Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Zaciszu, małym miasteczku na północy kraju, dochodzi do brutalnego morderstwa młodej dziewczyny. Jej bestialsko okaleczone ciało zostaje znalezione w kompleksie Kamiennych Kręgów, uważanym przez miejscowych za tajemnicze miejsce mocy. Modus operandi sprawcy zaskakująco przypomina zbrodnie sprzed ćwierćwiecza, popełnione przez odsiadującego karę więzienia Oskara Akera, zwanego Krwawym Kolekcjonerem.
Rozgłos, jaki Zaciszu może przynieść morderstwo, nie jest jednak na rękę miejscowemu biznesmenowi, Igorowi Ratajowi, ponieważ ofiara pozostawała z nim w niejasnych relacjach. Wywiera presję na komendancie policji, żeby sprawę zamieciono pod dywan.
Aby temu zapobiec, młoda policjantka Klara Bojar zwraca się o pomoc do prokuratora Emila Graba, który historię Krwawego Kolekcjonera zna z pierwszej ręki. Na obiecujący trop natrafia też Pola Sass, prowadząca własne dziennikarskie śledztwo.
Tymczasem najbliższa przyjaciółka ofiary ginie bez śladu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 620
Opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja na okładce i stronach tytułowych: [email protected]
Redaktor prowadząca: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech
© 2024 by Łukasz Woźniak
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-039-4
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Dla Grace,
Noc jest upalna, choć to już ostatnie dni wakacji. Las jest suchy, chrzęści pod nogami, gałązki łamią się od najlżejszego dotyku. Księżyc świeci jasno, ale przez gęste i wysokie drzewa do lasu dociera tylko nikła biaława poświata. Kształty są ostre, upiorne i tajemnicze. W takich warunkach łatwo zobaczyć coś, czego nie ma, lub zbagatelizować coś, co powinno wzbudzić strach.
Noc jest przyjacielem, osnuwa myśli i dużo ułatwia.
Przez większość czasu siedzi w ukryciu, by nie ujawniać swej obecności. Spogląda przez szparę, która utworzyła się pomiędzy gęstymi gałęziami starych sosen. Zresztą dzieciaki są tak bardzo zajęte sobą, że nie widzą niczego wokół. Kilkukrotnie prawie się zorientowały, że ktoś je obserwuje, ale szybko obróciły to w żart, jak wczorajszej nocy, gdy usłyszały kroki gdzieś pośród drzew.
Zaczęły się straszyć, opowiadać mroczne historie. Część dziewczyn nie wytrzymała, są zbyt strachliwe i dziś już ich nie ma. Ale ona musiała zostać, co zresztą było do przewidzenia.
Jedna zawsze zostaje.
I kilku chłopaków. Trzech na jedną.
To ich ostatnie dni przed wejściem w dorosłość. Chcą się wyszaleć, odreagować i uczcić coś, co się wydarzy, choć wcale nie musi.
Nie dla każdego.
Ile to już lat minęło od ostatniego razu?
Zbyt dużo.
Historia powtarza się na nowo, na nowo i tak bez końca.
Uczucie podekscytowania wraca i jest niemal tak samo wielkie, jak wtedy. Tym razem będzie inaczej, spokojniej, bardziej rozkosznie. Choć rozkosz i zadowolenie to tylko składowe zadania, a cel jest zupełnie inny.
Cel spływa w nocy jak krople rosy po świeżej trawie, zwiastując coś nowego. A później przebudza się o poranku, jeszcze niepewny, niewykształcony. Dojrzewa za dnia, stając się czystym i klarownym.
Cel to powinność, zadanie do wykonania.
Cel nie wybiera. On się staje i naznacza swym istnieniem.
Krew płynie w żyłach, serce łomocze w piersi, a na czole pojawia się zimny pot. Ociera go ręką, by nie dotarł do oczu, zaburzając widzenie i psując słodycz oczekiwania.
Jest niczym łowca kryjący się wśród gęstwiny. Obserwuje i czeka. Zwierzyna jest płochliwa, czujna i uważna, ale nie teraz. Alkohol, zabawa i czar otoczenia usypiają czujność, ułatwiają zadanie.
Przy ognisku jest ich coraz mniej. Sen skleja powieki, noc woła do siebie. Najpierw znika jeden, najszczuplejszy z nich. Potem drugi do niego dołącza.
Znikają w namiotach, zamykają oczy i odpływają w senne przestworza.
W blasku migających płomieni zostaje tylko ta dwójka. Ostatni z chłopaków i ofiara.
Upojeni, nieczujni i rozzuchwaleni. Na samą myśl źle się robi w żołądku. Nie tak to wszystko powinno wyglądać. Gdyby nie to, mogłaby żyć. Taka była jej powinność, ale wszystko zniszczyła.
Minuty mijają.
Dłoń zaciska się w pięść mocno, aż do odrętwienia. Ból otrzeźwia, pobudza i rozjaśnia umysł. Daje sygnał do działania. Impuls delikatnie przeszywający ciało zwiastuje nadchodzącą rozkosz spełnienia.
Gdy chłopak odchodzi, niknie w ciemnym namiocie, pośród szelestu drzew rozlega się cichy syk zapinanego zamka.
To znak, że mrok jest już blisko.
Oto dokona się prawda.
Przeszłość nie umiera nigdy, może właśnie dlatego to w niej grzebiemy swych bliskich. Znajomych, przyjaciół i rodzinę. Zakopujemy w niej także siebie, żyjąc niczym żywe trupy pośród zgliszczy tego, co dawno przestało już istnieć.
Przeszłość jest nieubłagana i nieosiągalna. Jest zapisaną kartką, z której nie zdołamy wymazać nawet jednego zdania, słowa czy choćby przecinka. Jest czynem dokonanym, niegdyś nagraną taśmą, którą można odtwarzać w kółko, nie mogąc w niej zmienić niczego. Słowa zostały wypowiedziane, a czyny dokonane. Scenografia została zwinięta, ale ślad po niej wyrył się w dziejach na zawsze.
