Tańcząc na prochach zmarłych - Ludwik Lunar - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Tańcząc na prochach zmarłych ebook i audiobook

Lunar Ludwik

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

32 osoby interesują się tą książką

Opis

CHŁODNY, DESZCZOWY GDAŃSK KRYJE W SOBIE MROŻĄCĄ KREW W ŻYŁACH TAJEMNICĘ.

W Nowym Porcie zostaje wyłowione ciało młodej kobiety, a sprawą interesuje się starszy aspirant Edward Sokulski, który podejrzewa, że zwłoki mogą należeć do zaginionej przed niespełna tygodniem osiemnastolatki.

Szybko okazuje się jednak, że trudno ustalić tożsamość denatki, a śledczy natrafia na labirynt niedomówień i zaskakujących powiązań.

Śledztwo zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, wciągając Sokulskiego w historię, która stawia przed nim i jego partnerką Darią Tyszką coraz więcej pytań bez odpowiedzi.

CZY MAJĄ DO CZYNIENIA Z SERYJNYM MORDERCĄ?

Gdańsk i Poznań, teraźniejszość i tajemnica sprzed lat. Lunar manipuluje i myli tropy, by zaserwować czytelnikowi doskonały, trzymający w napięciu do ostatniej strony, kryminał!

Agata Pożywiłko, Poznański Festiwal Kryminału GRANDA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 42 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
4,4 (292 oceny)
169
75
40
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Almirante

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza książka tego autora którą wysłuchałam i na pewno nie ostatnia, dobra, na prawdę do bra
20
bleblata

Dobrze spędzony czas

Dobra lektura. Autor wodzi za nos. Choć w 3/4 domyslilam się kto może za wszystkim stać.
10
Malwi68

Całkiem niezła

"Tańcząc na prochach zmarłych" Ludwika Lunara to książka, z którą długo nie mogłam się wciągnąć. Początkowo fabuła wydawała się rozwlekła, a postacie nie przyciągały mojej uwagi. Styl autora, choć bogaty w opisy i pełen emocji, momentami przytłaczał i sprawiał, że ciężko było mi się skoncentrować na treści. Dopiero w drugiej połowie książki zaczęłam dostrzegać głębszy sens i piękno tej opowieści. Lunar z czasem ukazuje swoje umiejętności literackie, budując skomplikowane relacje między bohaterami i poruszając ważne, choć trudne tematy. Zaczęłam doceniać jego zdolność do tworzenia atmosfery pełnej napięcia i niepokoju, która towarzyszyła mi aż do ostatniej strony. Kiedy już udało mi się wciągnąć w historię, doceniłam również sposób, w jaki Lunar splata przeszłość z teraźniejszością. Jego umiejętność kreowania mrocznych, niemal gotyckich krajobrazów oraz nastrojowych scen sprawiła, że książka zyskała na intensywności i autentyczności. Postacie, które początkowo wydawały się jednowymiar...
10
szpaczek_czyta1992

Nie oderwiesz się od lektury

⭐RECENZJA PREMIEROWA⭐ To było moje pierwsze spotkanie z pisarzem @lunarludwik, ale jakże udane! Czekam na więcej, bo to, co tutaj dostałam to był majstersztyk! Zacznę od języka oraz stylu tejże książki, które są nader przyjemne, lekkie oraz przejrzyste. Dzięki nim przez tę powieść "leciałam" i nie czułam uciekających stron. A lektura to spory grubasem, bo ma ponad 600 stron, jednak nie czuć tego w ogóle. Uważam, że autor ma dar lekkości pióra i nieskazitelny kunszt pisarski, które się lubi. Pisarz, historię w tej powieści zaczyna od dość przykrego momentu. A mianowicie od znalezienia zwłok pewnej dziewczyny. Z początku nie spieszy się z akcją, ale gdy już ruszy z nią z kopyta, to zarówno akcja, jak i jej zwroty powodują szybsze bicie serca oraz niespodziewaną papkę z mózgu 🤯 Czuć, że pisarz poświęcił mnóstwo czasu i uwagi tej fabule, jak i bohaterom. Nie ma tutaj nic, co by było napisane na siłę, nie ma nic, co by było jakieś sztuczne, czy bez sensu. Wszystko jest stonowane, odpowi...
11
Majka888

Z braku laku…

prymitywne Lektor dobry
11

Popularność




 

 

TOPIELICA

 

 

 

 

 

 

 

 

Edward Sokulski stał na końcu Falochronu Zachodniego w gdańskim Nowym Porcie. Wiatr od kilku minut nieubłaganie rozwiewał mu włosy, mężczyzna przestał je więc przeczesywać dłonią i pozwolił podmuchom mierzwić jego i tak niedbałą fryzurę.

