Niedomówienia - Anna Sakowicz - ebook + audiobook + książka

Niedomówienia ebook i audiobook

Anna Sakowicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Świat może być pełen niespodzianek, jeśli tylko potrafimy się na nie otworzyć. Przekonuje się o tym bohaterka książki, Janka, której życie zawirowało za sprawą tajemniczych fotografii, ukrytych pod cokołem pomnika Gutenberga w Gdańsku. Nietuzinkowa czterdziestolatka podejmuje intrygującą, pełną niedomówień grę. Przy okazji dowiaduje się wiele nie tylko o starej, cennej księdze, lecz także o sobie samej. To już piąta książka Anny Sakowicz. Czytelnicy cenią jej pełne dobrej energii powieści, w których w lekkiej, zaprawionej inteligentnym dowcipem formie, poruszane są trudne i ważne tematy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Rok wydania: 2016

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Rok wydania: 2016

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,0 (46 ocen)
22
11
7
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatina67

Nie polecam

Autorka nazywa swoje wypociny..... powieścią.
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Bibliofile

Dobrze spędzony czas

Ciekawa fabuła książki. Fajna lektorka.
00
Renatarozanska05

Oceń książkę

ciekawa książka
00

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Za­rów­no cała książ­ka, jak i jej czę­ści nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa Sza­ra Go­dzi­na s.c.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© Po­in­ti­ma­ges | fo­to­lia.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób i zda­rzeń jest zu­peł­nie przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2016

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2016

tekst © Anna Sa­ko­wicz, 2016

ISBN 978-83-65684-08-0

Wy­na­la­zek dru­ku jest swe­go ro­dza­ju me­sja­szem wśród wy­na­laz­ków.

Georg Chri­stoph Lich­ten­berg

– Jan­ka! – Usły­sza­ła nad sobą mę­ski głos. – Wsta­waj!

Wy­raz jej twa­rzy na­gle się zmie­nił. Męż­czy­zna od kil­ku mi­nut przy­glą­dał się, jak ko­bie­ta rzu­ca się po łóż­ku i ma­cha rę­ko­ma. Na­wet pró­bo­wa­ła go kil­ka razy kop­nąć, jak­by już świa­do­ma, jak­by poza snem. Sie­dział w kuc­ki w no­gach łóż­ka i spo­koj­nie pa­trzył. Raz tyl­ko wy­ce­lo­wał w nią swo­ją pi­ża­mą, by wy­rwać ją z drzem­ki. Przez chwi­lę miał też ocho­tę sta­nąć nad nią jak nad tru­chłem, bo przy­wo­ły­wa­ła z za­ka­mar­ków pa­mię­ci nie­przy­jem­ny ob­raz. Mat­ka le­ża­ła zwi­nię­ta jak ona. Za­sła­nia­ła rę­ko­ma gło­wę, a nad nią w roz­kro­ku stał oj­ciec. Jak on wte­dy nie­na­wi­dził jej za tę bier­ność i pod­dań­stwo! Nie zro­bi­ła nic, by się pod­nieść, tyl­ko bez­wol­nie le­ża­ła, ocze­ku­jąc na na­stęp­ne razy. Jed­nak wte­dy już ich nie było. W za­mian na­stą­pi­ła tyl­ko chło­sta śmie­chem za­ser­wo­wa­na przez pod­pi­te­go męża, któ­ry mógł od­ha­czyć ko­lej­ne zwy­cię­stwo.

– Ożeż… – szep­nę­ła, otwie­ra­jąc jed­no oko i spo­glą­da­jąc na nie­go ze zdzi­wie­niem. – Ale mnie łeb na­pie­prza.

– Wsta­waj, bo spóź­nisz się do ro­bo­ty – po­wie­dział, nie ru­sza­jąc się z miej­sca. Coś wro­gie­go bły­snę­ło w jego oku. Za­pa­li­ło się na chwi­lę i zga­sło.

– Ale mia­łam dziw­ny sen…

– Chy­ba w nim gra­łaś w pił­kę, bo rzu­ca­łaś się jak fry­ga.

Pa­trzył, jak się prze­cią­ga. Nie mia­ła ko­cich ru­chów.

– Anioł mi się śnił.

– Tak? A co on ta­kie­go ro­bił?

– Nic – rzu­ci­ła i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, kie­dy tyl­ko usia­dła na łóż­ku, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę. – Ale, ale… Śni­ło mi się, że na­pi­sa­łam książ­kę. – Spoj­rza­ła na szaf­kę noc­ną. Le­ża­ły tam jej no­tat­ki.

– Prze­cież pi­szesz – od­parł, moc­niej obej­mu­jąc swo­je ko­la­na.

– No tak, pi­szę. Pró­bu­ję przy­naj­mniej. – Na­gle się ze­rwa­ła. – Nie ma co się pier­do­ła­mi zaj­mo­wać. Chodź! Ja­dłeś śnia­da­nie? – rzu­ci­ła, szu­ka­jąc kap­ci pod łóż­kiem. Cza­sa­mi ktoś wsu­wał je zbyt głę­bo­ko, choć sta­ra­ła się je usta­wiać rów­no, by po prze­bu­dze­niu od razu w nie wsko­czyć. Za­czy­na­ła po­dej­rze­wać, że Łu­kasz robi to zło­śli­wie. Prze­su­wa je, by rano nie mo­gła ich zna­leźć.

– Są z dru­giej stro­ny. – Ze­sko­czył z po­ście­li i po chwi­li po­dał jej kap­cie.

No tak, usta­wi­ła je, jak na­le­ży, ale z dru­giej stro­ny. Pew­nie to on ją zdez­o­rien­to­wał. Nie lu­bi­ła, gdy zo­sta­wał na noc. W ogó­le prze­sta­wa­ła go lu­bić. Nie chcia­ła, by się tu za­gnież­dżał. Na ra­zie to był swo­bod­ny układ i on niby o tym wie­dział, ale w każ­dej chwi­li mo­gło się to wy­rwać spod kon­tro­li, a wte­dy wszyst­ko by się skom­pli­ko­wa­ło. A tego so­bie nie ży­czy­ła. Od kil­ku dni przy­mie­rza­ła się, by to skoń­czyć, póki nie jest za póź­no, póki on nie przy­nie­sie tu swo­ich gaci. Po­nad­to co­raz czę­ściej do­strze­ga­ła w nim ja­kiś nie­po­ko­ją­cy błysk. Za­pa­la­ło się w jego oczach coś, co Łu­kasz sta­rał się jak naj­szyb­ciej stłu­mić, ale i tak wra­że­nia za­wsze zo­sta­wa­ły, po­wo­du­jąc nie­przy­jem­ne mro­wie­nie pod czasz­ką.

Wsu­nę­ła kap­cie. Spoj­rza­ła jesz­cze na swo­ją nie­bie­ską fla­ne­lo­wą pi­ża­mę. Zde­cy­do­wa­nie le­piej by­ło­by w je­dwa­biach.