Przeszłość rani głębiej, niż czyni to teraźniejszość. Możemy ją ukrywać, tuszować i przed nią uciekać. Możemy jej zaprzeczać, wypierać się jej lub udawać, że była inna. Czymże innym jednak jest życie zbiega, który ucieka przed przeszłością, jeśli nie ucieczką przed samym sobą?
Skazany na wieczną udrękę i strach przed dniem wczorajszym, zbieg toczy samotną walkę z góry skazaną na porażkę. Mimo to toczy ją każdego dnia od początku tylko po to, by paść w końcu wycieńczony, zasnąć i znów zacząć swą walkę od nowa.
Emil Grab wpatrywał się w okno, za którym szarzało pochmurne niebo. Lato dobiegało już końca, przynosząc ze sobą tę nieuchwytną nostalgię ostatnich upalnych dni. Korony drzew, które widział za oknem, były zeschnięte na wiór. Liście stały się kruche i delikatne, i chyba tylko wytrwałość sprawiała, że wciąż trzymały się na gałęziach. Skwar nie miał dla nich litości, podobnie jak nie miał jej dla żadnego żywego organizmu. Pożółkły i zmarniały. Nie miały w sobie już nic z zieleni życia, wisząc niczym symboliczne truchła dawnej witalności.
W powietrzu unosiła się duszącą zapowiedź burzy, dając nadzieję na chwilę ulgi, której spękana ziemia wyczekiwała od całych miesięcy. Deszcz jednak wciąż nie nadchodził, za to ciężkie powietrze utrudniało każdy następny oddech.
Dni były długie, a godziny upływały w leniwym bezruchu, który Grab starał się wypełniać czymkolwiek. Nie szło mu czytanie książek ani oglądanie telewizji. Ze spacerów zrezygnował już jakiś czas temu, zadowalając się wypadami do pobliskiego sklepu, co robił tylko wtedy, gdy lodówka świeciła pustkami i nie miał już innego wyjścia.
Myśli kłębiły się w głowie, tracąc swój sens kilka chwil po tym, gdy się rodziły.
Musiał odpocząć.
Od czego?
Życia? Codzienności?
Być może.
Grab nie patrzył na nic konkretnego, nie myślał też o niczym ważnym. Zawisł w niemyśleniu, którego nauczył się w ciągu ostatnich kilku bezczynnych miesięcy. Właściwie od dnia, w którym Edward Kostur odprawił go na urlop na bliżej nieokreślony czas.
Kostur przejął władzę nad Prokuraturą Okręgową zaledwie kilkanaście miesięcy temu, a Grab zdążył go już znienawidzić uczuciem tak czystym i wielkim, że trudno byłoby z nim dyskutować. Prokurator okręgowy, hegemon z politycznego nadania, który czyścił niewygodnych świadków poprzedniej władzy.
Ludzie na stołkach zmieniali się niczym w wielkim kalejdoskopie biurokratycznych układów. Nie tylko ci skostniali, przeżarci rdzą mijającego ustroju, bo tych należało się pozbyć już dawno. Z piedestału spadali także ci, którzy trwali od lat, opierając się powiewom politycznych gier i ustawek. Dobrzy, zorganizowani i drobiazgowi.
Zbyt drobiazgowi dla nowej władzy.
– Ta sprawa nie robi nam dobrze – powiedział Edward Kostur tuż po powitaniu.
Grab spojrzał na szczupłego, wysokiego mężczyznę, którego twarz nie zdradzała niczego poza chłodem i niechęcią do swego rozmówcy.
Kostur był o dobrych dziesięć, może kilkanaście lat młodszy od niego. Ale dzieliło ich coś o wiele bardziej znamiennego i ważniejszego niż tylko różnica wieku. Dzieliły ich czasy, w których dorastali, a ta bariera była nie do przebicia. Kostur nie zaznał pustych sklepowych półek, szarości i beznadziei, którą społeczeństwu gotuje każda dyktatura. Nic więc dziwnego, że nie potrafił rozpoznać tej nowej, rodzącej się tu i teraz, mimo iż trzymała go w swoich łapach niczym pluszowego misia.
Grab znał go z płomiennych wystąpień na wiecach politycznych na południu kraju, które prędzej nazwałby słabą grą aktorską, niż dobrą prokuratorską robotą. Był symbolem organów ścigania, jakie starało się stworzyć nowe państwo. Bezwzględny, upierdliwy i krótkowzroczny. Dla niego liczyło się tylko tu i teraz bez względu na skutki i perturbacje. Cel był jasny, a środki nieistotne. Miał także dobrze skrojone przez władzę klapki na oczach i chomąto na karku. Parł przed siebie, nie bacząc na innych, depcząc ich i zrzucając w otchłań niebytu. Był wytrwałym koniem wierchuszki, idealnym do tego typu zadań.
– Przycichnie – odparł Grab od niechcenia. – Już prawie o niej nie mówią.
– Czasy się zmieniły, musisz to zrozumieć. – Kostur rzucił mu jednoznaczne spojrzenie. – Teraz każda rysa na naszej tarczy to oręż w rękach opozycji.
– Opozycji? – zadrwił Grab. – Naszą opozycją są przestępcy, nie druga opcja polityczna.
– Tego właśnie nie rozumiesz. Oni są przestępcami. Jesteśmy u progu olbrzymich zmian. Zmian, które przywrócą nam godność. Sprawią, że Polska znów będzie wielka, niezależna i katolicka.
Po tych słowach Emil Grab wiedział już wszystko. Westchnął ciężko i przyjrzał się swemu biurku. Kilka teczek z bieżącymi sprawami, gruby zapisany notes, z którego wystawały dziesiątki kolorowych fiszek. Telefon, jabłko i nic poza tym. Ponad dwadzieścia lat pracy skondensowanych w kilku przedmiotach, które da się bez trudu zdmuchnąć z powierzchni blatu jak kurz. Można by go nazwać ascetą, choć wcześniej jakoś tego nie zauważył.
– Mam przygotować karton na swoje rzeczy?
Kostur kiwnął głową, odchrząknął i stwierdził z uśmieszkiem:
– Do czasu, aż wszystko przycichnie.