Założył na głowę kaptur bluzy i postawił kołnierz swojej dżinsowej katany, po czym schował w nim twarz, by choć na chwilę osłonić ją od mroźnych powiewów. Ręce wcisnął głęboko w kieszenie znoszonych dresów w odcieniu szarego melanżu i pozwolił, by wiatr robił z nogawek napięte żagle. Mógł próbować szukać schronienia za niewielką latarnią morską, ale wiedział, że przed porywami znad morza nie ma ucieczki.

Kalendarzowa wiosna zaczęła się kilka dni temu, jednak pogoda wciąż dawała się we znaki, zresztą jak niemal przez cały rok nad zatoką. Edward zmrużył oczy i spojrzał w kierunku plaży dla psów w Brzeźnie, na której zebrała się już spora grupka gapiów. Nie sądził, by którykolwiek z internetowych portali doniósł już o znalezieniu ciała, ale zapewne w komentarzach wstawianych przez mieszkańców w sekcji Raport na trojmiasto.pl pojawiły się już pierwsze doniesienia. To tylko kwestia czasu, gdy informacja pojawi się na Facebooku i zleci się tu więcej ciekawskich oczu.

Sępy, które krążą nad padliną, nigdy nie śpią, pomyślał Edward i skierował swój wzrok na czarny ponton dryfujący nie dalej niż dziesięć metrów od falochronu. Dwaj nurkowie starali się wydobyć z wody nagie ciało, ale ono wciąż stawiało opór. Na powierzchni widać było tylko wygięte w łuk plecy i tył głowy pokrytej platynowymi włosami, które odbijały się bielą pośród ciemnej morskiej toni.

Kolor włosów nie pasował do opisu zaginionej, więc na dobrą sprawę Edward mógł dać sobie spokój i wrócić do swojego wysłużonego, ale znacznie cieplejszego niż brzeg zatoki volkswagena golfa. Oczywiście dziewczyna mogła przefarbować włosy, ale byłoby to zbyt osobliwe. Od zaginięcia minęły cztery dni, a wstępne ustalenia od początku zakładały przypadkowe utonięcie.

Osiemnastoletnia Karolina Langiewicz świętowała z przyjaciółmi pierwszy dzień wiosny na plaży. Grupa młodzieży zrobiła ognisko, sporo wypiła i w okolicy pierwszej, drugiej w nocy z poniedziałku na wtorek powoli rozeszła się do domów. Wszyscy następnego dnia zjawili się w szkole, mocno niewyspani i skacowani. Brakowało tylko jednej duszyczki, która wedle różnych wersji: wróciła sama do domu, została samotnie przy dogasającym ognisku, a nawet w ogóle nie brała udziału w imprezie.

Sokulski nie lubił tego typu spraw i wściekł się, gdy jego szef rzucił mu ją na biurko. Edward domyślał się, że była to kolejna odsłona kary za nieudane śledztwo z zeszłego roku, ale uważał, że komendant Walczak mógłby dać mu już spokój. Musiał jednak przyznać, że i tak widzi progres, bo zaginięcie młodej dziewczyny było znacznie ciekawszym i bez porównania bardziej nobilitującym zadaniem, niż śledzenie złodziei rowerów i tropienie kogoś, kto truł psy na gdańskich Siedlcach.

Mimo to był wściekły, że po raz kolejny dostaje sprawę, z którą będzie wiązało się dużo biegania i bardzo mało konkretów. Pijane dzieciaki są najgorszymi z możliwych świadków. W ogóle nic nie pamiętają, do tego starają się ukryć wszystko, co mogłoby okazać się pomocne. Nie zdradzą, że palili zioło albo nałykali się ecstasy, a takie informacje mogłyby pozwolić na stawianie innych hipotez.

Odurzona dziewczyna mogła wpaść na dziesiątki głupich pomysłów, łącznie z kąpielą w lodowatej wodzie, a nawet planem przedostania się wpław do Szwecji. Niestety, zarówno koledzy z klasy, jak i rodzice zaginionej malowali jej piękną laurkę, w której nie było miejsca na niskie czyny i cokolwiek, co mogłoby wskazywać na chęć ucieczki czy myśli samobójcze.

Edward sprawdził zapisy wszystkich okolicznych monitoringów i jedyne, co udało mu się ustalić, to fakt, że zaginiona rzeczywiście była na plażowej imprezie. Uchwyciła ją kamera jednej z restauracji przy molo w Brzeźnie. Karolina Langiewicz przeszła obok restauracji o godzinie dziewiętnastej trzydzieści i skierowała się w stronę zejścia numer 51. W zasadzie tyle wystarczyło, by potwierdzić jej obecność.

