Za nasze grzechy - Lunar Ludwik - ebook + książka

Za nasze grzechy ebook

Lunar Ludwik

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pewnego marcowego poranka grupa nastolatków dokonuje makabrycznego odkrycia. Na leśnej polanie natrafiają na zwłoki mężczyzny, szczelnie zawinięte w plastikową folię.
Na ciele denata brak oznak przemocy i znaków szczególnych, a sprawca nie pozostawił żadnych śladów. Szybko się okazuje, że przyczyną zgonu było odwodnienie. Na jaw wychodzi jednak coś jeszcze: w krtani mężczyzny znaleziono niespotykany przedmiot – fragment poczwarki egzotycznego motyla.
Do wyjaśnienia sprawy zostaje wyznaczony Emil Grab, prokurator z niejasną przeszłością. Towarzyszą mu komisarz Marczewski i Jakub Błach, technik kryminalistyki z zacięciem śledczym.
W tym samym czasie młoda dziennikarka telewizyjna Pola Sass otrzymuje z anonimowego źródła wideo przedstawiające zwłoki na polanie. Niedługo później tajemniczy nadawca przesyła jej kolejne nagranie.
Czas nagli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 440

Oceny
4,1 (62 oceny)
31
15
11
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katinka4

Nie oderwiesz się od lektury

Zawsze po przeczytaniu książki spoglądam sobie na notkę o autorze. O p. Ludwiku (swoją drogą fajne imię) przeczytałam, że jest introwertykiem. I było to pierwsze ze słów, które go określały. Od razu pomyślałam, że świetnie, bo nie będzie tracił czasu na jakieś pitu-pitu, tylko przejdzie od razu do konkretów. I co? Miałam rację! Przy okazji mam wrażenie, że prokurator Grab, czyli główny bohater, jest ulepiony na wzór swojego stwórcy. Ale to tylko moje gdybanie. Jak kryminał, to i zwłoki być muszą. I to nawet niejedne, ale o tym na razie ciiii... No! Młodzież w imprezowych nastrojach znajduje na polanie pakunek, a w nim, zamiast prezentu odkrywają najprawdziwsze zwłoki. Martwe na amen! W związku z tym wydarzeniem formuje się grupa, która ma za zadanie wyśledzić kto jest czarnym charakterem. I kto pogrywa z organami ścigania, jakby jutra miało nie być. Do pierwszej ofiary dołącza następna i następna... I wszystkie łączy COŚ. Zespół bierze się ostro do działania, a jego członkowie robi...
10
Jeny_co_tu_czytac

Z braku laku…

"Za nasze grzechy" jest debiutancką powieścią Ludwika Lunara. Na Lubimy Czytać możemy już znaleźć zapowiedź, kolejnej premiery, w okolicy maja powinna pojawić się powieść pod tytułem "Przeszłość nie umiera nigdy". 📖 Grupa nastolatków odkrywa na leśnej polanie szczelnie zafoliowane zwłoki mężczyzny. Przy zwłokach nie zostały odnalezione żadne ślady, na ciele denata również brak jakich kolwiek śladów, zaś z sekcji wynika, że śmierć nastąpiła w skutek odwodnienia. Ale przecież mężczyzna nie zawinął się sam w folię. To co wydaje się dziwne, to to co zostało znalezione w krtani mężczyzny, a mianowicie poczwarka egzotycznego owada, który nie występuje w Polsce. Do tej sprawy zostaje oddelegowany Emil Grab, prokurator z podejrzaną, niejasną przeszłością, zaś pomaga mu komisarz Marczewski, oraz technik kryminalistyki Jakub Błach. Jest jeszcze kobieta Pola Sass, prężnie rozwijająca swoją karierę, młoda dziennikarka która otrzymuje anonimowe nagrania dotyczące tej sprawy. Przyznam uczciwi...
10
kasiamarkiewicz13

Dobrze spędzony czas

Fabuła książki bardzo oryginalna a morderstwa jako swoiste przedstawienie z przesłaniem bardzo na plus historii. W trakcie czytania nachodziło mnie wiele różnych myśli i refleksji,które w pierwszej chwili zaskakują ale po przemyśleniu w realnym życiu wcale nie byłyby złe? Jest to debiut autora więc zachęcam Was do przeczytania książki 🤗
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Za nazwę grzechy" Ludwika Lunara to porywająca powieść kryminalna, rozpoczynająca się od tajemniczego odkrycia nastolatków na leśnej polanie. Autor mistrzowsko konstruuje fabułę, w której śmierć mężczyzny spowodowana odwodnieniem staje się jedynie wstępnym elementem zagadki. Emil Grab, prokurator o niejasnej przeszłości, wraz z komisarzem Marczewskim i technikiem kryminalistyki Jakubem Błachem, wyruszają na niebezpieczne śledztwo. Lunara zaskakuje nietypowym detalem - fragmentem poczwarki egzotycznego motyla w krtani ofiary, dodając wyjątkowy smaczek narracji. Wątek dziennikarki Poli Sass, która otrzymuje tajemnicze nagrania, wprowadza dodatkowe napięcie i dynamikę. Autor sprawnie rysuje postaci z bogatymi przeszłościami, co nadaje opowieści głębi. Tajemniczy nadawca, wysyłając kolejne nagrania, sprawia, że tempo akcji przybiera na sile, a czytelnik nie może oderwać się od tej pasjonującej historii. "Za nazwę grzechy" to nie tylko kryminał, ale także pełna tajemnic i zwrotów akcji ...
10
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Morderstwa intrygujące, ale policjant,prokurator,technik kryminalistyczny, dziennikarka i pierwszy podejrzany o morderstwo nie mogą wespół prowadzić śledztwa...to niemożliwe.
00

Popularność




Opracowanie graficzne okładki: [email protected]

Ilustracja na okładce: Adobe Stock

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Monika Ulatowska

© 2023 by Łukasz Woźniak

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-9951-0

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Grace,

Prolog

Kadr jest stabilny i statyczny, oświetlony mocnym, sztucznym światłem. Biały pusty pokój, na środku którego stoi krzesło. Ujęcie wygląda, jakby było tylko zatrzymaną klatką filmu, ale po kilku chwilach w kadrze pojawia się postać, która przecina pokój i kieruje się w stronę krzesła. Gdy na nim siada, obserwujemy już pełny obraz: mężczyzna w średnim wieku, wyprostowane plecy, nogi lekko rozchylone, dłonie swobodnie ułożone na udach. Ubrany jest w jasny, powyciągany T-shirt i ciemne dresowe spodnie. Bose stopy odcinają się bielą od ciemnej podłogi, stawiając pod jego sylwetką dwie jasne kropki.