Obecnie, niemal rok później, oficjalnie wciąż przebywał na urlopie chorobowym. Nikt w to nie wierzył, a przynajmniej nikt, kto zauważył jego zniknięcie. Publiczna telewizja powtórzyła tylko oficjalną wersję, nie poświęcając sprawie zbyt wiele czasu. Jedynie część nadawców prywatnych pokusiło się o krótki komentarz, spychając jednak te doniesienia na dalszy plan. Medialna maszynka władzy działała bez zarzutu. Państwowe stacje telewizyjne mieliły nową wizję kraju, angażując do tego prokuraturę, sądy i cały wymiar sprawiedliwości. Edward Kostur mówił o zmianach, modernizacji i nowej organizacji pracy. Wyniki, wyniki, wyniki. Ani słowa o strąconych owocach, które podobnie jak Grab, gniły samotnie w ciemnych pokojach swych domów.
Zmiany wymagały ofiar, a on stał się jedną z nich. Być może tak było lepiej. Kto wie, czy z czasem sam nie zacząłby się zastanawiać, czy nie powinien czym prędzej odciąć się od intryg, przemilczeń i działań wymierzonych w nowych wrogów. Kostur zrobił to za niego. Odciął go jednym zdecydowanym ruchem skalpela. Nie uronił niemal ani jednej kropli krwi, a blizna była długa i prosta.
Amputowany czuł pustkę, ale także olbrzymią ulgę. Nie musiał odliczać dni do przedwczesnej emerytury, dusząc się w politycznej grze jako pionek i popychadło tych z górnego szczebla drabiny władzy.
Kostur miał rację, Grab nie rozumiał zmian i wynikających z nich ruchów. Nie wiedział jednak tego, że ten swoisty brak zrozumienia w przypadku Graba nie wynikał z jego zacofania, głupoty czy braku politycznego zaangażowania. Grab, w odróżnieniu od Edwarda Kostura, myślał za siebie, a tego nowa władza nie witała z otwartymi ramionami. Każdą indywidualność, której nie da się wrzucić do maszynki propagandy i przemielić na miazgę zwaną nowym patriotyzmem, należało wyplenić niczym chwast. W nowym porządku nie było miejsca na własne poglądy, indywidualne osądy i działania ponad podziałami.
Świat, w którym wychowywał się i żył Emil Grab, rozpadał się na jego oczach na drobne kawałki. Widok był smutny i przejmujący, ale nic nie mógł z tym zrobić. Był tylko ofiarą, a tych będzie znacznie więcej. Tego akurat był pewien.
Nie mógł jednak zapomnieć o tym, że uścisk nienawiści, w którym trwał wraz z Kosturem, był niczym innym, jak tylko skupionym w soczewce obrazem społeczno-politycznych napięć, które trawiły cały ich naród od wschodu po zachód i z północy na południe.
Wiedział też, że gdy tylko przyjdzie odwrót, a u władzy znajdzie się druga strona, to on, Emil Grab, strącał będzie z piedestału Kostura i jemu podobnych z identyczną mocą i satysfakcją, z jaką sam był teraz poniewierany.
Nie mógł się temu jednak dziwić i tego nie robił, gdyż w takich właśnie barwach malował się okrutny taniec demokracji, który miał w sobie niemal tyleż samo zła, co dobra. Taniec, który nie miał prawa istnieć bez obu zwaśnionych stron wirujących po ojczystych ziemiach i szczerzących do siebie kły w szale bratobójczej wojny. A każda z nich miała swe własne racje, troski i wierzenia, i brukowała nimi piekło, które będzie dzielić wespół ze swym przeciwnikiem.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. To ten sam numer, który wydzwaniał do niego od dwóch dni. Kliknął czerwoną słuchawkę, a telefon schował do szuflady. Z szafki biurka wydostał zieloną butelkę whisky Ardbeg, wyjął zębami korek i upił solidny łyk. Dymny, torfowy smak mocnego trunku drażnił kubki smakowe, po czym napój wlał się z całą mocą do gardła, parząc je i przyjemnie rozgrzewając. Pociągnął następny łyk, a potem jeszcze jeden i kolejny.
Nadmiar mocnego alkoholu sprawił, że zaczęły mu łzawić oczy. Obraz za oknem nabrał dziwnej lekkości, rozmywając się w obłe kształty w wypranych kolorach ziemi. To było całkiem przyjemne uczucie. Odcinało go od teraźniejszości, zmieniało świat w feerię plam i niedomówień.
Ile to już razy topił myśli w tym dziwnym, rozmazanym świecie? Czy można było już mówić o rutynie?
Gdy ktoś zapukał do drzwi, Grab niechętnie rzucił na nie okiem. Zignorowałby to, gdyby pukanie nie powtórzyło się z większą natarczywością.
– Prokuratorze Grab, jest pan tam? – zapytał stłumiony kobiecy głos, w którym nie rozpoznał nikogo znajomego.
– Cholera – zaklął, odkładając butelkę do szafki. – Tak, już otwieram.
Przy drzwiach stała młoda, najwyżej trzydziestoletnia kobieta. Brązowe włosy miała związane w niedbały kucyk, kilka kosmyków opadało na smukłą twarz, na której nie dojrzał śladów choćby lekkiego makijażu. Wąskie usta, odstające kości policzkowe i nieprzejednany wzrok, który nadawał jej wyraz osoby zdecydowanej i pewnej swego.
Była o głowę niższa od niego, dlatego spoglądał na nią z góry, jak na dziecko. Miała na sobie ciemnogranatową dżinsową kurtkę do pasa i czarne obcisłe spodnie. Gruba płócienna torba na szerokim pasku zwisała z jej ramienia, a nogi niknęły w ciężkich wojskowych butach. Musiała rozpływać się z gorąca, ale nic sobie z tego nie robiła.
– Kim pani jest?
– Klara Bojar. – Wyciągnęła do niego rękę z odznaką. – Sierżant Klara Bojar.
– Czego pani chce?
Grab skrzywił się, gdyż wyczuł w swym oddechu woń przetrawionego alkoholu. Rzucił okiem na sierżant Bojar, ale zdawała się niczego nie zauważać lub grała taką, co niczego nie zauważa.