– Ja­jecz­ni­ca? – spy­ta­ła.

– Tak. Jaja, kawa i spa­dam. – Cmok­nął ją w po­li­czek. Od­ru­cho­wo chcia­ła się uchy­lić, ale nie zdą­ży­ła. Był zde­cy­do­wa­nie szyb­szy. Nie po­zwo­lił jej zro­bić uni­ku.

– Włącz eks­pres, a ja wsko­czę do wan­ny, bo mam wra­że­nie, że nie­zbyt ład­nie pach­nę.

Znik­nę­ła za drzwia­mi ła­zien­ki, a on po­czuł ulgę. Cza­sa­mi nie wie­dział, co robi źle. Dziw­nie re­ago­wa­ła. I do tego ta jej wku­rza­ją­ca nie­za­leż­ność. Po­cząt­ko­wo mu to im­po­no­wa­ło. Cie­szył się, że nie było tra­dy­cyj­nych roz­mów o ob­rącz­ce, pie­lu­chach i tych in­nych pier­do­łach, o któ­rych ko­bie­ty za­czy­na­ły traj­ko­tać już na trze­ciej rand­ce. Wte­dy my­ślał, że to jej wiek, że może so­bie już te głu­po­ty wy­bi­ła z gło­wy. Jed­nak z cza­sem po­ja­wi­ło się w niej coś, co go za­czy­na­ło draż­nić. Nie po­tra­fił tego na­zwać, ale tłu­ma­czył so­bie, że może tak wła­śnie było w praw­dzi­wym związ­ku. Mat­ka prze­cież też cią­gle draż­ni­ła ojca. Gdy­by nie ona, pew­nie nie by­ło­by w domu awan­tur. A tak…

– Jesz­cze nie wsta­wi­łeś? – spy­ta­ła, a on pod­sko­czył wy­rwa­ny z za­my­śle­nia, bo nie spo­dzie­wał się jej tak szyb­ko w kuch­ni.

Sta­ła przed nim w gru­bym szla­fro­ku. Mo­kry ko­smyk ciem­nych wło­sów spa­dał jej na twarz. Ład­na była. Mia­ła w so­bie ja­kąś siłę, któ­ra go przy­cią­ga­ła. I trze­ba przy­znać, że cu­dow­nie było mu z nią w łóż­ku. Ina­czej niż z in­ny­mi ko­bie­ta­mi.

– Już wsta­wiam – od­parł. Spraw­dził, czy w eks­pre­sie jest woda, a po­tem go włą­czył. Wy­sta­wił z szaf­ki ich ulu­bio­ne kub­ki. Wie­dział, z któ­rych lu­bi­ła pić. By­wał tu prze­cież od roku. Moż­na było się wszyst­kie­go na­uczyć. A ile razy w cią­gu tych trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu dni zo­stał na śnia­da­nie? Da­ło­by się po­li­czyć. Ko­la­cje to co in­ne­go, ja­da­li je ra­zem czę­sto, ale śnia­dań nie. Te były za­re­zer­wo­wa­ne tyl­ko na spe­cjal­ne oka­zje. Obo­wią­zy­wa­ła nie­pi­sa­na umo­wa, że każ­de z nich no­cu­je w swo­im łóż­ku. A on dzi­siaj zde­cy­do­wa­nie nie miał ocho­ty wy­cho­dzić w środ­ku nocy. Chciał zo­stać do rana. Przyj­rzał się jej ukrad­kiem, czy aby nie jest zła. Zła­mał prze­cież ich umo­wę. Ona jed­nak wy­da­wa­ła się bez­tro­ska.

– Ze szczy­pio­rem i szyn­ką? – spy­ta­ła.

– Może być.

Łu­kasz po­sta­wił na sto­le dwa kub­ki go­rą­cej kawy. Pa­mię­tał, że dziew­czy­na za­wsze pije ją z cy­try­ną. Dziw­ny zwy­czaj, jed­nak je­śli aż tak jej ta mik­stu­ra sma­ko­wa­ła, to jej spra­wa. So­bie do­lał odro­bi­nę mle­ka i wsy­pał dwie ły­żecz­ki cu­kru. Bia­łe­go. Na szczę­ście Jan­ka nie na­le­ża­ła do ko­biet dba­ją­cych o zdro­wy tryb ży­cia, więc za­wsze mia­ła peł­ną cu­kier­ni­cę. Ja­dła sło­dy­cze, piz­zę, go­lon­kę, uży­wa­ła cu­kru i śmie­ta­ny. Trze­ba było przy­znać, że mimo to jej syl­wet­ka była nie­na­gan­na.

Usiadł przy sto­le i cze­kał, aż ona poda ja­jecz­ni­cę. Mat­ka za­wsze po­da­wa­ła. Oj­ciec nie po­zwa­lał Łu­ka­szo­wi jej po­ma­gać. Sie­dział więc jako kil­ku­let­ni chło­piec i wpa­try­wał się w blat sto­łu, na­słu­chu­jąc każ­de­go ru­chu mat­ki. Mo­dlił się wte­dy, by zro­bi­ła to, jak na­le­ży. Naj­pierw oj­ciec do­sta­wał swój ta­lerz, któ­ry nie mógł zbyt gło­śno ude­rzyć w stół pod­czas sta­wia­nia. Pa­mię­tał, jak mat­ce drża­ła dłoń na­zna­czo­na fio­le­to­wym krwia­kiem. Ja­jecz­ni­ca mu­sia­ła być od­po­wied­nio ścię­ta. Po­tem do­sta­wał on. Do­kład­nie taką samą por­cję jak tata. Prze­cież był męż­czy­zną.

Ock­nął się z na­tręt­ne­go wspo­mnie­nia. Chleb stał już na środ­ku za­raz obok ma­sel­nicz­ki. Zdjął przy­kryw­kę z ma­sła. Żół­ta bre­ja lek­ko się roz­pły­wa­ła. Ktoś usta­wił na­czy­nie tak, że tra­fia­ły w nie pro­mie­nie sło­necz­ne. Okna kuch­ni znaj­do­wa­ły się od wscho­du. To tu­taj roz­po­czy­nał się dzień.

– Cze­mu nic nie mó­wisz? – Wy­rwa­ła go z za­my­śle­nia.

– Nie wiem. Nie chce mi się. A zdą­żysz do pra­cy? – Szyb­ko za­mie­nił od­po­wiedź w py­ta­nie.

– Ja­sne. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Wy­kła­da­ła wła­śnie ja­jecz­ni­cę na ta­la­rze. Po kuch­ni roz­szedł się przy­jem­ny za­pach. Aż za­bur­cza­ło mu w brzu­chu. – Naj­wy­żej otwo­rzę tro­chę póź­niej. To jest wła­śnie plus wła­sne­go in­te­re­su.