Mężczyzna patrzy wprost w obiektyw, jego oczy są zimne, nieprzejednane i pełne gniewu. Na spiętej, surowej twarzy ledwo widoczne są ciemniejsze przebarwienia, jakby siniaki i otarcia, które równie dobrze mogą być wizualną grą półcieni.

Mężczyzna wygląda na zmęczonego, jakby nie zmrużył oczu przez wiele dni, mimo to siedzi wyprostowany i skupiony.

W pokoju poza mężczyzną nie ma nikogo. Za jego plecami rozpościera się białoszara ściana, na której rysuje się rozrzedzony cień w kształcie siedzącej sylwetki. Poza tym przestrzeń za nim jest matowa i jednolita.

Mężczyzna długo patrzy w obiektyw, milcząc, a gdy w końcu zaczyna mówić, jego głos rozbrzmiewa donośnie i wyraźnie. Dykcja jest czysta, barwa stanowcza, a jedyne emocje, jakie można z niego wyczytać, to gniew i pewność siebie.

Stanowczość głosu i wyraz twarzy mężczyzny wystarczają za tysiąc słów, i nawet gdy nie słyszy się ani jednego z nich, przekaz jest jasny i klarowny. Słowa, które wypływają z jego ust, są przestrogą, przyganą i groźbą zarazem.

Monolog jest tak sugestywny, że w powietrzu dzielącym mężczyznę od oka obiektywu niemal wyczuwalne są chłód i trwoga.

Słowa nie mają jednego adresata, są uniwersalnym przekazem przeznaczonym dla uszu całego świata. I to właśnie ta świadomość uniwersalności przesłania napawa największym przerażeniem i stanowi główną siłę monologu.

Po kilku chwilach mężczyzna kończy swój manifest słowami:

Jestem głosem waszego sumienia, spisem waszych win i grzechów, które zostaną rozliczone.

Jestem strachem, koszmarem, ziarnem, z którego zemsta wzrośnie na glebie waszych ciał.

Nie jestem sam, a wy poniesiecie karę za wasze grzechy.

Nie jesteście bezpieczni.

Polana

Zwłoki po zabójstwie zazwyczaj usiłuje się ukryć, chowa się je głęboko pod ziemią, ćwiartuje, pali lub rozpuszcza w żrących kwasach. Zdarza się, że porzuca się je na poboczu rzadko uczęszczanej drogi, w pustostanie bądź zamkniętym garażu wynajętym na fałszywe nazwisko.

W dużym uproszczeniu, ludzkie zwłoki to pozostałość po wykonanej pracy.

Jeśli morderstwo było zaplanowane i dobrze wykonane, to w sposób oczywisty pozostają one jedynym namacalnym śladem po zbrodni. Jeżeli do zabójstwa doszło w afekcie, w wyniku przypadku lub choćby scysji po suto zakrapianym spotkaniu, ciało staje się niewygodne. A tego, co niewygodne, szybko chcemy się pozbyć. W tym wypadku zbrodniarz może popełnić błędy, duże bądź małe, zależnie od intelektu, przebiegłości i umiejętności logicznego myślenia w stanie wzburzenia i olbrzymiej presji czasu.

W obu przypadkach znamienne i niezmienne pozostaje jednak to, że nadrzędnym celem jest pozbycie się zwłok w takim miejscu, aby nikt nigdy ich nie odnalazł. W przeciwnym razie, jeśli nie usuwa się tego, co pozostało z człowieka po ostatnim jego tchnieniu, ciało jest jednym z etapów procesu, który następuje po odebraniu życia, lecz nie kończy jego roli w całej historii.

Z praktycznego punktu widzenia jest to całkiem oczywiste i zdecydowanie ludzkie, a przede wszystkim ma ukryty w sobie cel, którego trafne określenie staje się przedmiotem śledztwa.

To, czemu przyglądał się właśnie prokurator Emil Grab, wymykało się delikatnie poza oba wyżej nakreślone scenariusze, dlatego nerwowo przygryzał niezapalonego papierosa.

Ciało mężczyzny w wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat zostało zawinięte w grubą, przezroczystą plastikową folię na tyle szczelnie, że wilgoć skropliła się od wewnątrz, tworząc przedziwne miraże na jej powierzchni, a stopy i dłonie zmarszczyły się, jak mają to w zwyczaju robić po długiej kąpieli. Pakunek ze zwłokami ułożono pośrodku dużej leśnej polany z niemal matematyczną dokładnością, wyznaczając geograficzne kierunki świata: głowa skierowana na północ, nogi na południe. Mogło to mieć jakieś znaczenie, ale mogło też go nie mieć w ogóle.

Miejsce złożenia ciała nie było miejscem odosobnionym. Co prawda znajdowało się na uboczu, jednak młodzież często urządzała tam weekendowe imprezy przy ognisku i alkoholu. I to właśnie ona natknęła się na ciało w sobotni ranek dwudziestego szóstego marca.

Folia była szeroko odchylona, zapewne przez techników, którzy sporządzali właśnie raport. Twarz mężczyzny zdawała się spokojna, choć nieco dramatyzmu nadawały jej szeroko rozwarte usta. Nie było na niej jednak śladów bicia, ciało także nie nosiło widocznych oznak przemocy. Zwłoki były nagie, nie zdobiły ich żadne znaki szczególne, nie można więc było na tym etapie ustalić personaliów denata.

– Nigdzie nie widzę krwi – stwierdził szeptem Emil Grab, po czym wyjął z ust papierosa i zaczął rolować go między palcami.

– Nie było – usłyszał dochodzącą zza pleców odpowiedź komisarza Marczewskiego. – Ale są ślady po nakłuciach na lewym przedramieniu. Zapewne narkotyki, być może heroina…

– Ćpun? – wycedził przez zęby Grab, podrapał się po kilkudniowym zaroście i dodał, przecząco kręcąc głową: – Nie wygląda na ćpuna.