– Jest pan sam? – Ostentacyjnie rozejrzała się po wnętrzu domu prokuratora, które kryło się za jego plecami. – Musimy porozmawiać.
– To nie najlepszy moment… jestem na urlopie… hm, zwolnieniu…
– Znaleźliśmy zwłoki kobiety – wpadła mu w słowo. – Właściwie dziewczyny.
– Nie pierwsza, nie ostatnia – skwitował i chwycił za klamkę. – Do widzenia.
– Miała wyłupione oczy! – Bojar wsunęła nogę między drzwi a framugę, a gdy zauważyła błysk w oku Graba, kontynuowała: – Obcięte usta i sutki…
– Co jeszcze? – zapytał drżącym głosem.
– Usuniętą macicę…
Igor Rataj nie był zadowolony z obrotu, jaki przybrały sprawy. Całe to zamieszanie ściągało uwagę na miasto, co nie służyło jego interesom. To tylko kwestia dni, zanim ktoś zacznie węszyć wokół Magnolii, a wtedy może zrobić się gorąco.
Rano wykonał kilka telefonów, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Księgowy zapewnił go, że dokumenty są czyste, wszystkie zyski przepuszczone przez szereg spółek, a na końcu przetransferowane na bezpieczne cypryjskie rachunki bankowe w ramach opłat licencyjnych. Żadnej z tych operacji nie dało się łatwo powiązać z jego osobą, a nawet jeśli ktoś doszukałby się czegoś podejrzanego, to po drodze było kilka słupów, na których dochodzenie rozbiłoby się niczym o ścianę.
Dziewczyny także nie dało się powiązać z jego lokalem. Wszystkie nagrania zniszczono, zapewnił go o tym jeden z jego ludzi. A klienci? Żaden z nich z pewnością nie piśnie nawet słówka w trosce o własną dupę. Tego był pewien.
Mimo to Rataj nie czuł się spokojny. Właściwie to był daleki od spokoju, co uwidaczniało się w lekkim drganiu nóg. Spojrzał na nie i przez chwilę przyglądał się im z niesmakiem, gdy tak sobie podrygiwały niczym w rytm muzyki. Ułożył na nich dłonie i starał się je uspokoić, ale zdało się to na nic. Wstał, klnąc pod nosem, i zaczął chodzić wzdłuż dużego okna, za którym rozpościerał się widok na dolinę i lasy wokół jeziora.
Krajobraz był piękny i w każdych innych okolicznościach wpłynąłby na niego kojąco. Jednak dziś Igor Rataj miał wiele zmartwień na głowie, toteż wpatrywał się w pofałdowane łąki, nie czując niczego specjalnego. Przesunął spojrzeniem po delikatnej fali traw, zatrzymał wzrok na kilka chwil na tafli jeziora, które z tej odległości było tylko szaroniebieską plamą zaczepioną pośród spłowiałej zieleni.
Niczego nie poczuł.
Obrócił się nagle i spojrzał na Krechę, który siedział w rogu jego gabinetu i przyglądał mu się spode łba. Łysy, wielki czerep usadowiony na szerokiej szyi. Twarz naznaczona blizną sunącą od prawego oka aż do linii ust, która stała za jego ksywą. Krecha.
Kawał rosłego chłopa w T-shircie i czarnej marynarce, spod której wystawała kolba pistoletu. Poczciwy, lojalny facet, który niejednokrotnie już pokazał, że wart jest tych blisko dziesięciu tysięcy miesięcznice, które Rataj mu wypłacał. A teraz? Do czego mu był potrzebny? Na te problemy nie mogły pomóc jego mięśnie, szorstkie łapy i groźny głos zakapiora. Dziennikarzom nie połamie gnatów, nie wybije zębów policji, zwłaszcza tej wyszczekanej gówniarze Bojar. To już nie te czasy.
– Co powiedział?
– Jej fagas? – zapytał zbity z tropu Krecha.
Rataj rozłożył ręce w geście niemocy i znacząco pokiwał głową.
– A co miał powiedzieć? Nic nie wie.
– Ale rozmawiałeś z nim? – spytał Rataj, markując niski cios w brzuch. – Tak wiesz…
– Wiadomo – zaśmiał się Krecha, odkrywając lewy kącik ust, w których brakowało części uzębienia. – Pełna profeska.
– Nic nie wie? O telefonie też nie?
– Nie. Ten Białek to w ogóle taka dupa jest straszna. Nie wiem, co Kinga z nim robiła. Taka fajna dupa z tą… tą… dupą…
– Ja wiem, ja wiem… – odparł tajemniczo Rataj.
– Co? – Krecha uniósł się lekko, zdradzając zaciekawienie.
– Nie twój interes, Krecha.
Krecha kiwnął głową, poprawił poły marynarki i opadł na oparcie krzesła. Wbił wzrok w dywan i zastygł w bezruchu. Rataj patrzył na niego z lekkim obrzydzeniem. Co też mógł myśleć taki mięśniak w tej chwili? Zastanawiał się nad problemami, jakie spadły na jego szefa, a przez to także na niego? Bał się o przyszłość, o to, że to wszystko może zaraz rozwalić się na kawałki? Czy raczej zastanawiał się, co zje na drugie śniadanie? Tępa góra mięśni, którą dobrze mieć pod ręką, ale nie warto liczyć na jej refleksje.
– Pogadaj z Zającem – powiedział w końcu Rataj. – Tylko tak wiesz, na spokojnie. Wypytaj, co na nich mają.
– Na tych gówniarzy, co ich trzymają w areszcie?
– Tak, na tych gówniarzy – odparł w zamyśleniu. – A najlepiej ściągnij Zająca do mnie.
– Tak jest! – Krecha poderwał się do wyjścia.
– Czekaj, czekaj. – Rataj zatrzymał go ruchem ręki. – Tylko żeby mi, kurwa, nikt was nie widział razem, jak do mnie jedziecie.
– Jasne!
– Weź czarną toyotę, tę wiesz, cienką muchę z przyciemnianymi szybami.
