kał w od­le­gło­ści trzech go­dzin jazdy sa­mo­cho­dem i był mniej wię­cej w jej wieku, star­szy o dwa lata, czyli ide­al­nie. Nie miał dzieci, ni­gdy się nie oże­nił, długo był zwią­zany z ko­bietą, która nie chciała ślubu. Roz­stali się z po­wodu róż­nicy cha­rak­te­rów.

I rze­czy­wi­ście był mi­lio­ne­rem. Na­pi­sał, że ma wła­sny dom z ba­se­nem i zro­bił pie­nią­dze na in­we­sty­cjach, dzięki któ­rym w ze­szłym roku, ma­jąc za­le­d­wie czter­dzie­ści osiem lat, prze­stał pra­co­wać.

„To zna­czy, że będę miał mnó­stwo czasu dla no­wej part­nerki. I zro­bię wszystko, żeby cię uszczę­śli­wić”.

Mary El­len wpa­try­wała się w zdję­cie, na któ­rym urze­ka­jąco uśmiech­nięty męż­czy­zna w czar­nych dżin­sach i nie­bie­skiej ko­szuli stał oparty o wierzbę.

Opa­dła na opar­cie, wzdy­cha­jąc z za­do­wo­le­niem i czu­jąc mo­tyle w brzu­chu.

– Wi­taj, mój ide­ale. Wła­śnie się za­sta­na­wia­łam, kiedy wresz­cie się po­ja­wisz.

Rozdział 3

– Nie je­stem pe­wien, czy ro­zu­miem. Chce pani wzno­wić moją sprawę?

Frank Wo­ods spoj­rzał na mnie spod dłu­giej grzywki wpa­da­ją­cej do oczu. Miał ja­kieś pięć­dzie­siąt pięć lat, czyli o dwa­dzie­ścia pięć wię­cej niż ja, ale mi­mo­wol­nie skon­sta­to­wa­łam, że jest atrak­cyjny. W jego uśmie­chu i oczach kryła się ja­kaś ta­jem­nica, która mnie przy­cią­gała. Me­dia opi­sy­wały go jako ko­bie­cia­rza i ko­me­dianta, ale ja zo­ba­czy­łam w nim coś in­nego. Był cza­ru­jący, ow­szem, na­to­miast wy­łącz­nie w po­zy­tyw­nym sen­sie. Nie flir­to­wał ze mną, a gdy sie­dzia­łam na­prze­ciwko niego, o dziwo nie czu­łam się skrę­po­wana. W me­diach por­tre­to­wano go wy­łącz­nie nie­ko­rzyst­nie i po­my­śla­łam so­bie, że może to nie było spra­wie­dliwe.

Na­chy­lił się do przodu, krze­sło skrzyp­nęło.

– Ze­chcia­łaby pani roz­wi­nąć?

Uśmiech­nę­łam się.

– Ro­zu­miem, dla­czego tak nie­uf­nie pan do tego pod­cho­dzi.

Żach­nął się.

– Nie­uf­nie to grube nie­do­po­wie­dze­nie. Ma pani na czym oprzeć swój wnio­sek? Co­kol­wiek? Przy­zna­łem się do mor­der­stwa. W jaki spo­sób chcia­łaby pani udo­wod­nić, że jej nie za­bi­łem?

Spoj­rza­łam na akta, po­krę­ci­łam głową i znowu pod­nio­słam wzrok.

– Nie mam nic moc­nego i dla­tego przede wszyst­kim przy­szłam do pana. Chcia­ła­bym, żeby udo­stęp­nił mi pan rze­czy żony. My­ślę, że gdy śled­czy prze­glą­dali je sześć lat temu, umknęło im coś waż­nego, ale nie mogę tego udo­wod­nić. Pew­nie ma pan jesz­cze wszyst­kie rze­czy z domu? Może gdzieś w ja­kichś kar­to­nach?

Od­chrząk­nął.

– Hm, w domu mieszka te­raz moja szwa­gierka, z dziećmi. Zaj­muje się nimi. Bę­dzie mu­siała ją pani po­pro­sić. Tak mi się zdaje.

– My­ślę, że bę­dzie ła­twiej, je­śli da mi pan zgodę. Do­my­ślam się, że szwa­gierka nie za bar­dzo ma ochotę panu po­ma­gać?

Uba­wi­łam go.

– O nie. Nie­na­wi­dzi mnie z ca­łego serca. Trudno się jej dzi­wić. Sam bym sie­bie nie­na­wi­dził.

– To wła­śnie chcia­ła­bym zmie­nić. Mam na­dzieję, że oczysz­czę pań­skie imię i od­zy­ska pan swoje ży­cie. Moim zda­niem jest pan nie­winny.

Znowu go uba­wi­łam.

– Pani zda­niem je­stem nie­winny?

Ner­wowo kiw­nę­łam głową.

– Tak.

– Jest pani sza­lona, wie pani?

– Będę mu­siała przy­zwy­czaić się do ta­kiej opi­nii na swój te­mat. Coś mi mówi, że je­śli za­cznę ba­dać tę sprawę, jesz­cze nie­raz usły­szę to słowo.

Od­chy­lił się i przyj­rzał mi się po­dejrz­li­wie.

– Jest pani praw­dziwą agentką? Dość pani młoda.

Po­ka­za­łam mu od­znakę i le­gi­ty­ma­cję ze zdję­ciem.

– A jed­nak. Je­stem pro­fi­lerką.

– Wy­gląda na nówkę sztukę. Jak długo to pani ma?

Za­ru­mie­ni­łam się.

– To nie ma zna­cze­nia dla sprawy.

– Ach, ro­zu­miem. Młoda i chce udo­wod­nić swoją war­tość, co?

– Może, ale to nie po­winno…

– Niech mi pani po­wie: dla­czego mam pani za­ufać?

– A ma pan wy­bór? – spy­ta­łam, si­ląc się na pew­ność w gło­sie. – Nie wi­dzę tu ko­lejki chęt­nych do po­mocy.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Mogę od­mó­wić.

– Oczy­wi­ście, to pań­ska de­cy­zja. Ale wów­czas bę­dzie pan tu kisł przez resztę ży­cia, trzy­ma­jąc się swo­jego kłam­stewka, że za­bił pan wła­sną żonę.

Frank Wo­ods mil­czał. Uśmiech za­marł mu na ustach, znowu opadł na opar­cie. Wpa­try­wał się we mnie kilka se­kund, za­gry­za­jąc wnę­trze po­liczka.