– Nie? – Marczewski nie krył zdziwienia, mimo że już dawno temu nauczył się ufać instynktowi tego prokuratora.

– Zobacz. – Grab kiwnął na niego placem, po czym wyjął z kieszonki marynarki długopis, którym lekko uniósł wargę szeroko rozwartych ust denata. – Ma wszystkie zęby, bez śladów próchnicy. Ciało także nie wygląda na wyniszczone narkotykiem.

Marczewski pokiwał w zamyśleniu głową, mruknął, jakby na coś wpadł, ale nic nie powiedział, wypuścił tylko powietrze z płuc w towarzystwie lekkiego świstu.

– O co chodzi? – zapytał zniecierpliwiony prokurator.

– Może to jego pierwszy raz?

– Złoty strzał? – zachrypiał Grab, odchrząknął i dodał: – Przy pierwszym razie? Może. Nie sądzę, choć to niewykluczone. Jednak nie ćpun.

– Nie – zgodził się komisarz Marczewski.

– Nie – zakończył rozważania prokurator.

Emil Grab wstał, poprawił marynarkę, zapiął ją na jeden guzik, i nie wiedząc, co zrobić z brudnym długopisem w dłoni, rozejrzał się wokoło. Polana była piękna, nosiła co prawda ślady imprez w postaci kilku wypalonych okręgów obłożonych niedbale większymi kamieniami, ale wciąż emanowała urokliwym spokojem. Tu i ówdzie tłoczyły się suche gałęzie, a obok nich leżały śmieci, szklane butelki i papierowe torby z fast foodów. Mimo to całość sprawiała przyjemne wrażenie, zwłaszcza teraz, wczesną wiosną, gdy słońce rozświetlało trawę, przebijając się poprzez gałęzie wysokich drzew.

Do tego miejsca nie sposób było dostać się samochodem, nawet tym minimalnych rozmiarów, ponieważ do polany prowadziły tylko ścieżki, na których z trudem mogło zmieścić się dwoje dorosłych ludzi idących ramię w ramię.

Prokurator Grab uśmiechnął się lekko, bo oznaczało to, że ktoś musiał się sporo natrudzić, aby przynieść tu ciało, a samo zadanie bycia niezauważonym wymagało sporej precyzji, odpowiedniego przygotowania i – co najistotniejsze – współpracy przynajmniej dwójki ludzi. To, z czego prokurator zdawał sobie sprawę, i co najbardziej ucieszyło go w tej informacji, to fakt, że im więcej zamieszanych osób, tym więcej popełnionych błędów. Wystarczyło tylko patrzeć uważnie, zadawać odpowiednie pytania i cierpliwie czekać.

Emil Grab spojrzał za siebie. Po lewej, w odległości nie większej niż pięć metrów, stało kilku policjantów, szeregowych aspirantów i dwóch techników, którzy o czymś rozmawiali, ale ze swobody ich ruchów i uśmiechniętych twarzy wnosił, że tematem nie są znalezione zwłoki. Za nimi, najwyżej dwa metry dalej, tuż na skraju lasu, zbiła się w grupkę młodzież, trzech chłopców i dwie dziewczyny w wieku siedemnastu, może dziewiętnastu lat. Wszyscy przestraszeni, przesłuchiwani przez dwójkę funkcjonariuszy i policyjną psycholog.

Prokurator z kieszeni spodni wyjął chusteczkę higieniczną i zawinął w nią długopis, którym chwilę wcześniej dotykał ust denata. Tak sporządzone zawiniątko schował do kieszeni marynarki. Odetchnął głęboko i skierował swe kroki w stronę techników.

– Co dla mnie macie?

Technicy przerwali rozmowę, spojrzeli na towarzyszących im aspirantów, którzy w mgnieniu oka zrozumieli aluzję i oddalili się niespiesznym krokiem w kierunku drugiego brzegu polany.

– Prawdę mówiąc, niewiele – zaczął jeden z techników.

– Słucham… – Grab zawiesił głos, przeczesując pamięć w poszukiwaniu nazwiska technika.

– Karaś – podpowiedział niepewnie technik.

– Tak, przepraszam. Tomasz Karaś, już pamiętam.

Technik uśmiechnął się nieznacznie, machnął ręką i gestykulując, zaczął opowiadać:

– Ciało w dość dobrym stanie, myślę, że umarł nie dalej niż dzień, może dwa temu. Brak śladów przemocy, żadnych otarć, siniaków czy skaleczeń. Tylko kilka strupków na przed-ramieniu po igle, pewnie narkotyki.

– To nie jest ćpun – skwitował prokurator, kręcąc przecząco głową.

– Nie ćpun, za dobrze wygląda.

– A co z terenem?

– Brakuje nam jakichkolwiek śladów… to znaczy jest ich tak dużo, że trudno wydobyć te, które nas interesują. Ta polana to ulubiona miejscówka młodzieży, dużo tu śmieci, dużo śladów i jeszcze więcej pytań, a odpowiedzi jak na lekarstwo.

– Zauważyłem – odparł spokojnie prokurator i powolnym ruchem wsunął papierosa do ust. – Ale coś musi tu być…

Karaś w odpowiedzi wzruszył ramionami, podrapał się po głowie, otworzył usta, ale ostatecznie nic nie powiedział, wypuścił tylko głośno powietrze i bezradnie rozłożył ręce.

– Zwłoki zostały tu przyniesione – odezwał się drugi technik, którego prokurator widział po raz pierwszy. – Przynajmniej przez dwie osoby, to dosyć ciężki ładunek. Zresztą wskazują na to ślady.

– To Błach – wtrącił się Karaś, jakby chciał wytłumaczyć swego kolegę. – Jakub Błach, mój asystent. Ma swoją teorię, ale nie trzeba go słuchać.

– Kontynuuj – zachęcił Grab, unosząc brwi ze zdziwienia.

– Dzieciaki zazwyczaj przychodzą tu od strony miasta. – Błach wskazał ręką kierunek. – Jest tam w miarę szeroka, dobrze wydeptana ścieżka. Nie sądzę, aby ktoś był na tyle nieostrożny, by nieść tamtędy zwłoki. Choć byłby to dobry sposób na zatarcie śladów.

– I właśnie tak zrobili – nie krył irytacji Karaś. – Był środek nocy albo wczesny ranek. Nikogo tu nie było, a ślady wtopiły się w cały ten, ten… syf. Wszystko.