– Toyotę? – zaskrzeczał zawiedziony mięśniak.
– A co? Wolisz piechotą?
Kiedy Krecha wyszedł, w gabinecie zapanowała zupełna cisza. Rataj usiadł wygodnie w skórzanym fotelu za swoim biurkiem i przez chwilę wpatrywał się przed siebie. Będzie musiał się nieźle nagłowić, żeby to wszystko wyciszyć. Ponad trzydzieści lat spokojnego prowadzenia biznesu. Przetrwał poprzedni ustrój z całym tym jego reglamentowaniem dóbr, obronną ręką przeszedł początki demokracji i zbudował swoje małe imperium w Zaciszu. I nagle komuś zachciało się takiej chryi. Nie, żeby w ten sposób nie znikał jeden z jego problemów, ale taka masakra? Komu to było potrzebne? Sam załatwiłby swoje sprawy jak zawsze po cichu, bez zbędnej krwi. A teraz wszystko może się obrócić przeciwko niemu.
On też nie wierzył, że młody Białek ma z tym coś wspólnego. Owszem, jego ojciec mógłby porwać się na takie głupoty, ale młody z pewnością nie. Lecz stary Białek już nie żył, a tak w ogóle to na pewno nie jest to ktoś z miasta. Rataj zna tu wszystkich i choć są wśród mieszkańców Zacisza idioci, a nawet kompletne chuje, które leją swoje żony od rana do nocy, a potem kładą się spać jak gdyby nigdy nic, by następnego dnia zacząć wszystko od początku, jednak na takie bezczeszczenie żaden z nich by się nie porwał.
Wyłupiać oczy? Obciąć sutki?
Kim trzeba być, żeby robić takie rzeczy?
I oby to całe gówno nie wylało się na niego.
Niech tylko uda mu się dorwać w swoje ręce tego chorego psychola, to sam zatłucze go na śmierć. Nie przeszkodzi mu w tym żadna policja, żadna sierżant Bojar ani komendant Zając, który zapewne ochoczo by temu przyklasnął.
Telefon Rataja zapikał dwukrotnie i zawibrował na drewnianym blacie biurka. Igor rzucił na niego okiem. SMS od Krechy. Już jadą.
Matylda Szajda płakała przez cały dzień. Leżała na łóżku przykryta ciężką puchową pościelą pomimo upału i wpatrywała się w sufit, który rozmywał się w jej oczach w jedną łzawą powierzchnię. Gdy miała wrażenie, że nie pozostała w niej już ani jedna kropla, robiła sobie przerwę, podczas której szła do łazienki i wymiotowała. Kiedy wracała do łóżka, łzy znów zaczynały cisnąć się do jej oczu, jakby wyschnięte źródełko na powrót się napełniło.
W ten sposób minęły już prawie dwa dni i nic nie wskazywało na to, że szybko jej przejdzie. Matka co jakiś czas zaglądała do niej, pytając o samopoczucie, ale Matylda witała ją tylko jeszcze większym wybuchem łkania.
Kobieta próbowała ją karmić, ale po kilku chwilach cały zjedzony posiłek lądował w sedesie w towarzystwie torsji, potów i drgawek. Matyldzie było z tym podwójnie źle, bo nie chciała dodatkowo martwić matki. Ale co miała zrobić?
Jak można było powstrzymać falę udręki, która wypełniała niemal całe jej ciało? Miała uczucie, że powoli się kurczy, staje się przezroczysta, a na jej miejsce wkracza coś zupełnie innego. Jakaś inna ona, która jest kłębkiem smutku, wyrzutów sumienia i czegoś czarnego, nieodgadnionego.
Nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Być może, gdyby została tam jeszcze jeden dzień, jedną noc, wszystko ułożyłoby się inaczej i Kinga wciąż byłaby wśród nich. Wystarczyło wytrzymać te głupie żarty chłopaków, straszenie, opowiadanie o wilkołakach, wampirach i widmach z Kamiennych Kręgów. Ale ona z pewnością to słyszała i właśnie ten odgłos przeraził ją tak bardzo. Coś czaiło się w drzewach, ktoś obserwował ich przez cały ten czas.
A może tylko jej się tak wydawało?
Zawsze była strachliwa, miała bujną wyobraźnię, która potrafiła płatać figle. Mało to razy słyszała, jak ktoś wdrapuje się po drewnianej pergoli, by wedrzeć się do jej pokoju? Jednak nikt nigdy tu nie wszedł. Tylko w jej głowie malowały się prawdziwe koszmary.
Czy właśnie dlatego nie opowiedziała policji o tym, że przez całe dwa dni biwakowania miała wrażenie, że ktoś ich obserwuje? Bała się, że ją wyśmieją? Zaczną drwić, posyłać sobie głupkowate spojrzenia, jak wszyscy to robili, gdy opowiadała im o swych strachach.
Jednak najgorsze było coś innego: to przeklęte uczucie, które czaiło się gdzieś w głębi niej. Matylda starała się je stłamsić, udać, że w ogóle go nie ma, ale wciąż było na miejscu. Twarde ziarenko, które zagnieździło się poniżej serca, a może i w samym jego środku, i nie sposób było się go pozbyć.
Czy mogła być dobrą przyjaciółką, skoro w głębi duszy cieszyła się, że to nie ona?
Radość, że żyje. Wdzięczność za to, że jednak zrezygnowała z biwaku i wróciła do ciepłego, bezpiecznego domu, i być może w ten sposób to nie ona stała się ofiarą.
Czy była okrutna?
Czy właśnie tak smakuje życie?