– My­ślę, że na­sza roz­mowa do­bie­gła końca.

– Nie, pro­szę. – Po­ło­ży­łam dłoń na stole. – Prze­pra­szam, je­śli pana ob­ra­zi­łam. Na­prawdę mu­szę to zro­bić. Do­pro­wa­dza mnie to do sza­leń­stwa. Ana­li­zo­wa­li­śmy pań­ską sprawę na szko­le­niu i od tego czasu nie daje mi ona spo­koju. Nie mogę przez nią spać.

Znowu się żach­nął.

– Na­prawdę?

– Tak, na­prawdę.

Zmru­żył oczy.

– Szcze­rze uważa pani, że je­stem nie­winny?

– Tak. Cały czas pró­buję to panu po­wie­dzieć.

– Na­wet gdy­bym pani po­wie­dział, że nie je­stem?

– Na­wet.

Gwizd­nął.

– Wow, albo jest pani naj­by­strzej­szą agentką na świe­cie, albo naj­tęp­szą. Nie umiem tego roz­strzy­gnąć.

– Może ja sama to roz­są­dzę – od­par­łam z uśmie­chem. W kółko za­da­wa­łam so­bie to py­ta­nie przez mi­nione mie­siące, gdy ana­li­zo­wa­łam sprawę Franka, nie mo­gąc od­pu­ścić. – No więc co pan na to? Da mi pan do­stęp do domu i do pań­skich rze­czy? – spy­ta­łam z na­dzieją.

Pa­trzył na mnie nie­chęt­nie. Nic dziw­nego, że był cy­niczny. Długo twier­dził, że jest nie­winny, ale nikt mu nie wie­rzył. Wresz­cie po­wie­dział, że to zro­bił. Są­dzi­łam, że po pro­stu ska­pi­tu­lo­wał, bo za bar­dzo na niego na­ci­skano i wie­dział, że nie ma szans. To była jedna z mo­ich teo­rii. Opra­co­wa­łam też inną: że przy­znał się do winy, by ko­goś chro­nić, ko­goś mu bli­skiego. Wie­dzia­łam jed­nak, że sam mi tego nie po­wie, więc na­wet o to nie py­ta­łam. Przy­naj­mniej na ra­zie.

A jed­nak osta­tecz­nie ski­nął głową.

– Do­bra, panno pro­fi­lerko. Ma pani moje po­zwo­le­nie. Po­pro­szę ad­wo­kata, żeby na­pi­sał do mo­jej szwa­gierki i do­pil­no­wał, by pani nie prze­szka­dzała. Zo­ba­czymy, na co pa­nią stać.

Uśmiech­nę­łam się sze­roko.

– Nie po­ża­łuje pan, pa­nie Wo­ods.

– Na pewno mam taką na­dzieję. – Pu­ścił oko, gdy we­szli straż­nicy i po­sta­wili go na nogi. Drep­tał już do drzwi, gdy nie­spo­dzie­wa­nie sta­nął i obej­rzał się na mnie.

– Jesz­cze jedno py­ta­nie, pa­nienko… Dla­czego moja sprawa? Dla­czego aku­rat ona? Mnó­stwo lu­dzi tu mówi, że są nie­winni. Ja nie. Więc dla­czego? I dla­czego te­raz?

Wes­tchnę­łam. W kółko za­da­wa­łam so­bie to py­ta­nie, pró­bu­jąc prze­ko­nać sama sie­bie, że po­win­nam zo­sta­wić to w spo­koju.

– Po­wiedzmy, że pań­ski pro­fil nie do końca pa­suje do pro­filu za­bójcy. Jak mó­wi­łam, ana­li­zo­wa­li­śmy pań­ską sprawę na kur­sie i ani przez chwilę nie wie­rzy­łam, że to pan. Obie­ca­łam so­bie, że gdy już zo­stanę przy­jęta do pracy, przyj­rzę się tej spra­wie. I do­póki tego nie zro­bię, nie za­snę spo­koj­nie.

– Wy­daje się pani dziw­nie pewna, cho­ciaż przy­zna­łem się, że ją za­bi­łem.

– Nie wie­rzę panu. Umiem roz­po­znać kłamcę.

Ro­ze­śmiał się, a gdy straż­nicy go wy­pro­wa­dzali, rzu­cił pod no­sem:

– Ona mi się po­doba.

Rozdział 4

Pa­trzył na dzieci ba­wiące się na po­dwórku po dru­giej stro­nie ulicy. Chłop­czyk, wcale nie taki naj­młod­szy, bo nie­długo miał skoń­czyć osiem lat, sie­dział na huś­tawce, a jego star­sza o dwa lata sio­stra ba­wiła się la­lecz­kami w wy­so­kiej tra­wie.

Ste­fan Mark wes­tchnął głę­boko. Nie­czę­sto je już wi­dy­wał, bo zwy­kle ba­wiły się w środku. Pew­nie oglą­dały te­le­wi­zję albo grały na kom­pu­te­rze, jak co­raz wię­cej dzieci w tych cza­sach. Albo stu­kały w ja­kąś głu­pawą grę w te­le­fo­nie. Smu­ciło to Ste­fana, bo jego zda­niem dzieci po­winny spę­dzać na dwo­rze co­dzien­nie tyle czasu, ile się tylko da. Nie żeby sam był ja­kimś po­dwór­ko­wym dziec­kiem, jed­nak… Chciałby je czę­ściej wi­dy­wać.

– Prze­stań­cie ro­snąć – po­wie­dział, kła­dąc dłoń na szy­bie. – Nie mogę na­dą­żyć.

Wy­szedł na ga­nek z kawą w ręku i usiadł na sta­rej huś­tawce. Sły­szał stąd, jak dzieci się śmieją – naj­mil­szy dźwięk na świe­cie. Tak bar­dzo chciałby tam pójść i uści­skać je tak jak kie­dyś. Tak bar­dzo by chciał zo­ba­czyć, jak z roz­ja­śnio­nymi twa­rzycz­kami bie­gną do niego, wpa­dają mu w ra­miona, wo­łają: „Wu­jek Ste­fan!”, a mały wska­kuje mu na ko­lana, jakby to było coś naj­na­tu­ral­niej­szego na świe­cie.

Jak gdyby był tam u sie­bie.