– Nie – odparł w zamyśleniu Błach. – Zwłoki przyniesiono z drugiej strony. Od mokradeł.

– Mokradeł?

Emil Grab spojrzał zaciekawiony tam, gdzie wskazał Jakub Błach. Rzeczywiście, pomiędzy gęsto rosnącymi krzewami dało się zauważyć dróżkę na tyle wąską, że skutecznie zniechęcała do spaceru, ale nie na tyle zarośniętą, by z niej nie skorzystać, niosąc martwego człowieka. To było obiecujące spostrzeżenie.

– Trasa jest trudna, ale można ominąć podmokłe tereny krętą ścieżką i wyjść na leśną drogę jakiś kilometr dalej.

– Znasz to miejsce? – zaciekawił się Grab.

– Nie, nie… ale sprawdziłem w Google Maps. Na zachód stąd leci krajowa, widać na niej nieoznakowany zjazd, mniej więcej dwa kilometry w linii prostej, licząc od tego miejsca – rozkręcił się młody technik, zachęcony poświęconą mu przez prokuratora uwagą. – Jak dla mnie, to jedyne sensowne miejsce. Można bezpiecznie podjechać pod osłoną nocy. Wręcz idealne rozwiązanie… reszta jest już oczywista.

– A ta ścieżka… – Grab wskazał ręką – jest do przejścia?

– Możemy sprawdzić, choć według mnie na sto procent. Nie ma innej możliwości.

Idąc za plecami Jakuba Błacha, prokurator w milczeniu przyglądał się śladom przez niego wskazywanym. Chłopak był niski i niepozorny, kruczoczarne włosy wystające spod bejsbolówki, twarde rysy twarzy i ciemne, niemal czarne oczy wyrażające duże skupienie. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale emanował z niego pewien rodzaj spokoju i pewności siebie, jakie zazwyczaj spotykało się u doświadczonych funkcjonariuszy. Dobrze się zapowiada, pomyślał Grab i spojrzał na wydeptane ślady, rozchyloną wysoką trawę i posuwiste bruzdy w piaszczystych częściach ścieżki, które wskazywał Błach. Rzeczywiście mogły świadczyć o tym, że ciało zostało przyniesione tą drogą.

Po niespełna półgodzinie dotarli do leśnej drogi, która od zachodu znikała za zakrętem i prawdopodobnie biegła w kierunku szosy krajowej, a od wschodu kończyła się w zaroślach, za którymi rozciągały się mokradła.

Droga była sucha, w większości porośnięta, ale z pewnością należało się jej przyjrzeć w poszukiwaniu śladów opon. Zwłaszcza że wszystko wskazywało na to, iż w ostatnich godzinach przejeżdżał nią jakiś pojazd. W tej chwili mogło to stanowić jedyny sensowny trop.

– Dobra robota – pochwalił technika Grab, po czym wyjął z kącika ust wciąż niezapalonego papierosa i zaczął się mu przyglądać.

– Podać panu ogień? – zagaił Błach.

– Nie palę – odpowiedział po chwili prokurator. – Rzuciłem blisko piętnaście lat temu. Wciąż jednak pomagają mi się skupić.

Kiedy wrócili na polanę, Emil Grab udał się w stronę młodzieży, mijając foliowy pakunek ze zwłokami. Zanim jednak rozpoczął z nimi rozmowę, wysłuchał od jednego z aspirantów streszczenia ich zeznań:

– Według ich wersji przyszli tu rano na spacer. Bywają tu dość często, więc czuli się swobodnie – wymamrotał monotonnym głosem policjant. – Dostrzegli dziwny pakunek na środku polany, a to, co było w środku, uznali za manekina lub coś w tym typie. Spodziewali się, że to żart, może jakaś ukryta kamera, sam nie wiem. Rozwinęli pakunek, bo dziewczynom wydawało się, że pod folią jest motyl, i zrozumieli, że to ciało. Dużo krzyku, płaczu. Któreś z nich zadzwoniło na telefon alarmowy. Tyle.

– Motyl?

Policjant w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami, jakby cała ta sprawa zaczynała go już powoli nudzić.

Prokurator pokiwał głową, poklepał aspiranta po ramieniu i zwrócił się do młodzieży:

– Prokurator Emil Grab. Chciałbym zadać wam kilka pytań.

– Opowiedzieliśmy już wszystko – zaskrzeczał wyraźnie zdenerwowany chłopak.

– Możecie zatem opowiedzieć jeszcze raz – odparł prokurator ze sztucznym uśmiechem, ponieważ było w tym młodzieńcu coś, co mu się nie spodobało. Być może jego butność, a może agresja, której powodów jeszcze nie znał, lecz wydała mu się na tyle podejrzana, by przyjrzeć mu się bliżej.

Chłopak był najwyższy, ale i najchudszy z całej piątki. Ubrany w za duże ubrania, spodnie tak długie, że ich nogawki poprzecierały się w miejscach, gdzie materiał wdzierał się pod podeszwy butów. Powyciągana bluza z kapturem sięgała aż do połowy uda. Wygląd typowego zbuntowanego nastolatka, jednak jego twarz była zbyt spięta, a oczy czujne i rozszerzone. To za mało, aby mógł nazwać go zbrodniarzem, jednego był jednak pewien: ten młody człowiek coś ukrywa, a on – Emil Grab – dowie się, co to jest.

– To wy znaleźliście ciało, prawda?

– Tak, ale nie wiedzieliśmy, że to… – zająknęła się jedna z dziewczyn, pucołowata, niewysoka blondynka w wyciągniętym swetrze koloru mocno spranej zieleni.

– Rozumiem. – Grab zamyślił się, pokiwał głową, po czym wykonał okrężny ruch ręką, jakby namawiał do dalszej rozmowy, i spytał: – Co tu robiliście?

– Przyszliśmy… ale nie wiedzieliśmy, że tu będą zwłoki – odpowiedziała płaczliwym głosem druga dziewczyna, wyraźnie najbardziej wstrząśnięta całym zdarzeniem.

– Często tu przychodzicie?

– Czasami – uciął zaczepnie ten wyszczekany.

– A wy dwaj nie macie nic do powiedzenia?