A może zbytnio się od siebie oddaliły w ostatnich miesiącach? Kinga zaczęła się zachowywać inaczej już jakiś czas temu. Być może było to po feriach zimowych, a może już po sylwestrze, który spędziła ze swoim chłopakiem w Magnolii. Nie była pewna, co się tam właściwie stało, ale z pewnością doszło do czegoś niezbyt miłego. Kinga pokłóciła się z Białkiem i wrócili z balu osobno, on jeszcze przed północą, ona dużo później. Przez jakiś czas nie odzywali się do siebie, zresztą Kinga wtedy w ogóle nie odzywała się niemal do nikogo. Nawet do niej mówiła niewiele, a wcześniej potrafiły spędzać całe dnie i wieczory na snuciu głupich marzeń o przyszłości. Po jakimś czasie wszystko wróciło do normy. Kinga znów spotykała się z Białkiem. Znów z nią rozmawiała, ale była w niej jakaś tajemnica. Coś, czego Matylda nie potrafiła rozszyfrować, ale nie miała wątpliwości, że było ukryte gdzieś w głowie Kingi. Jakiś mur, zapora, za którą Kinga się schowała i żyła innym życiem.
A może to znów tylko bujna wyobraźnia Matyldy podsuwała jej mylne osądy? Może to ona porzuciła Kingę, bo wydawało się jej, że przyjaciółka się od niej oddala?
Czy mogła w ogóle jeszcze wierzyć w cokolwiek poza tą jedyną radością, że żyje?
Była okrutna, samolubna i pełna wdzięczności. Łzy znów napłynęły jej do oczu i świat wokół rozmył się nie do poznania.
Wreszcie usnęła, a kiedy obudziło ją lekkie pukanie do drzwi, słońce było już znacznie niżej nad horyzontem. Otworzyła oczy i w progu zobaczyła matkę, która powiedziała cichym głosem:
– Ktoś do ciebie przyszedł. Może wejść?
Matylda uniosła się lekko na rękach i zobaczyła jego twarz tuż za plecami matki. Skinęła głową na tak.
Sierżant Klara Bojar niepewnie weszła do domu Emila Graba. W środku panował nieprzyjemny zaduch, który lekko ją oszołomił i sprawił, że na jej twarzy zagościł grymas zniesmaczenia. Grab przeprosił ją w kilku słowach i poszedł do łazienki wziąć prysznic.
Klara rozejrzała się po obszernym salonie, który zajmował niemal całą przestrzeń parteru domu. Z powodu panującego na zewnątrz upału wszystkie okna były pozamykane, a większość z nich szczelnie zakryta grubymi zasłonami. W pomieszczeniu była kanapa, na której Grab najwidoczniej zwykł sypiać, o czym świadczyły koc rozrzucony w nieładzie oraz mocno sfatygowana poduszka. Oprócz tego stały tam jeszcze duże drewniane biurko z krzesłem i regał zastawiony książkami. Jedyne niezasłonięte okno rzucało światło na blat biurka, na którym leżało kilka niezapisanych kartek i długopis. Po lewej zauważyła lekko uchylone drzwi do kuchni, do której wolała nie zaglądać, obawiając się tego, co tam zastanie.
W rogu salonu pięły się w górę schody, które prowadziły na poddasze. To właśnie na nich zniknął Emil Grab, udając się do łazienki. Klara wolała sobie nawet nie wyobrażać, jaki nieład musiał panować na piętrze.
Zastanawiała się, czy aby na pewno dobrze zrobiła, przyjeżdżając do tego człowieka. Bałagan, jaki zastała w jego domu, zupełnie zbił ją z tropu. Rozciągnięte i wysłużone dresowe spodnie i biały, lekko ubrudzony T-shirt, w które ubrany był Grab, nie wróżyły najlepiej. Nie tak wyobrażała sobie prokuratora z ponaddwudziestoletnim doświadczeniem. Co prawda orientowała się co nieco w jego obecnej sytuacji, na tyle, na ile mogła wyczytać w internecie, ponieważ próby oficjalnego wypytania o niego spełzły na niczym. Zupełnie jakby ktoś wysoko postawiony udawał, że Emil Grab nigdy nie istniał. Mimo wszystko nie spodziewała się, że zastanie go w tak opłakanym stanie.
To, czego Klara Bojar nie lubiła najbardziej, to bezruchu i bezczynności, i właśnie dlatego czuła się tu tak źle. Przywykła do szybkiej, zorganizowanej pracy, która dawała jej poczucie spełnienia. Nie potrafiła odpoczywać, odkładać spraw na później i udawać, że czas stoi w miejscu.
Niewiele myśląc, odsłoniła wszystkie zasłony i otworzyła część okien, aby wpuścić do wnętrza odrobinę świeżego powietrza. Złożyła koc w zgrabną kostkę i ułożyła go na poduszce, którą wcześniej wytrzepała i doprowadziła do względnie zadowalającego stanu. Sama zajęła miejsce w rogu kanapy i cierpliwie czekała na Graba, który krzątał się w łazience na piętrze.
Od razu poczuła się lepiej.
Kiedy Grab wrócił z łazienki, skrzywił się na widok odsłoniętych okien i poczynionych przez Klarę porządków, ale nie skomentował tej samowoli. Wyglądał zdecydowanie lepiej, ogolił się i uczesał włosy. Ubrał się w białą koszulę, grafitowe spodnie i lekkie skórzane półbuty.
Gdybyś tak otworzył mi drzwi, wszystko zaczęłoby się zupełnie inaczej, pomyślała Klara i obdarzyła prokuratora krzywym uśmiechem.
Grab chwycił krzesło, które stało przy biurku, i ustawił je naprzeciw swego gościa. Usiadł na nim wygodnie, wyprostował plecy.
– Możemy zaczynać – powiedział i lekko skinął głową.
– Osiemnastolatka, Kinga Dąbek. Ciało znaleźli…
– Chwileczkę – przerwał jej Grab. – Gdzie się znajdujemy?
– Zacisze – poprawiła się Klara. – Mała miejscowość na północy kraju. W graniczących z nią Wiązach znajduje się niewielki kompleks Kamiennych Kręgów.
– Tam znaleźliście ciało?
– Tak. To znaczy znaleźli je znajomi denatki.
– Kamiennie Kręgi to jakieś istotne miejsce?