– Do­brze ci. Ja mu­szę być na dzie­sią­tą w biu­rze – wes­tchnął.

Jan­ka po­sta­wi­ła przed nim ta­lerz. Stuk­nę­ła o blat sto­łu zbyt gło­śno, ner­wo­wo się więc wzdry­gnął. Na szczę­ście ko­bie­ta nie za­uwa­ży­ła jego re­ak­cji. Po­da­ła mu wi­de­lec i wresz­cie za­ję­ła miej­sce na­prze­ciw­ko. Ja­dła w mil­cze­niu. Ła­ma­ła chleb i ma­cza­ła w jaj­ku. Po­tem z gra­cją wkła­da­ła go do ust. Zer­kał na nią od cza­su do cza­su. Uśmie­cha­ła się. Nie mia­ła spło­szo­ne­go spoj­rze­nia, nie ucie­ka­ła wzro­kiem. Wy­da­wa­ło mu się, że wciąż nie czu­ła żad­ne­go za­gro­że­nia, jak­by in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy nie zo­stał w niej ni­g­dy roz­bu­dzo­ny.

– Nie boli cię już gło­wa? – spy­tał, by prze­rwać ci­szę.

– Boli, ale łyk­nę­łam ta­blet­kę, więc pew­nie za­raz ból przej­dzie. Kawa mi do­brze zro­bi. Za chwi­lę sta­nę na nogi.

– Pysz­ne.

– Jaj­ka z rana są naj­lep­sze. – Wy­tar­ła chle­bem brzeg ta­le­rza.

– Po­cze­kać na cie­bie, czy sama po­je­dziesz do dru­kar­ni?

– Sama – od­par­ła zde­cy­do­wa­nie. – Duże dziew­czyn­ki ra­dzą so­bie same. Aha – za­my­śli­ła się przez chwi­lę – dzi­siaj po po­łu­dniu chy­ba się nie zo­ba­czy­my, bo jadę do ojca. Chcę z nim po­rząd­nie ob­ga­dać tę książ­kę.

– Ja­sne. Dużo już na­pi­sa­łaś?

– Szkic za­le­d­wie. Mu­szę za­brać od nie­go dzien­ni­ki dziad­ka, bo bez tego ani rusz.

– My­śla­łem, że już daw­no je wzię­łaś. – Spoj­rzał na nią uważ­nie. Pa­mię­tał do­sko­na­le, że oj­ciec da­wał jej ze­szyt dziad­ka. Był pe­wien, że go wzię­ła. Od razu spiął się w ocze­ki­wa­niu fał­szy­wej wy­mów­ki.

– Tak, ale po­tem znów go zo­sta­wi­łam. Za­ga­da­li­śmy się i za­po­mnia­łam. – Roz­wia­ła jego wąt­pli­wo­ści, jak­by czy­ta­ła w my­ślach.

– Było pysz­ne. – Wy­gar­nął z ta­le­rza reszt­ki jaj­ka. Na brze­gu po­zo­sta­ły pa­secz­ki szczy­pior­ku ni­czym wspo­mnie­nie tego, co przed chwi­lą zjadł. Nie dało się ich jed­nak na­brać na wi­de­lec, więc zo­sta­wił ten or­na­ment na na­czy­niu. Jan­ki ta­lerz pew­nie za chwi­lę bę­dzie wy­glą­dał tak, jak­by ktoś go umył. Bar­dzo do­kład­nie zbie­ra­ła chle­bem ja­jecz­ni­cę. – Będę w ta­kim ra­zie le­ciał. Zdzwo­ni­my się?

– Tak. – Kiw­nę­ła gło­wą.

Łu­kasz do­pił kawę. Po­tem wsta­wił na­czy­nia do zmy­war­ki. Cmok­nął ją w czu­bek gło­wy i wy­szedł. Kie­dy opusz­czał jej miesz­ka­nie, po­czuł dziw­ne ukłu­cie. Nie umiał tego zde­fi­nio­wać. Zbiegł więc szyb­ko po scho­dach, żeby po­zo­sta­wić dziw­ne wra­że­nie za sobą, na wy­cie­racz­ce przed drzwia­mi jej miesz­ka­nia. Niech za­bie­rze je ktoś inny.

Jan­ka wsa­dzi­ła do ust ostat­ni ka­wa­łek pie­czy­wa. Opar­ła się wy­god­nie na krze­śle. Przez mo­ment nie­ru­cho­mo wpa­try­wa­ła się w miej­sce, gdzie jesz­cze kil­ka se­kund wcze­śniej sie­dział Łu­kasz. Wzię­ła łyk kawy. Gorz­ko-kwa­śny smak przy­wo­łał ją do rze­czy­wi­sto­ści. W tle na­tręt­nie za­wi­bro­wał te­le­fon.

– Słu­cham – rzu­ci­ła w słu­chaw­kę i na­tych­miast po­de­rwa­ła się z krze­sła. – Nie krzycz tak! Już jadę!

Po­bie­gła do ła­zien­ki. Szyb­kie spoj­rze­nie w lu­stro i po­zby­ła się złu­dzeń, że ko­bie­ta w jej wie­ku cał­kiem nie­źle wy­glą­da w na­tu­ral­nym i eko­lo­gicz­nym wy­da­niu. Jed­nak nie było już cza­su na na­kła­da­nie ma­zi­deł, któ­re po­wo­do­wa­ły, że co nie­co uda­wa­ło się za­tu­szo­wać albo przy­naj­mniej dać złu­dze­nie świe­żo­ści.

Wło­ży­ła pod­ko­szul­kę, wcią­gnę­ła dżin­sy, któ­re znów wy­da­ły się za luź­ne. Z cze­go oni je ro­bi­li, że po pra­niu le­d­wo się czło­wiek mie­ścił, a po kil­ku dniach z go­dzi­ny na go­dzi­nę ro­bi­ły się więk­sze i więk­sze? Za­pię­ła pa­sek na ko­lej­ną dziur­kę. Na tę jesz­cze nie za­pi­na­ła. Prze­mknę­ło jej przez myśl, że to nie dżin­sy, a ona lek­ko zbie­gła się w pra­niu zwa­nym po­tocz­nie ży­ciem. Nie było jed­nak cza­su na roz­wa­ża­nia, bo An­tek cze­kał przed dru­kar­nią i rzu­cał ta­ki­mi kur­wa­mi, że pew­nie lu­dzie w oko­li­cy mu­sie­li po­gło­śnić te­le­wi­zo­ry, by za­głu­szyć te siar­czy­ste ryki wście­kło­ści.

Wsko­czy­ła do sa­mo­cho­du, któ­ry na szczę­ście z le­ni­stwa dzień wcze­śniej za­par­ko­wa­ła przed blo­kiem. Dzię­ki temu nie mu­sia­ła pę­dzić do ga­ra­żu. Po­pra­wi­ła swe­ter, któ­ry wrzu­ci­ła na sie­bie w ostat­niej chwi­li. Od­pa­li­ła auto i wy­bra­ła nu­mer do Ant­ka. Sil­nik de­li­kat­nie za­mru­czał, a w gło­śni­ku roz­brzmiał zde­ner­wo­wa­ny głos wspól­ni­ka.