Prokurator zagaił do dwójki milczących chłopaków stojących za plecami swojego kompana, który zdecydowanie był przywódcą całej grupy. Na to pytanie spojrzeli po sobie, po czym wbili wzrok w ziemię i wzruszyli ramionami. Wyglądało to dość komicznie, zupełnie jakby przećwiczyli ten gest dużo wcześniej.

– Dobrze. A po co przyszliście…

– Na spacer – wciął mu się w zdanie zaczepny chłopak. – To chyba zgodne z prawem, prawda?

– Zgadza się – odpowiedział z uśmiechem Grab. – Byliście tu wczoraj?

Przez oczy chłopaka przemknęło pewnego rodzaju napięcie, ale szybko przywołał się do porządku, nerwowo poprawił bluzę na ramionach i rzucił z udawaną obojętnością:

– Przyszliśmy tu pierwszy raz od zeszłego roku.

Prokurator poczuł przyjemne drżenie w brzuchu i uśmiechnął się pod nosem, bo wiedział, że na coś trafił. Jeszcze przez chwilę cieszył się tym uczuciem triumfu, po czym zwrócił się w stronę funkcjonariuszy:

– Spisaliście ich dane?

– Tak – przytaknął jeden z policjantów, potwierdzając to dodatkowo skinieniem głowy.

– Wszyscy są wolni poza tym wysokim – rzucił sucho prokurator, obrócił się na pięcie i dodał: – Przewieźcie go na komisariat.

– Kiedy ja… ja nic nie zrobiłem – obruszył się chłopak. – Wszystko wam powiedziałem, nic więcej nie wiem…

– Wolisz, żebym kazał cię tu przeszukać? – Emil Grab zapytał spokojnie, stojąc plecami do chłopaka, który zamilkł i spuścił wzrok. – Tak myślałem, nie jesteś głupi – dodał i nie doczekawszy się odpowiedzi, oddalił się w kierunku techników.

Anonimowe źródło

– Bart, możemy zaczynać? – z szerokim uśmiechem spytała Pola Sass, wysoka, szczupła dziennikarka telewizyjna z włosami w odcieniu zimnej bieli i mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Zieleń jej oczu kontrastowała z czernią szminki podkreślającej pełne, wydatne usta. Ubrana w krótką, kremową tenisową spódniczkę zakończoną dwoma poprzecznymi granatowymi pasami i lekki kaszmirowy sweterek w kolorze krwistej czerwieni, wyglądała jak bystra studentka, która doskonale wie, czego chce.

Jej smukłe ciało pokrywały niewielkich rozmiarów tatuaże, na pierwszy rzut oka wykonane pospiesznie i bez większej refleksji. W rzeczywistości układały się w pewnego rodzaju zapis historii jej młodego życia i tego, czym się w nim kierowała. Były tam więc ukryte ważne daty, jak choćby dzień jej urodzin, dzień śmierci matki, kilka buddyjskich znaków czy dokładne odwzorowanie jej pierwszego rysunku: koła, które miało tak wiele kantów, że równie dobrze mogłoby być wielobokiem.

Choć jej pełen troski ojciec uważał te tatuaże za przejaw braku dojrzałości i wróżył jej przyszłość pełną goryczy spowodowanej tak niedorzecznie naznaczonym ciałem, to ona sama traktowała je jako pewnego rodzaju klocek w układance jej życia. Co istotniejsze, był to dla niej ruch wykonany z pełną świadomością, która wykluczała jakikolwiek żal w przyszłości. Przede wszystkim jednak było to działanie dające pewność, że jej ciało nie będzie jak każde inne, bo wyjątkowość stanowiła dla niej jedną z największych wartości. Całość zatem wskazywała na to, że dziewczyna, a z czasem młoda kobieta, wszystko gruntownie sobie przemyślała i nie było w jej działaniu miejsca na przypadek.

I w rzeczywistości tak właśnie było. Pola doskonale wiedziała, czego chce od życia, mimo iż miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Chciała rozgłosu, chciała emocji, adrenaliny i czegoś więcej niż zwykłej, nudnej ludzkiej egzystencji.

Zapewne właśnie dlatego od czasu do czasu sypiała ze swoim asystentem Bartem, który tak naprawdę w ogóle jej nie pociągał, i szczerze wątpiła, czy ten chłopak mógł pociągać kogokolwiek. Właściwie to po raz pierwszy zaciągnęła go do łóżka z czystej ciekawości, aby sprawdzić, czy w tym aseksualnym z wyglądu ciele drzemie jakiś pierwotny instynkt, i ku jej zadowoleniu spotkało ją dość przyjemne zaskoczenie.

Bart okazał się wyjątkowo czułym kochankiem, ale nie był dla niej materiałem na cokolwiek więcej niż pomagier w przyjemnym rozładowywaniu emocji. W istocie nikt nie był dla niej odpowiedni.

Pola miewała wiele romansów z przedstawicielami obojga płci i niemal zawsze zbliżenia te dawały jej wiele radości i bliskości. Jednak to nie jej biseksualizm, brak chęci dokonania wyboru czy też umiejętności tworzenia związku były powodem, dla którego wiodła życie singielki. Dla niej każdy taki związek, podobnie jak jej wygląd, tatuaże czy sposób mówienia, były tylko środkiem prowadzącym do celu, czyli do zdobycia władzy. Jednak nie chodziło o władzę w potocznym tego słowa znaczeniu. W wykonaniu Poli ta władza polegała na kreowaniu siebie jako produktu, by swym wizerunkiem móc wpływać na odbiorców bez względu na to, czy chodziło o telewidzów, przełożonych czy kochanków.

Potrafiła więc być słodka i urocza, wścibska i wyrachowana, prostacka i wysublimowana. Zależnie od sytuacji i od tego, co chciała osiągnąć, mogła ubierać się w obcisłą spódnicę i szpilki, ogrodniczki i trampki lub dobrze skrojony frak. Była więc swego rodzaju kameleonem, który nie tyle wtapiał się w otoczenie, ile dopasowywał się do swej roli. Pola nie robiła tego, by stać się niezauważalna, wręcz przeciwnie, chciała być doskonale widoczna.

Sypiała z kobietami i mężczyznami, a także z obojgiem naraz, gdyż wiedziała, że w ten sposób tworzy się na jej temat pewna opowieść, historia osoby tak różnej w zależności od tego, kto ją opowiadał, a przy tym zupełnie innej niż ta, którą w rzeczywistości Sass była. Właśnie ten specyficzny rodzaj kontroli był w jej oczach władzą.