– To miejscowa atrakcja turystyczna, choć nie przyciąga tłumów. Znajdują się tam od setek, a może tysięcy lat. W latach pięćdziesiątych przeprowadzono badania archeologiczne i znaleziono miejsca pochówków ciałopalnych. Niektórzy twierdzą, że Kamienne Kręgi zostały tam ułożone z powodu energii, która drzemie w lesie. Nie wszyscy mieszkańcy je lubią, ale większość odnosi się do nich z szacunkiem. Mają w sobie jakąś tajemnicę, coś elektryzującego, ale równie dobrze może to być tylko nasze subiektywne wrażenie. Kręgi przyciągają głównie wielbicieli teorii spiskowych, ezoteryków i domorosłych czarnoksiężników.
Klara była pod wrażeniem tego, jak Grab zmienił się w tych kilka chwil, które upłynęły, od kiedy otworzył jej drzwi. Oczywiście prysznic i świeże ubranie zrobiły swoje, ale to, co wpłynęło na niego prawdziwie odświeżająco, to z pewnością praca. Powrót do starej rutyny, zajęcie myśli tym, do czego nawykł jego umysł.
Od kiedy tylko zaczęła mówić o sprawie, jego oczy rozbłysły, a spojrzenie stało się bystre i skupione. Sama nie wyobrażała sobie, jak by się czuła, gdyby ktoś odebrał jej możliwość wykonywania zawodowych obowiązków choćby na miesiąc czy dwa. A przecież była dopiero siedem lat w służbie. Nie chciała nawet spekulować, co musiał przeżywać Grab, gdy został odsunięty od wszystkich spraw po ponad dwudziestu latach czynnej służby. Prawdziwy koszmar.
– A co robiła tam denatka? – zapytał po chwili prokurator.
– Biwakowała.
– Biwakowała? W takim miejscu?
– To taka lokalna tradycja. Od lat część uczniów ostatnich klas liceum spędza tam ostatni weekend wakacji.
– Ty też tak robiłaś?
– Ja też… – Oblała się lekkim rumieńcem.
– Domyślam się, że był tam alkohol – wrócił do wątku prokurator. – Może coś więcej…
– Z pewnością – zgodziła się z nim Klara. – Zapewne dlatego nikt niczego nie usłyszał.
– Ciało znaleźli nad ranem jej koledzy?
– Tak. – Sięgnęła do torby. – Mam zdjęcia…
– Chwileczkę – powstrzymał ją Grab. – Najpierw proszę mi wszystko opowiedzieć. Czy udało się ustalić przebieg zdarzeń?
– Grupa licząca osiem osób rozbiła obóz w piątkowe popołudnie w pobliżu Kamiennych Kręgów.
– Nie na ich terenie? Nie w samych Kręgach?
– Nie, bo to zbyt niebezpieczne… – Znów się zarumieniła. – To znaczy mało kto chciałby tam spędzić noc. W Zaciszu krąży wiele legend i opowieści, którymi straszy się dzieci. Te historie żyją swoim życiem, są z nami obecne niemal każdego dnia. Uśpione, ale są. Wierzenie, że w tych lasach drzemie jakaś nieokiełznana, być może niebezpieczna siła, to taki nasz folklor.
– Stare przesądy – podsumował Grab.
– Owszem, stare przesądy – zgodziła się z nim Klara. – W sobotę część młodzieży, głównie dziewczyny, zrezygnowała z dalszego biwakowania i wróciła do domu.
– Dlaczego?
– Jakieś nieporozumienia, być może strach. Trudno z nich wyciągnąć, o co się pokłócili.
– Kto został?
– Kinga… – Klara spuściła głowę – i trzech chłopaków.
– Znali się?
– Tak, dwóch z nich chodziło z nią do klasy, a trzeci jest o rok starszy.
– Była związana z którymś z nich? – zaciekawił się Grab.
– Z tego, co udało mi się ustalić, nie. Miała chłopaka, ale to żaden z nich.
– Zastanawiające… A gdzie był jej chłopak?
– Spędził noc w domu. Rodzice to potwierdzają.
– Rozumiem… – Grab zamyślił się na chwilę. – A jak wyglądały wieczór i noc poprzedzające znalezienie ciała?
– Rozpalili ognisko, pili, wygłupiali się. Późnym wieczorem, może po północy, przy ognisku zostali tylko Kinga i Max Rygier, starszy z chłopaków. W końcu on także poszedł do namiotu. Na zewnątrz została tylko Kinga. Rano znaleźli ją martwą.
– Cała trójka czy tylko któryś z nich?
– Jeden z jej rówieśników, Michał Borkowski.
Grab spojrzał na Klarę i długo się jej przyglądał. Młoda policjantka nie miała pojęcia, nad czym zastanawiał się prokurator, ale była pewna, że w jego głowie kotłują się myśli.
Ściągnął brwi, odchrząknął i zapytał:
– Max jest głównym podejrzanym?
– Tak, ale wszystkiego się wypiera.
– Teraz już mogę zobaczyć zdjęcia – stwierdził spokojnie Grab.
Okolice Tucholi, środa 6 maja
Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak spory kawałek ubrudzonego materiału, jednak szybko okazało się, że w rzeczywistości było czymś o wiele bardziej przerażającym.
Myśliwy Janusz Latko widział w swym pięćdziesięcioletnim życiu wiele krwi. Ostatecznie sam podrzynał gardła dzikom, sarnom czy jeleniom i w zadumie obserwował, jak czerwona oleista ciecz wypływa z ich ciał w towarzystwie agonalnych drgawek. Było w tym coś elektryzującego i w pewien sposób pięknego. Każda sekunda przeistaczała świat wokół w coś nowego, a mimo to nie zmieniało się nic w jego harmonii.
Czy tak wygląda magia?
Możliwe.
Jedno życie odchodziło w niebyt, by inne mogło żyć nadal. Taka była kolej rzeczy. Nie sposób było z nią dyskutować.