– Gdzie ty, do cho­le­ry, je­steś?!

– Już wy­jeż­dżam sprzed blo­ku. Daj mi pięć mi­nut.

– Jaś­ka! Ja­kie, kur­wa, pięć mi­nut?! Za­nim ty się prze­bi­jesz przez Grun­waldz­ką, to mi­nie pół go­dzi­ny. Kor­ki są o tej po­rze! No chy­ba że opa­no­wa­łaś sztu­kę te­le­por­ta­cji.

– Nie wrzeszcz na mnie! Jadę! Mo­głeś wziąć swo­je klu­cze. Czy to taki pro­blem?

– Mó­wi­łem, że za­po­mnia­łem!

– No, to te­raz nie wy­ży­waj się na mnie. Za­raz będę. Po­ja­dę na­oko­ło, je­że­li na Grun­waldz­kiej są kor­ki. Cześć.

An­tek nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, kie­dy Jan­ka wy­łą­czy­ła te­le­fon. We­szła ostro w za­kręt. Koła lek­ko za­pisz­cza­ły z pod­nie­ce­nia, bo ko­bie­ta zbyt rzad­ko fun­do­wa­ła im szyb­ką jaz­dę. Do dru­kar­ni za­je­cha­ła pięt­na­ście mi­nut póź­niej. Na­wet An­tek mu­siał przy­znać, że to mi­strzo­stwo świa­ta, iż do­tar­ła tak szyb­ko. Otwo­rzy­ła drzwi. Męż­czy­zna wbił od­po­wied­ni kod alar­mu, aby go wy­łą­czyć, i od razu znik­nął w po­miesz­cze­niu z ma­szy­na­mi. Jan­ka usia­dła przy biur­ku, uru­cho­mi­ła kom­pu­ter i chwi­lę wpa­try­wa­ła się w czar­ny ekran, za­nim za­czę­ły po­ja­wiać się na nim sta­ran­nie uło­żo­ne ikon­ki.

Mia­ła dzi­siaj do zło­że­nia nie­wiel­ki plik. Mu­siał być go­to­wy do dru­ku na ju­tro. An­tek sza­lał w po­miesz­cze­niu obok. Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się do sie­bie, kie­dy usły­sza­ła ha­łas. W wy­obraź­ni wi­dzia­ła minę wspól­ni­ka. Pew­nie klął na czym świat stoi, bo coś zrzu­cił na pod­ło­gę. Na­gle drzwi otwo­rzy­ły się z hu­kiem.

– Jaś­ka! Po co cią­gle to trzy­ma­my?! – Rzu­cił na jej biur­ko garść oło­wia­nych czcio­nek. – To mu­zeum ja­kieś czy co?

– Roz­wa­li­łeś skrzyn­kę? – Zde­ner­wo­wa­ła się nie na żar­ty. Czcion­ki to po­zo­sta­łość po sta­rej dru­kar­ni. Zo­sta­wi­ła je na pa­miąt­kę, tak jak ko­pie sta­ro­dru­ków wi­szą­cych na ścia­nach. Tuż za nią wi­sia­ła pła­sko­rzeź­ba przed­sta­wia­ją­ca Gu­ten­ber­ga. Wszyst­ko mia­ło swo­je miej­sce, prze­szłość mie­sza­ła się z no­wo­cze­sno­ścią, ale za­wsze w kul­cie złot­ni­ka z Mo­gun­cji. Dla Jan­ki był to nie­mal­że świę­ty. To prze­cież na jego cześć do­sta­ła imię. Ja­ni­na w po­łą­cze­niu z na­zwi­skiem Lau­do­wicz we­dług jej ojca pięk­nie ze sobą gra­ło. A dru­kar­stwo, po­mi­mo że nie przy­po­mi­na­ło tego sprzed lat, cią­gle było dla niej czar­ną sztu­ką.

– No, roz­wa­li­łem. Wal­ną­łem nie­chcą­cy i wszyst­kie czcion­ki się roz­je­ba­ły po pod­ło­dze!

– Do­bra, nie ru­szaj tego. Za­raz przyj­dzie pani Sta­sia. Po­pro­szę ją, żeby po­zbie­ra­ła.

– Niech to gdzieś wy­nie­sie, bo tam nie ma miej­sca. – Ma­chał rę­ko­ma w zło­ści.

Jan­ka wie­dzia­ła, że to tym­cza­so­wy na­strój. Zna­ła go nie od dziś. Cho­dzi­li ra­zem do tech­ni­kum po­li­gra­ficz­ne­go. Może nie po­lu­bi­li się od pierw­sze­go wej­rze­nia, ale los ze­tknął ich ze sobą i to wła­śnie Jan­ka była świad­kiem na ślu­bie Ant­ka, a po­tem zo­sta­ła mat­ką chrzest­ną jego cór­ki. Pla­no­wa­ła za­ra­zić ją dru­kar­skim fa­chem. A szan­se były spo­re, bo prze­cież oj­ciec to dru­karz peł­ną gębą. Ko­chał te oło­wia­ne czcion­ki rów­nie moc­no jak Jan­ka, ale nie za­wsze się do tego przy­zna­wał.

– Co te­raz ro­bisz?

– Roz­jeż­dżam ma­szy­nę.

– Okej. A kar­to­ny z książ­ka­mi są już przy­go­to­wa­ne? – spy­ta­ła. – Zo­sta­wi­łeś mi jed­ną?

– Ja­sne – od­parł i na chwi­lę znik­nął w po­miesz­cze­niu obok. Po kil­ku se­kun­dach stał już koło jej biur­ka. Po­ło­żył książ­kę, mru­cząc coś pod no­sem.

Wzię­ła ją do ręki. Mia­ła ład­ną okład­kę. Po­wą­cha­ła grzbiet. Nic tak pięk­nie nie pach­nia­ło jak wo­lu­min pro­sto z dru­kar­ni. Za­nu­rzy­ła nos w roz­ło­żo­ne kart­ki. Wcią­gnę­ła po­wie­trze, w któ­rym za­pach słów mie­szał się z wo­nią pa­pie­ru. Szko­da, że tak rzad­ko mie­li zle­ce­nia na książ­ki. Głów­nie self pu­bli­shing, oczy­wi­ście w ma­łym na­kła­dzie. Zle­ce­nio­daw­ca­mi byli z re­gu­ły sami au­to­rzy – lu­dzie o nie­speł­nio­nych am­bi­cjach pi­sar­skich. Ma­rzy­ła im się książ­ka z wła­snym na­zwi­skiem na okład­ce. Wy­daw­cy od­rzu­ca­li te ge­nial­ne dzie­ła, więc de­spe­ra­ci dru­ko­wa­li na swój koszt, a po­tem wo­zi­li wo­lu­mi­ny w ba­gaż­ni­kach aut i sprze­da­wa­li, gdzie po­pa­dło, ni­czym za­klę­cia szar­la­ta­nów.