Ale tak to wy­glą­dało dawno temu. Te­raz dzieci pa­trzyły na niego sze­roko otwar­tymi oczami, jakby był kimś ob­cym, a gdy się zbli­żał, cio­cia wcią­gała je do domu. Prze­stał być mile wi­dziany w ich ży­ciu.

I dla­tego czuł taki smu­tek.

Bo ko­chał te małe sło­dziaki.

Po­pi­jał kawę, pa­trząc, jak się ba­wią, i cie­sząc się brzmie­niem ich gło­sów, które wschodni wiatr niósł po za­ułku. Nie sły­szał do­kład­nie, co mó­wią, ale sły­szał, że są szczę­śliwe, a to mu wy­star­czało. Zo­stał w tym domu dla ich do­bra, żeby ich do­glą­dać i pa­trzeć, jak ro­sną. Gdy do­szło do wy­padku, nie wy­je­chał tylko ze względu na nie. Poza tym to miej­sce ko­ja­rzyło mu się z bó­lem i głę­bo­kim smut­kiem.

Dziew­czynka, mała Izzy, ba­wiła się spo­koj­nie, aż jej brat Ben ze­sko­czył z huś­tawki, pod­biegł do niej i wy­rwał jej z ręki la­leczkę. Rzu­cił się do ucieczki, a Izzy za­częła wście­kle krzy­czeć. Wresz­cie się po­de­rwała i ru­szyła za nim. Ste­fan pa­trzył, jak mała pró­buje zła­pać brata, a ten aż pisz­czy z ucie­chy, trzy­ma­jąc la­leczkę w wy­cią­gnię­tej ręce wy­soko nad głową sio­stry. Nie mo­gła się­gnąć, choć pró­bo­wała na­wet pod­ska­ki­wać. Wresz­cie pchnęła go mocno, on się prze­wró­cił i ude­rzył głową o as­fal­tową na­wierzch­nię pod­jazdu. Te­raz to Ben pła­kał, a Izzy trium­fu­jąco wy­do­stała la­leczkę z jego pal­ców i już miała odejść, gdy pod­bie­gła do nich ciotka. Po­mo­gła Be­nowi wstać, a po­tem chwy­ciła Izzy i po­cią­gnęła ją za rękę do drzwi, kar­cąc ją za pchnię­cie brata. Ste­fan wstał, było mu strasz­nie żal bied­nej Izzy i wtedy ko­bieta się obej­rzała i na niego spoj­rzała. Miała tak wście­kły wzrok, że po­czuł dresz­cze. Drżąc, ob­ró­cił się i wró­cił do środka, a cią­gnięta do drzwi Izzy pła­kała po dru­giej stro­nie ulicy.

Rozdział 5

Mi­nęła ósma, gdy wje­cha­łam do ga­rażu i za­mknę­łam za sobą bramę. Chwy­ci­łam to­rebkę i wbie­głam do kuchni. Chad na­wet nie od­wró­cił głowy od kom­pu­tera.

– Spóź­ni­łam się?

Wresz­cie pod­niósł wzrok i spoj­rzał na mnie.

– Słu­cham?

– Dzieci? Pę­dzi­łam do domu, żeby przy­tu­lić je na do­bra­noc. Nie śpią jesz­cze?

– Ależ oczy­wi­ście, że śpią. Po­ło­ży­łem je pół go­dziny temu. Były nie­zno­śne i mu­siały wcze­śniej pójść do łó­żek. Mia­łem ciężki dzień, je­stem wy­koń­czony.

Odło­ży­łam to­rebkę.

– Oj. Mia­łam na­dzieję, że zdążę się z nimi zo­ba­czyć. Gdy rano wy­cho­dzi­łam, jesz­cze spały.

Wzru­szył ra­mio­nami i z po­wro­tem sku­pił się na ekra­nie.

– Cóż, nie całe na­sze ży­cie kręci się wo­kół two­jej pracy. Dziew­czynki mu­szą iść spać przed ósmą, bo na­stęp­nego dnia będą nie­zno­śne, prze­cież wiesz.

– Wiem, ale… Prze­cież jest do­piero ósma. Mia­łam na­dzieję, że za­cze­kają, aż…

Chad spoj­rzał na mnie tak, że urwa­łam.

– No tak. – Uśmiech­nę­łam się po­cie­sza­jąco. – Mia­łeś ciężki dzień.

Po­krę­cił głową.

– Nie masz zie­lo­nego po­ję­cia. Praca z sza­le­ją­cymi w domu dwu­latką i czte­ro­latką to na­prawdę nie w kij dmu­chał.

Ścią­gnę­łam brwi.

– Chri­stine i Oli­via nie po­szły dziś do przed­szkola?

– Po­szły, ale nie skoń­czy­łem pracy, za­nim je ode­bra­łem, więc po­my­śla­łem, że zro­bię to póź­niej, ale cią­gle coś się działo. Co prawda nie masz po­ję­cia, jak to jest.

– Ja­sne, bo ni­gdy nie ma mnie w domu – pod­su­mo­wa­łam, zdej­mu­jąc kurtkę. – Świetne po­wi­ta­nie.

– Na­wet nie za­czy­naj. Nie ma cię cały dzień. A ja tu sie­dzę i pró­buję się wszyst­kim zaj­mo­wać, a do tego jesz­cze pra­co­wać.

– Przy­naj­mniej mo­żesz pra­co­wać z domu – od­par­łam, choć chcia­łam na­tych­miast skoń­czyć tę roz­mowę. Nie by­łam w na­stroju ani nie mia­łam siły jej znowu pro­wa­dzić. Wie­dzia­łam, że skoń­czy się tak samo jak za­wsze.

Źle.

– Wiesz, ile bym dała, żeby móc pra­co­wać z domu? Żeby być bli­sko dzieci?