– Zaczynamy – potwierdził Bart, stojąc pewnie w szerokim rozkroku z wystawionym przed siebie iPhone’em.

Pola kiwnęła głową, lekko wydęła usta i na powrót rozciągnęła je w swym rozbrajającym uśmiechu.

– Kochani, dziś jesteśmy w wyjątkowym miejscu. To zabytkowy pałac, który być może teraz nie wygląda najokazalej, ale już niebawem może się to zmienić. Jednak to, co jest wyjątkowe, to gość, z którym za chwilę porozmawiam…

– Nagrywacie to telefonem? – wciął się jej w słowo wysoki, dobrze ubrany mężczyzna, którego Sass mała właśnie przedstawić.

– Tak, hm… – Koślawy grymas zagościł na twarzy prezenterki, ale profesjonalny uśmiech szybko na nią powrócił. – To zupełnie nowa forma prowadzenia telewizji, jaką w ExtraTv prezentujemy od przeszło dwóch lat. Jako polityk, zaangażowany społecznie polityk, z pewnością widział pan nasze ostatnie reportaże z interwencji w domu opieki, z pikiety pod MostStalem…

– Ekhm, tak, tak – potwierdził zmieszany mężczyzna, którego policzki oblał rumieniec.

Dziennikarka poprawiła spódniczkę i puściła oko do swojego asystenta Barta.

– Zaczynamy?

Pola Sass okazała się swoistym powiewem świeżości w ExtraTv, prywatnej telewizji o zasięgu ogólnokrajowym. Krótkie, pełne elektryzującej energii materiały nagrywane kamerą iPhone’a były jej pomysłem, na który wpadła jeszcze jako studentka dziennikarstwa. Gdy terminowała w programie śniadaniowym, po pewnym czasie podsunęła swój iPhone’owy koncept jako urozmaicenie. Szefowie ramówki co prawda zgodzili się bez większych trudności, jednak dostrzegli w tej innowacji tylko próbę dostosowania się do dzisiejszych czasów, coś nowego, co mogło odświeżyć standardową ramówkę.

Ponieważ wychodzili z przekonania, że to tylko czasowe urozmaicenie, nie przykładali do niego większej wagi, uznając, że w ten sposób można opowiadać tylko o błahostkach, sukcesach i – co jeszcze lepsze – potknięciach celebrytów, czy też w swobodny sposób przeprowadzać krótkie wywiady z przechodniami.

Jednak Pola starała się chwytać ważniejszych tematów i chodzić tam, gdzie ze standardowej wielkości kamerą i całą ekipą telewizyjną wejść trudno. iPhone skracał dystans i pozwalał dotrzeć do środowisk zamkniętych na telewizję. Rozwiązywał usta, był bardziej tu i teraz, a to wzbudzało w ludziach zaskakująco dużą ufność.

Tworzyła więc swe materiały na strajkach klimatycznych, siedząc pod transparentami z kolorową młodzieżą. Spędzała całe noce w podupadających szpitalach, by odczuć i oddać pełną rozpaczy grozę pacjentów oraz ich rodzin. Odwiedzała domy dziecka, w których zdarzało się jej otrzeć z policzka łzę udawanego wzruszenia, by później nienachalnie, pomału podsuwać te materiały swoim przełożonym, którzy początkowo niechętnie, a z czasem coraz bardziej ochoczo emitowali je w swoich kanałach.

Jeden z takich materiałów, o domu samotnej matki (który na skutek oszczędności utracił państwowe finansowanie, co spowodowało wpędzenie w skrajne ubóstwo i bezdomność wiele romskich kobiet), przyniósł młodej dziennikarce laur „Dziennikarskiego Odkrycia Roku”. Wyróżnienie to sprawiło, że Pola zdobyła całkowite zaufanie szefów ramówki, a nawet zaowocowało krótkim spotkaniem z jednym z prezesów stacji, który zdecydowanie bardziej był zainteresowany jej zgrabnym tyłkiem w obcisłej mini niż wynikami jej pracy. Czy Poli to przeszkadzało?

Nie.

Była wręcz skłonna spędzić z nim upojną noc, by chwilę później ułożyć ją obok innych, niczym kolejny klocek swej misternej układanki.

Najbardziej nie lubiła jednak w tej pracy miałkiej rutyny typowego dnia, monotonii i chronicznego deficytu dobrych, wartościowych tematów. Dlatego też inspiracji szukała wszędzie, gdzie tylko mogła, częstokroć wychwytując podpowiedzi podczas rozmów w kancelariach polityków, u menedżerów korporacji czy też podłapując wątki od zaprzyjaźnionych dziennikarzy, którzy nie mieli czasu, ochoty lub odwagi zgłębić danego tematu.

Zdarzało jej się także otrzymywać anonimowe maile lub SMS-y, które nierzadko naprowadzały na wartościowy temat, ale równie często okazywały się głupimi żartami lub nasyconymi nienawiścią akcjami zwaśnionych sąsiadów próbujących w prywatny spór wciągnąć media.

Pola wciąż więc czekała na swój wielki temat, dzięki któremu jej nazwisko znalazłoby się na ustach wszystkich ludzi.

Kilka dni temu otrzymała jedną z takich wiadomości od anonimowego źródła, po której niewiele sobie obiecywała. Był to SMS wysłany z nieznanego numeru z zagranicznym prefiksem, co już na pierwszy rzut oka wyróżniało go spośród reszty tego typu źródeł. Treść wiadomości brzmiała:

Mocny materiał za 3 dni.

Nagłośnisz to.

Poli nie bardzo spodobał się władczy ton tego tekstu, ale z jakiegoś powodu nie skasowała SMS-a. Zawsze oddzwaniała do nadawcy tego typu wiadomości i zazwyczaj udawało jej się dowiedzieć czegoś więcej, ale tym razem numer został wyłączony zaraz po wysłaniu wiadomości i do tej pory nie otrzymała powiadomienia, że jest dostępny.

I właśnie mijał ów trzeci dzień, w którym tajemniczy informator miał przekazać więcej szczegółów, i choć wciąż milczał, to Pola od rana czuła swoiste podekscytowanie. Owszem, starała się zachować dystans do sprawy, jednak w głębi duszy miała nadzieję, że otrzyma dostęp do czegoś wielkiego, czegoś, na co tak długo czekała.