Ja­ni­na otwo­rzy­ła szu­fla­dę biur­ka. Za­wsze mia­ła tam ukry­te cu­kier­ki. Naj­czę­ściej zwy­kłe krów­ki. Ostat­nio pod­kra­da­nie ich sta­ło się ry­tu­ałem. Jak cią­gnię­cie cia­stecz­ka z wróż­bą. A wszyst­ko przez to, że na pa­pier­ku we­wnątrz za­czę­ły się po­ja­wiać zda­nia przy­po­mi­na­ją­ce sen­ten­cje. Przez chwi­lę za­wa­ha­ła się nad wy­bo­rem. Ta po pra­wej czy może ta z wierz­chu? Za­pas po­wo­li się koń­czył, więc i wy­bór był mniej­szy. Wresz­cie chwy­ci­ła w pal­ce mięk­ką kost­kę w po­dwój­nym pa­pier­ku. Roz­wi­nę­ła wpraw­nym ru­chem. Pa­pier ła­two od­szedł. Zwy­kle wto­pio­ny był zbyt moc­no w cu­kie­rek i nie chciał dać się zdjąć. Wów­czas zja­da­ła z tym upar­tym ka­wał­kiem opa­ko­wa­nia. Po­dob­no ce­lu­lo­za szyb­ko się roz­kła­da, więc w grun­cie rze­czy nie sta­no­wi­ło to pro­ble­mu. Dru­karz musi od cza­su do cza­su po­sma­ko­wać tro­chę pa­pie­ru.

„Wróć do mnie”, prze­czy­ta­ła. Uśmiech­nę­ła się do tej my­śli. Sło­dycz cu­kier­ka przy­jem­nie roz­cho­dzi­ła się po pod­nie­bie­niu. Taka nie­biań­sko mlecz­na. A pew­nie, że wró­cę, po­my­śla­ła za­do­wo­lo­na, bo jak­że tak koń­czyć na jed­nej krów­ce. Nie da się! Zde­cy­do­wa­nym ru­chem chwy­ci­ła na­stęp­ną. Roz­wi­nę­ła rów­nie spraw­nie co po­przed­nią. „Zga­dzam się na wszyst­ko”. Wsa­dzi­ła do ust na­stęp­ny cu­kie­rek, by prze­dłu­żyć słod­kie do­zna­nia. Pod­par­ła wy­god­nie gło­wę. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Na chwi­lę za­hip­no­ty­zo­wa­ła ją cy­fra mi­ga­ją­ca na wy­świe­tla­czu.

– Dzień do­bry! – Czyjś głos wy­rwał ją z za­my­śle­nia. Przed biur­kiem sta­nął wy­so­ki męż­czy­zna. Nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie, za­jął miej­sce na krze­śle na­prze­ciw­ko i za­czął grze­bać w czar­nej ak­tów­ce, któ­rą trzy­mał na ko­la­nach. To po­zwo­li­ło Jan­ce otrzą­snąć się z bło­go­sta­nu, przy­wró­cić ja­sność my­śle­nia i zgar­nąć ję­zy­kiem reszt­ki sło­dy­czy z pod­nie­bie­nia.

– W czym mogę panu po­móc? – Wy­pro­sto­wa­ła się, na­pię­ła krę­go­słup i cier­pli­wie cze­ka­ła, aż męż­czy­zna przed­sta­wi, z jaką spra­wą przy­szedł.

Klient pra­co­wi­cie cze­goś szu­kał. W koń­cu wy­grze­bał z ak­tów­ki ma­łe­go pen­dri­ve’a. Nic dziw­ne­go, że nie mógł go wy­ma­cać. Za­do­wo­lo­ny z osią­gnię­cia po­ło­żył na biur­ku ma­lut­kie urzą­dze­nie.

– Chciał­bym wy­dru­ko­wać u pań­stwa to­mik po­ezji – od­parł, po­pra­wia­jąc oku­la­ry na no­sie. Do­pie­ro wte­dy je za­uwa­ży­ła. On też do­kład­niej przyj­rzał się ko­bie­cie zza biur­ka. Mia­ła zmę­czo­ną twarz, ale w ciem­no­brą­zo­wych oczach coś iskrzy­ło. Umiał roz­po­znać ten nie­zwy­kły błysk. Być może te­raz lek­ko przy­ga­szo­ny, ale po od­po­wied­nim oto­cze­niu go tro­ską miał szan­sę roz­pa­lić się na nowo.

– Ile ar­ku­szy? – spy­ta­ła, wkła­da­jąc po­da­ny jej no­śnik w gniaz­do USB. Wpa­try­wa­ła się w mo­ni­tor, więc nie wi­dzia­ła wy­ra­zu twa­rzy męż­czy­zny, któ­ry przy­glą­dał się jej z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Oko­ło czter­dzie­stu stron – od­parł. – Okład­ka też tam jest. Tekst jest po zła­ma­niu i zło­że­niu. Cho­dzi tyl­ko o wy­druk. Pro­szę zro­bić wy­ce­nę.

– Ile eg­zem­pla­rzy? Mo­że­my to pu­ścić cy­fro­wo albo na of­fse­cie. Zo­ba­czy­my, co się bę­dzie bar­dziej opła­ca­ło.

Otwo­rzy­ła fol­der za­ty­tu­ło­wa­ny „Pły­wa­ją­cy mo­tyl”. Okład­ka nie zro­bi­ła na niej wra­że­nia. Prze­cięt­na. Nie naj­gor­sza, ale bez fa­jer­wer­ków.

– Chciał­bym trzy­sta sztuk. Nie mam szcze­gól­nych wy­ma­gań co do pa­pie­ru. Za­ufam cał­ko­wi­cie pani do­świad­cze­niu.

– Czy­li stan­dar­do­wo – mruk­nę­ła. Nikt na swój koszt nie dru­ko­wał wię­cej. Cza­sa­mi zda­rzył się ja­kiś fan­ta­sta ma­rzy­ciel, któ­re­mu wy­da­wa­ło się, że sam sprze­da ty­siąc eg­zem­pla­rzy, ale to bar­dzo rzad­ko. – Pu­ści­my cy­fro­wo – za­de­cy­do­wa­ła.