Chad prych­nął, wbił wzrok w ekran i klik­nął myszką. Wes­tchnę­łam. Czu­łam się sa­motna. Ani ca­łusa na po­wi­ta­nie, ani cie­płego słowa, ani choćby „Jak ci mi­nął dzień?”. Jak do tego do­szło? Kie­dyś by­li­śmy tacy szczę­śliwi. Czy wszystko to na­prawdę stało się przez moją pracę? Fak­tycz­nie, rzadko by­wam w domu, ale tak się umó­wi­li­śmy. Prze­ga­da­li­śmy to, gdy za­czę­łam szko­le­nie. Że to on bę­dzie mu­siał w du­żej mie­rze – no, w więk­szo­ści – za­jąć się do­mem. Tak wy­glą­dał plan. Po­wie­dział, że nie ma nic prze­ciwko. W końcu to ja by­łam ży­wi­cielką ro­dziny. Nie za­ra­biał za dużo jako agent ubez­pie­czeń ma­jąt­ko­wych. Zwłasz­cza te­raz, gdy od roku sza­lała re­ce­sja. Lu­dzi nie było stać na ubez­pie­cze­nie domu, a wielu mu­siało w ogóle zre­zy­gno­wać z domu i od­dać go ban­kowi. Pi­ku­jący ry­nek nie­ru­cho­mo­ści nie sprzy­jał suk­ce­som sprze­dawcy po­lis ma­jąt­ko­wych. Cha­dowi było bar­dzo trudno, wal­czył o każdy grosz. No, tro­chę się po­pra­wiało, ale po­woli. Wie­dzia­łam, że go to mę­czy, ale nie chciał się do tego przy­znać. Na­to­miast, ow­szem, da­wał mi po­pa­lić, gdy tylko prze­szłam przez próg. Sta­wało się to już re­gułą. Mia­łam dość nie­ustan­nego po­czu­cia winy, że pra­cuję i się re­ali­zuję. Chcia­łam go spy­tać: „A gdyby sy­tu­acja była od­wrotna?”. Gdyby to on ro­bił ka­rierę, ja zaś zaj­mo­wa­ła­bym się do­mem? Wie­dział, że by­łoby trudno. A te­raz mógł tylko na­rze­kać od chwili, gdy we­szłam do domu, do mo­mentu, gdy wy­cho­dzi­łam. Za­wsze czuł się wy­koń­czony, za­wsze zmę­czony, a dom wy­glą­dał jak staj­nia Au­gia­sza, to ja mu­sia­łam przed pój­ściem spać po­sprzą­tać na­czy­nia i za­bawki w sa­lo­nie. I na­wet nie mo­głam zo­ba­czyć có­re­czek. Wsta­łam o 5.30, żeby mimo wa­szyng­toń­skich kor­ków zdą­żyć do pracy, więc nie wi­dzia­łam ich też rano. Źle się z tym czu­łam.

Warto było?

We­szłam na górę i zaj­rza­łam do dziew­czy­nek. Miały wła­sne po­koje, ale chciały spać ra­zem, bo za­wsze tak było w miesz­ka­niu, które zaj­mo­wa­li­śmy, za­nim ku­pi­li­śmy dom.

– Po co nam w ta­kim ra­zie ten wielki dom? – burk­nę­łam. Był dla nas zde­cy­do­wa­nie za drogi, zwłasz­cza gdy za­robki Chada zro­biły się tak nie­sta­bilne. Ale ku­pi­li­śmy go przed samą re­ce­sją, nie prze­wi­dy­wa­li­śmy pro­ble­mów fi­nan­so­wych. A te­raz dom był nam ra­czej kulą u nogi i wszystko nie­po­trzeb­nie utrud­niał.

Dziew­czynki spały jak za­bite, wszę­dzie le­żały roz­rzu­cone za­bawki. Chri­stine tu­liła mocno swo­jego ulu­bio­nego bia­łego kró­liczka i spała z otwar­tymi ustami, bo była prze­zię­biona. Od­dy­chała ciężko. Po­de­szłam bli­żej i uśmiech­nę­łam się, pa­trząc na ich piękne bu­zie. Ten wi­dok nie miał so­bie rów­nych.

Od­wró­ci­łam się do wyj­ścia, gdy Oli­via na­gle usia­dła.

– Mama? Ma­mu­sia?

Po­tarła oczy.

– Prze­pra­szam, ko­cha­nie. Nie chcia­łam cię obu­dzić.

Ru­szy­łam ku niej i uści­snę­łam ją mocno.

– Tę­sk­ni­łam za tobą, ma­mu­siu – wy­szep­tała mi do ucha.

Ze­brało mi się na płacz.

– Ja też za tobą tę­sk­ni­łam, ko­cha­nie.

– Dla­czego nie wró­ci­łaś dziś do domu?

– Mia­łam pracę.

– A tak. Praca jest ważna.

– Na­prawdę jest, skar­beńku. Ale ty je­steś waż­niej­sza, za­wsze o tym pa­mię­taj.

Uśmiech­nęła się.

– Ta­tuś dzi­siaj krzy­czał na Chri­stine. Był bar­dzo zły.

Wes­tchnę­łam i przy­tu­li­łam jej drobne ciałko.

– Mu­simy być te­raz miłe dla ta­tu­sia. Jest mu bar­dzo trudno.

Siąk­nęła no­sem, kiw­nęła głową i prze­tarła oczy. Moja mała có­reczka ro­biła się taka duża i mia­łam wra­że­nie, że tyle już ro­zu­mie. Trzy­ma­łam ją chwilę, bo­jąc się, że mru­gnę okiem, a ona do­ro­śnie i wy­mknie mi się z rąk. Tak trudno było mi w roli ro­dzica, któ­rego ni­gdy nie ma. Mia­łam po­tężne wy­rzuty su­mie­nia, że re­ali­zuję ma­rze­nia, a jed­no­cze­śnie czu­łam, że mam do tego ta­kie samo prawo jak każdy męż­czy­zna.

Dla­czego mia­łoby być ina­czej?

– Ko­cham cię, ma­mu­siu.

Oli­via za­mknęła oczy, po­mo­głam jej się po­ło­żyć, a po­tem po­ca­ło­wa­łam ją w czoło i de­li­kat­nie po­gła­ska­łam po gło­wie.

– Ja też cię ko­cham. Ju­tro wrócę do domu tak, żeby przy­tu­lić cię na do­bra­noc. Obie­cuję.

– Trzy palce na sercu? – spy­tała sen­nym gło­sem.

– Trzy palce na sercu.

Rozdział 6

Daw­niej

Do­piero po kilku dniach Mary El­len do­cze­kała się od­po­wie­dzi na swój mejl. Co­dzien­nie spraw­dzała skrzynkę od­bior­czą i co­dzien­nie ze zdu­mie­niem stwier­dzała, że Ethan We­aver, bo tak się na­zy­wał, jesz­cze nie od­pi­sał. Już pra­wie stra­ciła na­dzieję, gdy któ­re­goś wie­czoru wresz­cie do­stała wia­do­mość. Otwo­rzyła ją z za­par­tym tchem, dy­go­cąc z emo­cji. Prze­czy­tała, a z każ­dym wer­sem serce biło jej co­raz moc­niej.