Kiedy skończyła kolejny nic niewnoszący wywiad z jednym z polityków, będący – jak zwykle to się zdarzało – zamówionym i opłaconym materiałem w formie „przypadkowej rozmowy”, jej telefon zawibrował. Pola odruchowo wyjęła go z torebki, ale gdy rzuciła nań okiem, jej serce zadrżało. Dość bezczelnie wymówiła się od kawy z młodym politykiem i już po kilku chwilach mogła w spokoju zgłębić treść SMS-a.

Wiadomość została wysłana z tego samego zagranicznego numeru i zawierała krótkie wideo. Film rozpoczynał się dość dziwnie i niepozornie, a jego jakość kojarzyła się bardziej z VHS-ami z lat dziewięćdziesiątych niż nagraniem wykonanym współczesnym smartfonem.

Wideo w dużym zbliżeniu skupiało się na czymś zamglonym, a obserwator widział to zza zaparowanej szyby prysznica, za którą migotało coś jaskrawego i wielobarwnego. Kolory te poruszały się w szybkim tempie, zupełnie jakby szamotały się w zamknięciu, przymierały na kilka chwil, by wrócić do chaotycznych ruchów ze zdwojoną siłą. Po kilku sekundach, w miarę oddalania się kamery od obiektu, Pola zrozumiała, że ogląda nagranie przedstawiające wielobarwnego motyla zawiniętego w przezroczystą plastikową folię. Wraz z mijającymi sekundami dziennikarka czuła się coraz bardziej nieswojo, przeczuwając, że w tym obrazie kryje się coś, czego wolałaby nie oglądać. Z każdą upływającą chwilą oddalająca się kamera ukazywała coraz więcej niepokojących szczegółów, by nagle zakończyć obraz czarną planszą. Po chwili jednak obraz powrócił, ukazując szeroki kadr leśnej polany, pośrodku której leżało coś dziwnego, co wyglądało jak dużych rozmiarów foliowy pakunek, w którym zapewne uwięziony był ów kolorowy motyl.

To, co wstrząsnęło Polą najbardziej, to świadomość faktu, że choć foliowy pakunek mógł zawierać coś tak zwyczajnego, jak zwinięty w rulon dywan, równie dobrze mogły to być ludzkie zwłoki.

Dziennikarka najchętniej zbagatelizowałaby przesłane wideo i powróciła do swoich zajęć, gdyby nie fakt, że do zdjęcia został dołączony numer telefonu, inny niż ten, z którego wysłana została wiadomość, oraz krótki komentarz:

Zadzwoń.

Niepokój

Mężczyzna miał najwyżej dwadzieścia pięć lat, siedział skulony pod tylną ścianą marketu, wciśnięty między dwa kontenery ze śmieciami. Nie bardzo podobało mu się to miejsce, nie tylko z powodu smrodu gnijących warzyw, mięsa i resztek żywności, ale przede wszystkim dlatego, że nie czuł się tu bezpiecznie. Zdecydowanie wolał samodzielnie wybierać miejsca spotkań, ale tym razem stało się inaczej, bo był nieco rozkojarzony i przyjął tę propozycję, zanim zdążył ją dobrze przemyśleć.

To miasto nigdy nie miało mu nic do zaoferowania, dlatego uciekł stąd przy pierwszej lepszej okazji, a wracał tu rzadko i czynił to bardzo niechętnie. Tym razem także, bo ledwo przyjechał, a już żałował, że się tu znalazł. I jeszcze to dziwne miejsce wybrane na spotkanie: niby ustronne, a jednak obarczone wieloma niewiadomymi. Wszędzie dookoła kamery, ochrona i pełno ludzi, w końcu to market.

Z miejsca, gdzie się znajdował, co prawda nie zauważył kamer, poza jedną, tuż nad drzwiami, którymi pracownicy sklepu zapewne wynosili śmieci. Na oko wyliczył jednak, że zasięg kamery tu nie docierał, zwłaszcza że kontenery oddzielała wysoka na jakieś trzy metry plastikowa ścianka. Mimo to nie czuł się tu pewnie.

Znał człowieka, z którym miał się spotkać, choć może znajomość to słowo na wyrost. Był to jego rówieśnik Spike, spotkał go kilkukrotnie na jakichś imprezach, gdy jeszcze mieszkał w mieście, a umówione spotkanie nie będzie ich pierwszym, więc nie powinien się o nic martwić. Jednak po raz pierwszy Spike wybierał, gdzie mają się spotkać, i był przy tym wyjątkowo uparty. Zazwyczaj gdy ktoś proponował swoją miejscówkę, twardo się na to nie zgadzał, wyznaczając inne miejsce, zawsze dobrze mu znane. Niestety wczorajszy dzień – a właściwie noc – mocno wytrącił go z równowagi. Teraz tego żałował, bo wiedział, że Spike zbyt mocno naciskał na tyły marketu, jakby chciał mieć wszystko pod kontrolą, a to mogło oznaczać wiele złych rzeczy.

Na przykład Spike mógł zamierzać go okraść, pobić albo wystawić policji. Dlatego wcisnął się między kontenery, wcześniej odsuwając je lekko od ściany, dzięki czemu między nimi a marketem utworzyła się wąska szczelina, którą w razie niebezpieczeństwa będzie mógł uciec. Dalej, za marketem, jest dwumetrowe ogrodzenie z siatki, które bez problemu pokona, a później budynki i mnóstwo krętych uliczek, w których powinien się zgubić i znaleźć jakąś norę na przeczekanie.

Kiepsko, ale to było wszystko, co miał. Cały plan awaryjny, na jaki starczyło mu czasu. Nie był idealny, ale żaden nigdy nie jest.

Dodatkowo przez cały dzień nie mógł się dodzwonić do swojego brata, co zważywszy na fakt, że miał on dziś urodziny, nie byłoby aż tak dziwne, gdyby nie to, że od kogo, jak kogo, ale od niego brat odbierał zawsze. Nawet gdy był kompletnie nawalony. A dziś dzwonił do niego bezskutecznie już chyba z dwadzieścia razy, a od kilku godzin każde kolejne połączenie od razu kończyło się wiadomością poczty głosowej. Widocznie rozładował mu się telefon, ale ta myśl wcale go nie uspokajała.