Wy­ję­ła kart­kę z pla­sti­ko­we­go po­jem­ni­ka sto­ją­ce­go na biur­ku. Na­pi­sa­ła kwo­tę i po­da­ła ją klien­to­wi. Tego zwy­cza­ju na­uczy­ła się od wspól­ni­ka. An­tek twier­dził, że do­pó­ki kwo­ta nie wy­brzmi, to za­wsze jest do przy­ję­cia przez klien­ta, moż­na więc na pa­pie­rze śmia­ło po­da­wać tę naj­bar­dziej opty­mi­stycz­ną dla usłu­go­daw­cy opcję. Tak też ro­bi­ła. Klient wte­dy w mil­cze­niu przy­glą­dał się cy­fer­kom i z re­gu­ły wy­ra­żał zgo­dę. Pi­smo mia­ło w so­bie nie­zwy­kłą moc i trze­ba było z tego na­le­ży­cie ko­rzy­stać.

– Do­brze – za­brzmiał mę­ski głos. – To mi od­po­wia­da. Na kie­dy by­ła­by książ­ka?

– Po nie­dzie­li. Je­śli te­raz wpła­ci pan za­licz­kę, to we wto­rek bę­dzie do ode­bra­nia. Dwie­ście zło­tych – rzu­ci­ła i za­czę­ła wy­stu­ki­wać zle­ce­nie na kla­wia­tu­rze. Mia­ła go­to­we for­mu­la­rze. Na­le­ża­ło wpi­sać tyl­ko od­po­wied­nie dane.

Męż­czy­zna od­po­wia­dał na jej py­ta­nia. Spodo­bał mu się jej ton gło­su, więc z przy­jem­no­ścią pod­dał się jego ryt­mo­wi i me­lo­dii. Gdy skoń­czy­li, wy­łu­skał z port­fe­la od­li­czo­ną kwo­tę, a na bank­no­tach ni­czym wi­śnię na tor­cie z na­masz­cze­niem po­ło­żył swo­ją wi­zy­tów­kę.

– Gdy­by uda­ło się wcze­śniej, to pro­szę za­dzwo­nić. Miesz­kam w Skar­sze­wach, ale tu­taj nie­da­le­ko pra­cu­ję.

– Dzię­ku­ję. Po­de­pnę pod umo­wę. – Otwo­rzy­ła szu­fla­dę biur­ka i od­szu­ka­ła zszy­wacz. Jed­nak jej uwa­gę na­tych­miast przy­ku­ły cu­kier­ki. Chwi­lę się za­wa­ha­ła, aż wresz­cie się­gnę­ła po jed­ne­go i pod­su­nę­ła go klien­to­wi. – Pro­szę się po­czę­sto­wać. Do­sko­na­łe na osło­dę dnia. Pro­szę od­wi­nąć i spraw­dzić, jaki ma pan tekst na pa­pier­ku – po­wie­dzia­ła, uśmie­cha­jąc się do nie­go. Uży­ła zszy­wa­cza, a męż­czy­zna w tym cza­sie mo­co­wał się z pa­pie­rem, bo nie miał ta­kiej wpra­wy jak Jan­ka. Brze­gi nie chcia­ły się od­kle­ić od słod­kiej masy. – Je­stem chy­ba uza­leż­nio­na od tych zło­tych my­śli.

– Nie wie­dzia­łem, że coś ta­kie­go jest w cu­kier­kach.

– Jest. I w cu­kier­kach, i na kap­slach na­po­jów. Wszyst­ko to czy­tam. – Za­śmia­ła się. – Choć może się to wy­da­wać dziw­ne.

– Nie… Dla­cze­go? – Wło­żył krów­kę do ust, a opa­ko­wa­nie po­dał Jan­ce.

– „Spędź ze mną tę chwi­lę” – prze­czy­ta­ła.

– Brzmi jak za­pro­sze­nie na rand­kę – po­wie­dział, z tru­dem prze­żu­wa­jąc słod­ką masę.

– Ra­cja. – Lek­ko się za­ru­mie­ni­ła.

Klient scho­wał do­ku­men­ty do ak­tów­ki. Spo­glą­dał na nią z cie­ka­wo­ścią, bo ko­bie­ta nie­wąt­pli­wie go za­in­try­go­wa­ła. Jej ciem­ne wło­sy lek­ko pod­wi­nię­te przy szyi kon­tra­sto­wa­ły z ja­snym ko­lo­rem skó­ry. I te oczy. Jak wę­gle. Jego żona mia­ła zie­lo­no­sza­re, bez tego bły­sku. Te­raz pew­nie się de­ner­wo­wa­ła w sa­mo­cho­dzie, że nie ma go tak dłu­go. Co moż­na ro­bić w dru­kar­ni? Za­no­si czło­wiek plik, usta­la cenę i wy­cho­dzi. A ta pier­do­ła pew­nie du­ka­ła coś o tych swo­ich wier­szach. Za­wsze to ro­bił. A nie daj Boże, jesz­cze czy­tał frag­men­ty swo­ich wy­po­cin!

– Dzię­ku­ję – od­parł, nie kon­ty­nu­ując te­ma­tu. Jan­ka po­czu­ła lek­kie ukłu­cie za­wo­du. Co praw­da nie mia­ła ocho­ty na spo­tka­nie, ale miło by­ło­by usły­szeć za­pro­sze­nie na rand­kę. Łu­kasz prze­cież był tym­cza­so­wym przy­stan­kiem w jej ży­ciu. Nie bu­dził w niej dresz­czy, nie po­wo­do­wał pod­nie­ca­ją­ce­go drże­nia nóg. Wszyst­ko już daw­no wy­wie­trza­ło. Może zbyt gwał­tow­nie i in­ten­syw­nie prze­ży­wa­li każ­de spo­tka­nie na po­cząt­ku. Po dwóch mie­sią­cach lek­ko się ochło­dzi­ło i tak siłą roz­pę­du trwa­ło do dziś. Jan­ka jed­nak była już bar­dzo bli­sko zro­bie­nia zde­cy­do­wa­ne­go kro­ku zmie­rza­ją­ce­go do za­koń­cze­nia zna­jo­mo­ści. Przy­naj­mniej tej na po­zio­mie łóż­ka. W in­nych sfe­rach ży­cia mogą da­lej być przy­ja­ciół­mi, zna­jo­my­mi, ko­le­ga­mi, czy jak to tam zwał.

Męż­czy­zna wstał. Nie­zdar­nie po­tknął się o krze­sło i do­pie­ro po chwi­li znik­nął za drzwia­mi dru­kar­ni. Jan­ka wło­ży­ła za­mó­wie­nie do po­ma­rań­czo­we­go se­gre­ga­to­ra i wła­śnie od­kła­da­ła go na re­gał, kie­dy drzwi znów się otwo­rzy­ły, a do środ­ka we­szła zdy­sza­na pani Sta­sia. Od pro­gu za­czę­ła ścią­gać swe­ter, by za chwi­lę po­wie­sić go w sza­fie. Po­pra­wi­ła ko­lo­ro­wą bluz­kę. Wpu­ści­ła ją w spodnie i wy­gła­dzi­ła dło­nią na od­sta­ją­cym brzu­chu, by się za bar­dzo nie marsz­czy­ła.

– Dzień do­bry, pani Ja­necz­ko. Już je­stem. Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Pan An­toś jest?