Na po­czątku prze­pro­sił, że mu­siała tak długo cze­kać, ale był za gra­nicą i nie spraw­dzał zbyt czę­sto poczty. Po­tem na­pi­sał o so­bie i o tym, jak ciężko prze­żył stratę sio­stry, która zmarła kilka mie­sięcy wcze­śniej – dla­tego wła­śnie mu­siał wy­je­chać na ja­kiś czas. Bez tego by so­bie nie po­ra­dził. Byli so­bie bar­dzo bli­scy, bo wy­cho­wali się ra­zem z mamą i bra­tem, po tym jak oj­ciec ich zo­sta­wił, a on mu­siał zaj­mo­wać się ro­dzeń­stwem, gdy matka się upi­jała, czyli czę­sto. Mary El­len czy­tała mejl z cięż­kim ser­cem, wzdy­cha­jąc i prze­ły­ka­jąc łzy. Po­sta­no­wiła od razu od­pi­sać. Opo­wie­działa mu o wła­snej sio­strze i o tym, jak bar­dzo się o nią trosz­czyła, gdy były dziećmi, bo ich oj­ciec al­ko­ho­lik czę­sto je bił. Cią­gle czuła, że po­winna się nią opie­ko­wać, i nie wy­obra­żała so­bie, że mo­głaby ją stra­cić . To by ją po pro­stu za­biło. Na ko­niec Mary El­len prze­czy­tała swój mejl w ca­ło­ści, już czu­jąc bli­skość z tym czło­wie­kiem. Mi­mo­wol­nie czuła, że jej po­trze­buje i że może ona jego też.

Tym ra­zem od­pi­sał szybko, bo już po dwóch go­dzi­nach:

„To nie­sa­mo­wite, że mamy tyle wspól­nego. Zu­peł­nie jakby wszech­świat chciał nam coś po­wie­dzieć. Czy tylko ja od­no­szę ta­kie wra­że­nie? Ni­gdy wcze­śniej się tak nie czu­łem. Czy to nie dziwne? Czy je­stem zbyt szczery, że tak od razu o tym mó­wię?”

Mary El­len przy­ło­żyła dłoń do piersi, czu­jąc, że im moc­niej wal­czy ze wzbie­ra­ją­cym w jej piersi uczu­ciem, tym trud­niej się jej od­dy­cha. Po czym od­pi­sała:

„Ależ skąd. Ja też tak czuję i uwa­żam, że jak jest do­brze, to jest do­brze i nie ma co z tym wal­czyć”.

I znowu od­pi­sał od razu:

„Bar­dzo się cie­szę, że tak mó­wisz. Nie chcę się spa­lić w blo­kach, LOL. Ale prawda jest taka, że już od tego pierw­szego li­stu na­prawdę cię po­lu­bi­łem i czuję, że mógł­bym ci się zwie­rzyć. Nie­ła­two mi to przy­cho­dzi, tyle razy już się roz­cza­ro­wa­łem rand­ko­wa­niem on­line. Wiem, to dziwne. Ale czuję, że coś na­prawdę nas łą­czy. Pro­szę, po­wiedz mi, je­śli ty tak tego nie czu­jesz, a się wy­co­fam”.

Mary El­len uśmiech­nęła się sze­roko. Był już wie­czór. Gdy wresz­cie po dłu­gim i cięż­kim dniu po­ło­żyła dzieci spać, na­lała so­bie wina i otwo­rzyła kom­pu­ter. Dzieci były nie­zno­śne, a ona miała wra­że­nie, że cały dzień ga­siła po­żary. Przy­zwy­cza­iła się do tego, że sama się nimi zaj­muje, ale cią­gle dużo pła­ciła za to, że jest ich czwórka, w wieku od czte­rech do dwu­na­stu lat. Na­prawdę tę­sk­niła za obec­no­ścią w jej ży­ciu jesz­cze ko­goś – ko­goś, kto by ją do­ce­niał, kto by jej po­wie­dział, jaka jest piękna, zwłasz­cza w dni, gdy wy­glą­dała okrop­nie, a czuła się jesz­cze go­rzej. Chciała, by ktoś trzy­mał ją nocą za rękę, le­żał koło niej i szep­tał jej do ucha, że wszystko bę­dzie do­brze. Że z nią bę­dzie wszystko do­brze. Że ra­zem so­bie po­ra­dzą.

Ethan, bądź tym je­dy­nym, bła­gam, Boże!

Na­piła się wina, wzięła głę­boki od­dech, by ze­brać się na od­wagę. I od­pi­sała:

„Czuję do­kład­nie to samo. Na­prawdę. Wiem, że to szybko, ale po co mar­no­wać czas? Chciał­byś się spo­tkać któ­re­goś dnia?”

Rozdział 7

– To ja­kiś żart, prawda?

Sto­jąca na progu wy­soka ko­bieta miała włosy za­wi­nięte w cia­sny ko­czek na czubku głowy. Pa­trzyła na mnie z po­wagą. W ręku trzy­małą pi­smo od praw­nika Wo­odsa, które dziś po po­łu­dniu ode­bra­łam z jego kan­ce­la­rii. Wie­dzia­łam, że ta ko­bieta to Pa­tri­cia Ca­plan, że jest sio­strą Ar­lene Wo­ods i że to ona zaj­muje się dziećmi po jej śmierci.

– To zna­czy... nie ma in­nej moż­li­wo­ści, prawda? – pod­jęła.

Po­krę­ci­łam głową.

– Za­pew­niam pa­nią, że to nie żart.

Zmarszczka po­mię­dzy jej brwiami jesz­cze się po­głę­biła.

– To nie­moż­liwe… No wie pani… Czy pani po­wie­działa, że jest z FBI?

Kiw­nę­łam głową.

– Tak, pra­cuję nad wzno­wie­niem śledz­twa.

– Och, nie. Nie, nie, nie.

– Uwa­żam, że po­peł­niono błąd.

Po­trzą­snęła głową.

– Och nie, to nie­prawda. On za­bił moją sio­strę. Sam się do tego przy­znał. Zo­stał ska­zany. Sprawa za­mknięta.