Nie jeden, nie dwa razy Latko wycinał któryś z organów wewnętrznych zwierzęcia, najczęściej wątrobę lub serce, i ściskał je w dłoniach. Ciepłe i miłe w dotyku jak łóżko nagrzane ludzkim ciałem. Zdarzyło mu się wgryźć w krwisty kawałek zdobyczy, dzięki czemu stawał mu się bliższy. W jego odczuciu działo się wtedy coś magicznego. Zupełnie jakby oddawał swej zdobyczy hołd, dziękował za jej ofiarę. Pamiętał, gdy jeszcze będąc dzieckiem, wraz z ojcem polował na jelenie w mroźne zimowe dni. Niejednokrotnie korzystał z ciepła nagromadzonego w trzewiach zwierzęcia. Wpychał pomiędzy flaki dłonie i ogrzewał je uchodzącym zeń życiem. Był wtedy bliżej bogów, którzy od wieków rządzili lasami, wodami i wiatrem. Nie wszyscy to rozumieli, śmiali się, odżegnywali i drwili. Dlatego lubił polować sam. Tylko on i dzika zwierzyna. Tak wyglądał jego świat.
Jednak tego, czemu przyglądał się teraz, nigdy wcześniej nie widział. Zauważył to już z daleka, mignęło mu jasnym zabarwieniem gdzieś spomiędzy bukowego listowia i zieleni sosen. Zbliżył się, odgarnął kilka gałęzi i oniemiał z wrażenia. Żołądek związał się w supeł i powędrował w górę, grzęznąc gdzieś poniżej krtani. Żółć drażniła gardło gorzką ohydą. Splunął, przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze. Tym razem nieco spokojniej przez lekko przymrużone oczy.
Co prawda przywykł do widoku ludzkich zwłok, widywał je w końcu podczas rozrób na strajkach robotniczych i tych studenckich. Ormowskie pałki były twarde, ruchy szybkie i nieubłagane, a strajkujący nieostrożni i agresywni. Dwie wielkie masy nacierały na siebie i zbijały się w uścisku wzajemnej nienawiści.
Widział odbite nerki, połamane żebra, zgruchotane ręce i nogi. Jednego czy dwóch rozjechała ciężarówka, co Latko obserwował z bezpiecznej odległości. Nie było w tym nic pięknego, ale też nic za bardzo przejmującego. Te dni były pełne agresji i czegoś tak bardzo nienaturalnego, że niczego, co oczy widziały, nie dało się zestawić z rzeczywistością. Nawet dziś wspomnienie wydawało się tylko snem, kalką z okrutnej baśni.
Nierzeczywiste.
Zdarzały się głowy tak bardzo poturbowane pałkami, że całkowicie zmieniały swój kształt. Ciała odarte z odzieży, która schodziła z nich płatami wraz z posiniaczoną skórą, gdy ciągnęła ich trójka, a czasem i czwórka funkcjonariuszy. Krtanie zdeptane ciężkim wojskowym butem, barki wykręcone tak bardzo, że ręce zwisały niemal komicznie z ciał. Takie były czasy, każdy robił to, co do niego należało. Dziś, zaledwie kilka lat później, było już zupełnie inaczej.
To musiała być młoda dziewczyna. Rude włosy skrzyły się w słońcu pięknego poranka. Twarz zaskakująco spokojna i piękna mimo wielkiego sińca tuż nad lewą powieką i całej makabry poniżej. Uderzenie musiało być mocne, skóra pękła w jednym miejscu i ulała się z niej strużka krwi. Latko pomyślał, że dziewczyna na pewno straciła przytomność. Możliwe, że niewiele czuła. Tak byłoby znacznie łatwiej. Sam lubił ogłuszyć zwierzę, nim przechodził do podrzynania gardła i patroszenia. Krew ulatywała z cielska bezwiednie, a razem z nią życie. Ten ktoś musiał wiedzieć, co robi.
To była powolna, dokładna robota.
Janusz Latko w pierwszej chwili myślał, że martwa dziewczyna spogląda na niego wielkimi czarnymi oczami bez białek, gdyż wydawały się szeroko otwarte. Dopiero po chwili zorientował się, że gałki zostały wyłupione z oczodołów. Usta miała pozbawione warg, toteż białe zęby szczerzyły się w trupim uśmiechu. Mimo to dostrzegał w niej piękno, które musiało za życia wręcz oszałamiać.
Wielka szkoda, pomyślał Latko.
Zarówno gałki oczne, jak i czerwień jej ust ułożone zostały na nagim brzuchu denatki. Powyżej, dokładnie pomiędzy dwoma niewielkimi i okaleczonymi piersiami, spoczywały dwa ciemnobrązowe sutki. Obraz był iście groteskowy.
Ciało porażało bladością, dziwną bielą, do jakiej Latko nie przywykł. Zwierzęta zawsze oprawiał na miejscu, tego wymagała sztuka myśliwska, do jakiej się przywiązał. Nigdy nie czekał, aż truchło ostygnie. Poza tym porośnięta szczeciną dziczyzna nie była stworzeniem ludzkim, nie mogła się z nim więc równać. Nie widział też nigdy wcześniej martwej kobiety. Do mężczyzn jakoś się przyzwyczaił, ale martwe piękno młodej dziewczyny to zupełnie coś innego. Zwłoki zrobiły więc na nim straszne wrażenie.
Gdy odgarnął wszystkie gałęzie, niemal zwymiotował śniadanie. Dziewczyna miała szeroko rozwarte nogi, pomiędzy którymi widniała rozległa, brązowoczerwona wyrwa. Rana była potworna, ciągnęła się od podbrzusza aż do odbytu i mogła się w niej zmieścić średniej wielkości piłka lub nieduży bochenek chleba. Uda od wewnątrz były niemal w całości pokryte strupami zaschniętej krwi, która spłynęła na leśną glebę i wsiąkła w nią, zabarwiając na ciemny kolor.
– Z ziemi powstałaś, do ziemi wrócisz – wyszeptał Latko i przeżegnał się znakiem krzyża.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Ludwik Lunar – introwertyk i racjonalista, interesuje się sztukami wizualnymi, muzyką i ekologią. W czasach jego dzieciństwa miasteczkiem, w którym się urodził i wychował, wstrząsnęła seria morderstw dokonanych przez jednego z największych polskich seryjnych morderców. Być może właśnie dlatego po ponad trzydziestu latach od tamtych wydarzeń postanowił napisać swój pierwszy kryminał – Za nasze grzechy.
POLECAMY RÓWNIEŻ:
www.harpercollins.pl