– O, dzień do­bry. Jest. Oczy­wi­ście roz­sy­pał czcion­ki, więc je­że­li­by pani mo­gła, to bar­dzo pro­szę…

– Znów krów­ki? – Rzu­ci­ła okiem na biur­ko, na któ­rym le­żał pa­pie­rek po cu­kier­ku po­ety.

– Tak – od­par­ła. – Pani Sta­siu, pani na pew­no wie, co to zna­czy, gdy się śni anioł.

– Anioł? – Chwi­lę się za­sta­no­wi­ła. – Moja ma­mu­sia za­wsze po­wta­rza­ła, że anioł to do­bry znak. Za­po­wiedź szczę­ścia i uspo­ko­je­nia. A coś mó­wił?

– Nie, chy­ba nic nie mó­wił. Te­raz to już le­d­wo pa­mię­tam.

– Zo­ba­czy pani, że anioł to do­bry znak.

– Hm, to się cie­szę – od­par­ła bez prze­ko­na­nia.

Pani Sta­sia znik­nę­ła w po­miesz­cze­niu obok, a Jan­ka za­ję­ła się pra­cą. Ukła­da­ła tekst w ko­lum­ny, wy­rów­ny­wa­ła in­ter­li­nię, za­cho­wy­wa­ła za­sa­dę re­gi­stru, ro­bi­ła od­po­wied­nie mar­gi­ne­sy. Za­wa­ha­ła się tyl­ko przy ini­cja­le. Nie mia­ła pew­no­ści, czy pa­su­je, i jaki styl był­by naj­od­po­wied­niej­szy.

Kie­dy ode­rwa­ła wzrok od mo­ni­to­ra, ze­gar wska­zy­wał trzy go­dzi­ny póź­niej. Przez ten czas nikt nie za­kłó­cał jej pra­cy. W tle mru­cza­ły ma­szy­ny, przy któ­rych czu­wał An­tek. Pani Sta­sia za­ję­ta była swo­ją pra­cą. Tyl­ko żo­łą­dek do­po­mi­nał się upra­gnio­nej prze­rwy. Z po­wo­du na­głe­go te­le­fo­nu Ant­ka za­po­mnia­ła wziąć ka­nap­ki. Włą­czy­ła czaj­nik, by za­pa­rzyć kawę.

– Komu co do pi­cia?! – pró­bo­wa­ła prze­krzy­czeć ha­łas ma­szyn. Dla ja­sno­ści prze­ka­zu ma­cha­ła kub­kiem. To był ewi­dent­ny znak, że czas na prze­rwę.

– Zrób mi moc­nej sy­pa­nej. – An­tek po­ja­wił się przy niej nie­mal­że na­tych­miast.

– To­siek… – za­czę­ła się przy­mi­lać. – To­siek…

– Po­dej­rza­na spra­wa. – Uśmiech­nął się. – Co chcesz?

– A Ka­sia zro­bi­ła ci może dzi­siaj do pra­cy ka­nap­ki? I może jesz­cze wy­po­sa­ży­ła cię w nie jak na woj­nę?

– Ha! Wie­dzia­łem, że coś chcesz. – Wy­cią­gnął z sza­fy swój ple­cak, w któ­rym za­wsze za­bie­rał do pra­cy coś smacz­ne­go, przy­go­to­wa­ne­go przez żonę. Ka­sia pro­wa­dzi­ła fir­mę ca­te­rin­go­wą, więc za­opa­try­wa­ła męża tak, że co jak co, ale śmierć gło­do­wa mu nie gro­zi­ła. Wy­sta­wił na sto­lik dwa po­jem­ni­ki. – Czu­ła, że za­po­mnisz śnia­da­nia.

– Uca­łuj ją ode mnie. – Z ra­do­ści kla­snę­ła w dło­nie, bo za­po­wia­da­ła się praw­dzi­wa wy­żer­ka. – Pani Sta­siu! Kawa? – pró­bo­wa­ła prze­krzy­czeć ma­szy­ny.

Po chwi­li pani Sta­sia cie­ka­wie za­glą­da­ła do po­jem­ni­ków z je­dze­niem. Ka­sia nie tyl­ko do­brze go­to­wa­ła, ale po­tra­fi­ła to tak ozdo­bić, że ślin­ka cie­kła na sam wi­dok.

– O, co to za cuda znów ta pana żona zro­bi­ła?

– Nie mam po­ję­cia – od­parł An­tek i za­mknął drzwi od ma­szy­now­ni.

Od razu zro­bi­ło się ci­szej. Jan­ka za­la­ła kawę i usta­wi­ła kub­ki na sto­li­ku. Każ­dy za­jął swo­je miej­sce. An­tek pod ścia­ną bli­sko drzwi, Jan­ka po jego le­wej stro­nie, a pani Sta­sia na­prze­ciw­ko. Ko­bie­ta wy­cią­gnę­ła wo­re­czek z tra­dy­cyj­ny­mi ka­nap­ka­mi, któ­re ra­czej mar­nie się pre­zen­to­wa­ły w po­rów­na­niu z za­war­to­ścią po­jem­ni­ków Ant­ka.

– Je­zu­sicz­ku – szep­nę­ła Jan­ka. – I cia­sto masz?

– A mam. Ko­ko­san­ki. – Przy­su­nął je do sie­bie. – Ale nie wiem, czy się po­dzie­lę.

– Nie bądź świ­nia.

– Będę i wpie­przę wszyst­ko sam.

– Cham z cie­bie, nie wspól­nik!

Prze­ko­ma­rza­li się w naj­lep­sze, po­pi­ja­jąc kawę i za­ja­da­jąc prze­ką­ski przy­go­to­wa­ne przez Ka­się. Tyl­ko pani Sta­sia ja­dła swo­je ka­nap­ki, twar­do sto­jąc na sta­no­wi­sku „nie bę­dzie się mar­no­wać”.

– Jaś­ka, idziesz dziś do Gaju?

– Idę. Wyj­dę, gdy skoń­czę skła­dać ten tekst. Chy­ba dziś już nikt nie przyj­dzie.

– Do­brze. Za pół go­dzi­ny zwal­niam ma­szy­nę. Dzi­siaj już ni­cze­go wię­cej nie mamy. Ju­tro pu­ści­my pla­ka­ty i te bro­szu­ry, któ­re te­raz ob­ra­biasz. Do­szło coś no­we­go?

– To­mik po­ezji. Już po skła­dzie.

– O, cie­ka­wie. Szko­da, że książ­ki dru­ku­je­my tak rzad­ko, nie?

– Ano szko­da. Ale i tak to już dru­ga w tym mie­sią­cu. Bio­rąc pod uwa­gę to, że przez dwa ostat­nie szły tyl­ko ulot­ki, bro­szu­ry, in­struk­cje ob­słu­gi i ka­len­da­rze, to i tak suk­ces.