– Nie mó­wię, że nie jest wi­nien. Mó­wię tylko, że chcia­ła­bym przej­rzeć rze­czy, jego i żony, co­kol­wiek zo­sta­wili.

– Ale… dla­czego?

– Po­nie­waż uwa­żam, że w trak­cie śledz­twa sześć lat temu coś prze­oczono.

Pa­trzyła na mnie z roz­dzia­wio­nymi ustami.

– Chce mi pani po­wie­dzieć, że jest może nie­winny? Wła­śnie to chce pani po­wie­dzieć?

Te­raz ro­biła się na mnie zła, wie­dzia­łam, że mu­szę za­cho­wać ostroż­ność. Mu­szę na to spoj­rzeć jej oczami. Sześć lat temu stra­ciła sio­strę i wal­czyła, by jej szwa­gra ska­zano za mor­der­stwo. Prośba, by wró­cić do tam­tego czasu, czy choćby su­ge­stia, że on może być nie­winny, nie mo­gły się jej po­do­bać. Na pewno ją bo­lały.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam. – Ro­zu­miem, że to może być do­tkliwe, ale…

– Do­tkliwe? – krzyk­nęła. – Nie zna pani na­wet po­łowy fak­tów. Tylko ja wie­dzia­łam, że jest wi­nien, gdy wszy­scy inni uwa­żali, że Ar­lene sama się za­biła. W ży­ciu by tego nie zro­biła. W ży­ciu nie zo­sta­wi­łaby tak dzieci. Wje­chać sa­mo­cho­dem w drzewo w środku nocy?! O nie. Wie­dzia­łam, że on jej to zro­bił. Od sa­mego po­czątku wie­dzia­łam, że to nie jest do­bra par­tia. Nikt mnie nie słu­chał.

– Ro­zu­miem – od­par­łam. – To na pewno było trudne.

Oczy wy­peł­niły jej się łzami. Czu­łam się na­prawdę podle. Za­czę­łam za­da­wać so­bie py­ta­nie, co tu w ogóle ro­bię.

– No, cóż…

Pró­bo­wa­łam się uśmiech­nąć, ale wy­szło mi to nie­na­tu­ral­nie, więc da­łam so­bie spo­kój. Zer­k­nę­łam na ze­ga­rek i uświa­do­mi­łam so­bie, że je­stem spóź­niona.

– Prze­pra­szam – pod­ję­łam – ale mu­szę zer­k­nąć na te rze­czy.

Prych­nęła.

– Pew­nie nie mam wy­boru.

– Oba­wiam się, że nie.

Pa­tri­cia Ca­plan wes­tchnęła i wpu­ściła mnie do środka. Za­mknęła za mną drzwi. Z sa­lonu do­bie­gały głosy dzieci, a prze­cho­dząc, zo­ba­czy­łam na ka­na­pie chłopca i dziew­czynkę, któ­rzy oglą­dali te­le­wi­zję. Uśmiech­nę­łam się, a Pa­tri­cia po­pro­wa­dziła mnie na górę.

– Rze­czy są na stry­chu. Po­li­cja je od­wio­zła, gdy za­mknięto śledz­two, a ja nie wie­dzia­łam, co z tym wszyst­kim zro­bić, więc trzy­ma­łam to w kar­to­nach, w któ­rych je przy­wieźli, i wsa­dzi­łam je na strych z całą resztą rze­czy po sio­strze.

Po­cią­gnęła za sznu­rek i po­ja­wiła się dra­bina. Ścią­gnęła ją na dół i wska­zała mi drogę.

– Na gó­rze. Pro­szę wyjść, jak pani skoń­czy. Mu­szę przy­go­to­wać dzie­ciom obiad.

Rozdział 8

Ste­fan za­mie­szał w garnku, go­rąco ude­rzyło go w twarz. Le­żąca na bla­cie ko­mórka za­wi­bro­wała, spoj­rzał na wy­świe­tlacz i skon­ster­no­wany prze­czy­tał imię. Ode­brał.

– Pa­tri­cio?

– Mu­simy po­ga­dać.

– Po­słu­chaj, wiem, że im się przy­glą­da­łem. Prze­pra­szam. Już nie będę.

– Nie dla­tego dzwo­nię – od­parła pra­wie szep­tem.

– Nie? To co się dzieje? Od lat się do mnie nie od­zy­wa­łaś.

Wes­tchnęła. Ste­fan pod­szedł do okna i zo­ba­czył ją na we­ran­dzie po dru­giej stro­nie ulicy. Przed do­mem par­ko­wał czarny wóz, któ­rego ni­gdy do­tąd nie wi­dział.

– Pa­tri­cio, co się dzieje? – spy­tał ner­wowo.

– Ktoś tu jest – od­parła. – Z FBI.

Oczy Ste­fana otwo­rzyły się sze­roko. Znowu spoj­rzał na sa­mo­chód, od­su­nąw­szy zu­peł­nie za­słonę. Serce mu przy­spie­szyło.

– FBI? Czego chcą?

Pa­tri­cia od­dy­chała ciężko po dru­giej stro­nie.

– Ta ko­bieta… ta ko­bieta naj­wy­raź­niej uważa, że Frank… może być nie­winny.

– Co?!

– Sły­sza­łeś. Uważa, że mo­gło dojść do po­myłki.

Ste­fan po­tarł czoło.

– Chyba nie mó­wisz po­waż­nie.

– Tak samo za­re­ago­wa­łam. Ale ona mó­wiła po­waż­nie. Co prawda jest młoda i chyba nowa. Może nikt nie bę­dzie jej słu­chać.

– Albo wręcz prze­ciw­nie – od­parł, wal­cząc ze wzbie­ra­jącą pa­niką. – A je­śli ona się do­wie?

– Za­ła­twimy to.

Ste­fan za­milkł na chwilę.

– Chcesz po­wie­dzieć…?

– Chcę po­wie­dzieć, że to za­ła­twimy.

Ste­fan jęk­nął.

– Oni nie mogą się do­wie­dzieć. Mu­sisz ją po­wstrzy­mać.

– Mu­sisz się uspo­koić. Ni­czego nie znaj­dzie. Je­śli nic nie zna­leźli sześć lat temu, to dla­czego mie­liby zna­leźć te­raz?