Spojrzał na zegarek: za niespełna dziesięć minut powinien zjawić się Spike. Było po siedemnastej, słońce już zaszło, a okolicę rozświetlały tylko latarnie stojące na ulicy biegnącej po lewej stronie oraz słabe żółte światło żarówki nad drzwiami zaplecza marketu. Siedział więc w sumie w dość przyjemnym półmroku, zamknął oczy i starając się uspokoić myśli, odliczał mijające sekundy.

Po jakimś czasie z kojącego transu wyrwała go dudniąca muzyka dobiegająca z parkującego samochodu. Gdy silnik ucichł, muzyka urwała się wraz z nim. Po chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi i odgłos niepewnych kroków zbliżających się w jego kierunku.

– Flo? – rzucił ktoś pytająco.

Rozpoznał, że to Spike, ale przez dłuższą chwilę się nie odzywał, nadal wsłuchując się w odgłos kroków, próbował wyłuskać z nich informację, czy ktoś mu towarzyszy, a z tonu głosu odgadnąć jego zamiary.

– Jesteś tu…? Flo? – znów spytał Spike, teraz z odległości metra, najwyżej dwóch.

Tym razem Flo odpowiedział:

– Tak, jestem.

– Dżizas! – Spike podskoczył jak rażony prądem. – Ale mnie przestraszyłeś… Gdzie ty, kurwa, jesteś?

– Bardziej chujowego miejsca nie było? – odpowiedział pytaniem Flo i wyszedł spomiędzy kontenerów.

– Co? – zmieszał się Spike. – A… tak. To znaczy nie. Mam tu po drodze z pracy. Rozumiesz…

– Jesteś sam? – zapytał Flo, słysząc jakiś szelest od strony parkingu.

– Nie…

Flo rozejrzał się niepewnie na boki, a gdy zauważył, że ktoś się do nich zbliża, jednym susem wskoczył z powrotem pomiędzy kontenery.

– Spoko, to tylko moja lala – odparł zaniepokojony Spike i dodał karcącym głosem w kierunku wychylającej się z mroku dziewczyny: – Miała siedzieć w samochodzie.

– Miałeś być, kurwa, sam – warknął Flo, podchodząc do Spike’a z miną wyrażającą mieszaninę strachu i zdenerwowania.

– Spoko, Flo. To tylko głupia laska, zaraz sobie pójdzie. – Spike jednym gestem odesłał dziewczynę z powrotem do samochodu.

– Dobra. Może zostać – uspokoił go Flo.

Spike pokiwał głową, rozłożył szeroko ręce, i nachylając się do ucha Flo, zapytał niemal niesłyszalnym szeptem:

– O co chodzi? Ktoś chce cię zabić, czy co?

– Miałem ciężki dzień – zaczął się tłumaczyć. – Poza tym mam w dupie to miasto. Męczy mnie, więcej tu nie przyjadę…

– Nie strasz mnie, stary. Skąd będę brał tak dobre gówno?

Flo uśmiechnął się pod nosem i doszedł do wniosku, że zachowuje się jak idiota. Kto miałby go wrabiać? Przychodzić z policją albo próbować okraść. Po co? Widocznie za mało spał, najpierw długa podróż autokarem, potem na stopa, i ta przeklęta noc, która wykończyła go do reszty. Chyba pomieszało mu się w głowie. Wszystko jest spoko, załatwi interes, pójdzie coś zjeść, napije się piwa i spędzi spokojny wieczór.

– Masz kasę? – zapytał z wyraźnie lepszym humorem Flo.

– Nooo – ucieszył się Spike – to rozumiem. Jasne. Tyle co zawsze?

– Inflacja jest – Flo puścił do niego oko – ale dla ciebie jak zawsze…

Pół godziny później Flo siedział już w niewielkiej pizzerii, jadł gorącą margheritę, popijał ją zimnym piwem i śmiał się z samego siebie. Nie mógł uwierzyć, że jeszcze niecałą godzinę temu niemal wychodził z siebie, przeczuwając najgorsze. Co to za paranoja, myślał, sięgając po następny kawałek pizzy.

Wszystko przez to przeklęte miasto, zawsze źle na niego działało. Gdyby nie brat, już dawno olałby je i zapomniał o jego istnieniu. Po stokroć wolał włóczyć się uliczkami miast zachodniej Europy, które tchnęły tym specyficznym rodzajem wolności, wyczuwalnym już w powietrzu. Tak samo ludzie byli tam zupełnie inni, otwarci i uśmiechnięci. Uśmiech… chyba tego najbardziej mu brakuje w tym przeklętym mieście.

Sięgając po szklankę z piwem, zauważył, że jego telefon zawibrował, ukazując wiadomość informującą o tym, że komórka jego brata jest już aktywna.

– Nareszcie – mruknął zadowolony Flo i wcisnął zieloną słuchawkę.

Tajemny kodeks prokuratora

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Ludwik Lunar – introwertyk i racjonalista, interesuje się sztukami wizualnymi, muzyką i ekologią. W czasach jego dzieciństwa miasteczkiem, w którym się urodził i wychował, wstrząsnęła seria morderstw dokonanych przez jednego z największych polskich seryjnych morderców. Być może właśnie dlatego po ponad trzydziestu latach od tamtych wydarzeń postanowił napisać swój pierwszy kryminał – Za nasze grzechy.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Polana
Anonimowe źródło
Niepokój
Tajemny kodeks prokuratora
Komplikacje
Trudne początki
Przesłuchanie
Łamanie zasad
Ostrzeżenie
Research
Pytania bez odpowiedzi
Utrata kontroli
Współpraca
Uciekając
Igranie z ogniem
Zawężanie kręgu
Poszukiwania
W ukryciu
Tajemnice
Łączenie faktów
Wszędzie są kwiaty
Wizyta
Niespodziewana pomoc
W oparach wspomnień
Nieformalne ustalenia
Przełom
Florysta
Zbieg
Czarna sieć
Następny materiał
Oględziny
Identyfikacja
Ślady
Pięć minut sławy
Droga Mędrca
Podejrzany
Bez uprzedzenia
Szum
Wolność
Trop
Solidna poszlaka
Spotkanie
Mieszkanie
Wątpliwości