– Książ­ki, nie książ­ki, waż­ne, że ro­bo­ta jest – pod­su­mo­wa­ła pani Sta­sia. – Bo dzi­siaj cięż­kie cza­sy dla ze­ce­rów. Wszyst­ko te kom­pu­te­ry za­ła­twia­ją – wes­tchnę­ła, prze­no­sząc się my­śla­mi w prze­szłość, kie­dy pra­co­wa­ła jako li­no­ty­pist­ka i kie­dy wśród dru­ka­rzy nie było bez­ro­bo­cia. Nie­mal­że znów po­czu­ła za­pach roz­to­pio­ne­go oło­wiu po­mie­sza­ne­go z cyną i an­ty­mo­nem. Uwiel­bia­ła go, choć o mało nie do­pro­wa­dził jej do oło­wi­cy.

– Praw­da – rzu­ci­ła Jan­ka. – I żal, że czcion­ki prze­szły do la­mu­sa.

– Pani Ja­necz­ko, ja to za­wsze po­wta­rzam, że prze­szłam na eme­ry­tu­rę ra­zem z dru­kiem wy­pu­kłym – za­śmia­ła się. – Do­brze jed­nak, że mogę u was do­ro­bić, bo ina­czej przy­szło­by zgi­nąć mar­nie.

To były świę­te sło­wa. Przy ta­kiej kon­ku­ren­cji na ryn­ku każ­de zle­ce­nie było na wagę zło­ta. Małe dru­kar­nie czę­sto le­d­wo wią­za­ły ko­niec z koń­cem, a im mimo wszyst­ko ja­koś się ukła­da­ło. Pra­cow­ni­ków mie­li nie­wie­lu, bo oprócz do­cho­dzą­cej pani Sta­si na sta­łe był tyl­ko Ry­siek. W tym ty­go­dniu aku­rat wy­ko­rzy­sty­wał za­le­gły urlop. W trój­kę ra­dzi­li so­bie cał­kiem nie­źle. Nie było zbęd­ne­go ci­śnie­nia i spi­na­nia. Je­dy­nie An­tek od cza­su do cza­su klął siar­czy­ście, ale taki miał cha­rak­ter i chy­ba ni­ko­mu to nie prze­szka­dza­ło. Przy­zwy­cza­ili się przez lata.

Kil­ka go­dzin póź­niej Jan­ka szła le­śną ścież­ką w Gaju Gu­ten­ber­ga. W od­da­li wi­dzia­ła ciem­ną po­stać swo­je­go mi­strza. Przy­cho­dzi­ła tu od po­nad dwu­dzie­stu lat. Nie wie­dzia­ła, że ta­kie miej­sce ist­nie­je aż do mo­men­tu, kie­dy zło­ży­ła po­da­nie o przy­ję­cie do tech­ni­kum po­li­gra­ficz­ne­go. Tu­taj od­by­wa­ły się chrzty przy­szłych adep­tów sztu­ki dru­kar­skiej. Do­sko­na­le pa­mię­ta­ła i ten dzień, i to, jak wy­cho­waw­ca opo­wia­dał po­tem w szko­le o Gu­ten­ber­gu, o zna­cze­niu dru­ku. Niby wszyst­ko to wie­dzia­ła od ojca dru­ka­rza, ale w szko­le było ja­koś ina­czej, do­stoj­niej, uro­czy­ściej. Za­ko­cha­ła się tam w ru­cho­mych czcion­kach, per­ga­mi­nach i w sa­mym mi­strzu z Mo­gun­cji. Je­że­li moż­na było wzdy­chać do roz­czo­chra­ne­go pio­sen­ka­rza z pla­ka­tu, to moż­na było i do Gu­ten­ber­ga.

Zbli­ża­jąc się do al­ta­ny, przy­po­mi­na­ła so­bie, jak za­ku­to ją wte­dy w dyby i po­la­no gło­wę far­bą. Mia­ła nie lada kło­pot, by po­tem ją zmyć, ale dziel­nie znio­sła otrzę­si­ny. Far­bę dru­kar­ską ko­cha­ła od dziec­ka. Uwiel­bia­ła jej za­pach. Za­wsze za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go nie ma per­fum z taką nutą. Nic tak nie pach­nie, jak książ­ki ścią­ga­ne z pra­sy dru­kar­skiej! Każ­dy bi­blio­fil, do któ­rych prze­cież Jan­ka się rów­nież za­li­cza­ła nie tyl­ko z ra­cji wy­ko­ny­wa­ne­go za­wo­du, przy­znał­by ra­cję. Od cze­go za­czy­na się czy­ta­nie no­wej książ­ki? Od za­pa­chu. Otwie­ra się wo­lu­min mniej wię­cej na środ­ku. Roz­kła­da się przed sobą ni­czym cia­ło ko­chan­ki i za­nu­rza twarz, wcią­ga­jąc w noz­drza jej za­pach. To jak gra wstęp­na przed czy­tel­ni­czą or­gią.

– Nie za­cze­piaj pani. – Z za­my­śle­nia wy­rwał ją do­no­śny głos ko­bie­ty. Wo­ła­ła psa ob­wą­chu­ją­ce­go nogi Jan­ki, któ­ra na chwi­lę za­mar­ła z prze­ra­że­nia, bo do­ber­man za­wsze przy­wo­ły­wał krwa­we ob­ra­zy z fil­mów. Te psy mia­ły w so­bie coś de­mo­nicz­ne­go. Zwie­rzak był w ka­gań­cu, a mimo to bu­dził re­spekt. – Prze­pra­szam pa­nią. – Wła­ści­ciel­ka psa po­de­szła i za­pię­ła mu smycz. – My­śla­łam, że ni­ko­go nie ma na ścież­ce. Chcia­łam, żeby po­bie­gał.

– Dzień do­bry. – Jan­ka uśmiech­nę­ła się ner­wo­wo i lek­ko ode­tchnę­ła do­pie­ro wte­dy, gdy pies zo­stał od­su­nię­ty od niej na bez­piecz­ną od­le­głość. Mia­ła jed­nak wąt­pli­wo­ści co do tego, czy ta drob­na nie­wia­sta jest w sta­nie utrzy­mać roz­wście­czo­ne­go zwie­rza­ka.

– Nie jest groź­ny. Pro­szę się nie oba­wiać – do­da­ła ko­bie­ta, jak­by czy­ta­jąc w jej my­ślach. Po chwi­li lek­ko szarp­nę­ła psa i ode­szli.

Jan­ka pa­trzy­ła za nimi. Wła­ści­ciel­ka do­ber­ma­na obej­rza­ła się i chy­ba uśmiech­nę­ła. Do­pie­ro wte­dy Jan­ka spo­strze­gła, że kłyk­cie zro­bi­ły się jej bia­łe od kur­czo­we­go za­ci­ska­nia pal­ców na książ­ce. Roz­luź­ni­ła dłoń i ru­szy­ła przed sie­bie.