Ste­fan się od­prę­żył. Pa­tri­cia miała ra­cję. Dla­czego na­gle ja­kaś żół­to­dziobka mia­łaby zna­leźć coś, czego do­świad­czeni śled­czy nie zna­leźli przed sze­ściu laty? To tylko pa­nika, śmieszne utrud­nie­nia.

– Za­pew­niam cię, że w tych pu­dłach nic nie ma – po­wie­działa Pa­tri­cia. – W ogóle so­bie nie wy­obra­żam, co by to miało być.

Ste­fan ski­nął głową. Na chwilę za­mknął oczy, po­tem znowu spoj­rzał na dom po dru­giej stro­nie. Już się czuł tak bez­piecz­nie. Całe lata za­jęło mu do­tar­cie do punktu, gdzie w końcu był w sta­nie za­mknąć prze­szłość za sobą. I te­raz to? Wszystko mia­łoby wró­cić? Nie za­mie­rzał do tego do­pu­ścić.

– Ale pil­nuj jej, do­bra? I in­for­muj mnie, co się dzieje.

– Oczy­wi­ście. Chyba wła­śnie scho­dzi na dół. Mu­szę koń­czyć.

– Ja­sne. – Ste­fan chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale Pa­tri­cia się roz­łą­czyła. Pa­trzył, jak wraca do środka. Spo­glą­dał na drzwi, które się za nią za­mknęły, a po­tem na czarny sa­mo­chód na pod­jeź­dzie. Serce biło mu mocno. Miał wra­że­nie, że nie może od­dy­chać, przy­ci­snął rękę do piersi i usiadł na fo­telu przy oknie, sku­pia­jąc się na od­dy­cha­niu. Za­mknął oczy, od­chy­lił się, sta­rał się my­śleć o czymś in­nym. Cały czas sły­szał w gło­wie wła­sny głos: „Nie przejdę przez to znowu. Po pro­stu nie dam rady. Czy to się kie­dyś skoń­czy?”.

Rozdział 9

Kiedy do­tar­łam do domu, Chad był w kuchni. We­szłam przez drzwi ga­ra­żowe, a gdy uj­rza­łam jego wzrok, wie­dzia­łam, że strasz­nie na­bro­iłam. Skrzy­żo­wał ra­miona na piersi, wszystko w jego po­sta­wie mó­wiło mi, że jest na mnie wście­kły.

Przy­po­mnia­łam so­bie do­piero po kilku se­kun­dach.

– O cho­lera. Oli­via.

– Więc pa­mię­tasz, że masz dzieci?

Odło­ży­łam to­rebkę.

– To nie w po­rządku. Le­cia­łam na zła­ma­nie karku.

– No to może nie po­win­naś skła­dać obiet­nic. Może nie po­win­naś mó­wić córce, że wró­cisz do domu i po­ło­żysz ją do łóżka, skoro nie mo­żesz. Skoro wra­casz pół­to­rej go­dziny po tym, jak ona idzie spać.

Zmę­czona wy­pu­ści­łam po­wie­trze.

– Prze­pra­szam. Bar­dzo jest zła?

– Przez pół go­dziny ka­te­go­rycz­nie nie chciała iść do łóżka, a po­tem pła­kała za tobą. Była nie­po­cie­szona. W kółko po­wta­rzała, że ma­mu­sia po­ło­żyła trzy palce na sercu, że za­raz przy­je­dzie.

– No tak, jak trzy palce na sercu, to nie ma zmi­łuj – mruk­nę­łam. Było mi ciężko na du­szy. Nie ma nic gor­szego niż po­czu­cie winy, że za­wio­dłaś dziecko. – Po­ga­dam z nią i prze­pro­szę – po­wie­dzia­łam.

– Nie pój­dziesz te­raz na górę. Do­piero co ją uśpi­łem. Nie ze­psu­jesz ca­łej mo­jej wie­czor­nej ro­boty.

Zwie­si­łam ra­miona, czu­łam się okrop­nie. Wie­dzia­łam, że ma ra­cję, cho­ciaż to było bo­le­sne. Tak strasz­nie chcia­łam po­wie­dzieć Oli­vii, jak mi przy­kro.

– No do­brze – ska­pi­tu­lo­wa­łam. – Po­ga­dam z nią rano.

– Zwy­kle wy­cho­dzisz, za­nim one wstaną – za­uwa­żył.

– To prawda. No to może ju­tro wy­star­tuję póź­niej i zro­bię dla nas wszyst­kich śnia­da­nie. Co ty na to?

Prze­chy­lił głowę.

– Ja na to, że to poza twoim za­się­giem. Co z pracą?

– Moja prze­ło­żona rzu­ciła mi dziś na biurko stos akt, które wy­ma­gają pro­fi­lo­wa­nia, ale bę­dzie mu­siała tro­chę po­cze­kać.

Usia­dłam przy bla­cie i się­gnę­łam po ka­wa­łek zim­nej pizzy, choć wie­dzia­łam, że nie po­win­nam. Przez ostat­nie kilka mie­sięcy nie mia­łam czasu na tre­ningi i już było to wi­dać. Zwłasz­cza po dru­giej ciąży mu­sia­łam być ostroż­niej­sza, bo mia­łam skłon­ność do brzu­cha. Za­nim uro­dziły się dzieci, bie­ga­łam co rano, ale te­raz po pro­stu nie mia­łam na to czasu.

– Są­dzi­łem, że pra­cu­jesz nad tą starą sprawą, która od lat nie daje ci spo­koju.

Wzię­łam drugi kęs pizzy.

– Ow­szem, ale zaj­muję się nią mię­dzy in­nymi spra­wami. Mam za mało do­wo­dów, żeby wnio­sko­wać o wzno­wie­nie śledz­twa, naj­pierw mu­szę coś zna­leźć.

– To do­dat­kowa praca? Nikt jej od cie­bie nie wy­maga?

Kiw­nę­łam głową i do­koń­czy­łam ka­wa­łek pizzy, a po­tem się­gnę­łam po drugi. Po­czu­cie winy nie od­pusz­czało.

– Chwi­leczkę. Kiedy mó­wisz, że wra­casz tak późno przez pracę, to cho­dzi o obo­wiązki, które sama so­bie na­rzu­casz? Nie o to, co każe ro­bić ci firma?

Prze­sta­łam jeść.

– No, to brzmi okrop­nie, gdy tak to uj­mu­jesz.

– Bo to jest okropne, Evo Rae. Wy­bie­rasz pracę i za­nie­dbu­jesz przez nią ro­dzinę. To straszne.

Prze­łknę­łam.

– Nie­winny czło­wiek może spę­dzić całe ży­cie w wię­zie­niu. To jest straszne. – Wsta­łam. – Ale nie ocze­kuję, że to zro­zu­miesz.

Rozdział 10

Daw­niej

Mary El­len jesz­cze ni­gdy się tak nie de­ner­wo­wała. Zgo­dziła się spo­tkać z Pa­nem Ide­ałem w knajpce w mie­ście. Wy­brała lo­kal, w któ­rym na pewno bę­dzie czuła się swo­bod­nie. W końcu spo­tka­nie z fa­ce­tem z por­talu rand­ko­wego to za­wsze ja­kieś ry­zyko. Tyle było hi­sto­rii o ko­bie­tach, które zgwał­cono czy je po­rwano – wie­działa, że musi za­cho­wać ostroż­ność. Uma­wiała się już z męż­czy­znami z tego ser­wisu i do tej pory za każ­dym ra­zem spo­ty­kało ją roz­cza­ro­wa­nie.

Ale Ethan był inny. Nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści, po pro­stu to czuła. Kiedy do sie­bie pi­sali, działo się coś wy­jąt­ko­wego. Miała świa­do­mość, że wy­soko za­wie­siła po­przeczkę. Mo­gła się tylko mo­dlić, by on spro­stał jej wy­ma­ga­niom.

Szybko za­rzu­cili kon­takt przez por­tal i za­częli pi­sać do sie­bie ese­mesy. Po­tem go po­pro­siła, żeby przy­słał wię­cej swo­ich zdjęć – chciała po­czuć się pew­niej – i wy­słał jej fo­to­gra­fie, które wy­glą­dały na zro­bione przez za­wo­dowca. Na jed­nym stał z nagą klatką pier­siową przy ka­jaku i wy­glą­dał jak mo­del w ma­ga­zy­nie. Wtedy się za­sta­no­wiła, czy to na­prawdę on – taki przy­stojny z blond wło­sami i nie­bie­skimi oczami. Wy­da­wało się to wręcz nie­moż­liwe.

Po­tem spy­tała, czy mo­gliby po­roz­ma­wiać przez te­le­fon. Chciała z nim po­ga­dać, za­nim się spo­tkają – usły­szeć jego głos, wy­ba­dać go, wy­ro­bić so­bie ja­kąś opi­nię. Od­dzwo­nił od razu. Był na­wet nie­śmiały i wręcz nie­wia­ry­god­nie miły. Ja­kim cu­dem czło­wiek mógł być taki do­sko­nały?

Od tego czasu roz­ma­wiali przez te­le­fon co­dzien­nie i w końcu nad­szedł czas, żeby spo­tkać się w re­alu, na praw­dzi­wej randce. Mary El­len wcho­dziła do re­stau­ra­cji tak zde­ner­wo­wana, że czuła ból w żo­łądku.

Prze­szła przez szklane drzwi i od razu zo­ba­czyła jego oczy, gdy pod­niósł wzrok; cze­kał na nią przy ba­rze. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały, uśmiech­nął się ła­god­nie, tak jak ona. W tym mo­men­cie wy­da­wało się, że znają się od wie­ków, jakby wie­dzieli już o so­bie wszystko. Jakby mieli za sobą ży­cie pełne wspól­nych ta­jem­nic.

– Za­ją­łem nam sto­lik przy oknie – po­wie­dział i wska­zał ręką.

Gdy do niej pod­szedł, Mary El­len się za­ru­mie­niła, uświa­do­miw­szy so­bie, że pa­trzą na nich wszyst­kie osoby w lo­kalu. Wszyst­kie ko­biety chciały być z nim, a wszy­scy męż­czyźni chcieli być nim.

Ethan po­dał jej krze­sło, usia­dła, wszy­scy wciąż pa­trzyli. Nie była do tego przy­zwy­cza­jona. Jej eks­mąż był bo­ga­tym praw­ni­kiem z obrzy­dli­wie ma­jęt­nej ro­dziny, ale zde­cy­do­wa­nie nie za­li­czał się do przy­stoj­nych. Co to, to nie – Mi­chael nie stał pierw­szy w ko­lejce po urodę. Ale był uro­czy i miły, przy­naj­mniej na po­czątku, aż po­ka­zał swoje praw­dziwe ob­li­cze po tym, jak ona uro­dziła mu czwórkę dzieci – od­szedł z in­nym męż­czy­zną. Ja­sne, po­winna wcze­śniej do­strzec sy­gnały ostrze­gaw­cze. A je­śli ich nie za­uwa­żyła, to matka po­winna jej po­wie­dzieć.

– Mu­sia­łaś wie­dzieć; no prze­cież wy w łóżku…

– Mamo, dość.

Mary El­len po­krę­ciła głową, pró­bu­jąc od­pę­dzić te my­śli. Nie zno­siła my­śleć o Mi­cha­elu, o swoim mał­żeń­stwie. Zo­sta­wił ją z czwórką dzieci i na­wet się nie obej­rzał. Nie po­ja­wiał się na uro­dzi­nach, nie przy­sy­łał kar­tek. Nie wspo­mi­na­jąc o ali­men­tach, któ­rych nie pła­cił od lat. To wszystko było ta­kie okropne, a ona nie chciała już z ni­kim tego oma­wiać. Miała na­dzieję, że po­zna­nie no­wego męż­czy­zny i ewen­tu­alne po­wtórne mał­żeń­stwo wy­maże całą prze­szłość. Miała na­dzieję, że Ethan jest po pro­stu wła­ści­wym fa­ce­tem. Kiedy uśmie­chał się do niej zza stołu i za­glą­dał jej głę­boko w oczy, mi­mo­wol­nie czuła pew­ność, że wła­śnie tak jest, że to wła­śnie on. Po­wie­dział, że ma pie­nią­dze, i był to wielki plus. Są­dząc po dro­gim gar­ni­tu­rze, rze­czy­wi­ście nie kła­mał.

– Tak się cie­szę, że wresz­cie nam się udało – po­wie­dział.

Miał lekki ak­cent – mó­wił, że jego ro­dzice byli Szwe­dami i przy­je­chali do USA, gdy miał sie­dem lat. Ten ak­cent brzmiał słodko i tylko przy­da­wał mu atrak­cyj­no­ści.