Natomiast nie udało mu się znaleźć żadnego zapisu z kamery, który potwierdzałby, że dziewczyna opuściła plażę. Zaginiona mieszkała w jednym z falowców na Przymorzu, więc zdecydowanie mogła przebyć całą drogę powrotną pieszo. Co więcej, mogła przejść ścieżką przez zalesiony teren i minąć wszystkie kamery. Powinien ją jednak złapać któryś z monitoringów przy wyjściach z parku Reagana. Zwłaszcza ten przy biedronce, jeśli wracała ulicą Obrońców Wybrzeża, albo któraś z kamer zamkniętego osiedla przy Czarnym Dworze.

Odczyty z nadajników BTS wskazywały, że ostatnie logowanie telefonu Langiewicz miało miejsce w okolicy plaży i nastąpiło o pierwszej dwadzieścia w nocy. Następnie telefon przestał logować się do bazy, co mogło oznaczać, że ktoś go wyłączył celowo lub padła bateria. Z zeznań niektórych świadków wynikało, że Langiewicz narzekała, bo zapomniała powerbanku, a bateria jej telefonu ledwo zipała. Nie stanowiło to więc żadnego tropu, tylko kolejną przeszkodę. Czarny puzzel, który można było wedle woli dopasować w dowolnym miejscu, aby uzyskać rozmyte tło i ani jednego szczegółu.

Tak czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że dziewczyna została na plaży, a to oznaczało masę pracy i dużo pytań bez odpowiedzi. Koniec natomiast zdawał mu się oczywisty, ale zanim będzie mógł zamknąć sprawę, musiał odnaleźć zwłoki dziewczyny. W przeciwnym wypadku będzie się z tym bawił przez długie miesiące.

Sokulski ściągnął brwi, starając się zrozumieć, jak doszło do tego, że ciało dryfowało w tym właśnie miejscu. Prąd wody już dawno powinien je popchnąć do brzegu albo w kierunku ujścia Wisły. Topielica nie zmieniła jednak swego położenia przynajmniej od godziny, kiedy to została zauważona przez pracowników jednej z pobliskich firm.

Jeden z nurków zszedł pod wodę i przez jakiś czas ciało poruszało się we wszystkie strony, zupełnie jak wędkarski spławik, gdy ryba zaczyna skubać przynętę. Edward przyłożył dłoń do czoła, by osłonić się od słońca, które właśnie w tym momencie postanowiło dać o sobie znać i zaświeciło mu prosto w oczy.

Sokulski nerwowo przygryzał wargi i marzył o papierosie. Chciałby zaciągnąć się ciężkim dymem i wpuścić do płuc nieco spokoju. Wiedział jednak, że wiatr mu na to nie pozwoli. Musiałby zejść z falochronu, odnaleźć jakieś osłonięte miejsce, a najlepiej wejść do swego samochodu.

Niestety, nie miał na to czasu.

Nagle ciało topielicy uspokoiło się, po czym przewróciło na bok, a spod powierzchni wody wyłoniły się związane ze sobą nogi i ręce. Starszy aspirant zaklął pod nosem i obserwował spienioną wodę i ciało bezwładnie się na niej unoszące. Chwilę później wynurzył się nurek i uniósł w górę swą dłoń z wyprostowanym kciukiem.

 

BOJA

 

 

 

 

 

 

 

 

Edward Sokulski zaklął pod nosem i wcisnął lewy kierunkowskaz, po czym gwałtownie zmienił pas. Nadjeżdżające z dużą prędkością volvo XC60 zahamowało z piskiem i otrąbiło go sowicie. Aspirant uniósł dłoń i uśmiechnął się przepraszająco do wewnętrznego lusterka. Wcisnął pedał gazu, wyprzedził rządek stojących w korku pojazdów, po czym gwałtownie skręcił i zjechał z Traktu Konnego w ulicę Orzeszkowej.

Tłumik jego blisko dwudziestoletniego golfa czwórki zakasłał, a potem zawył żałośnie. Sokulski pokręcił głową, minął stację pogotowia i pojechał w górę ulicy, aż do skrzyżowania z Dębową, na którym skręcił w lewo. Przejechał obok domów studenckich i zatrzymał się przed zakładem medycyny sądowej Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.

Zielono-żółty budynek o nieregularnym kształcie musiał kiedyś robić wrażenie futurystycznego. Gdyby nie spłowiały odcień, który od początku został źle dobrany, bryła wciąż mogłaby ujmować zdecydowaną surowością przecinających się linii. Sokulski wielokrotnie zastanawiał się, co stało za wyborem zieleni jako dominującej barwy dla katedry medycyny sądowej. Jeśli była to kojarzona z tym odcieniem nadzieja, to Edward w ogóle nie był w stanie pojąć tej dziwnej aluzji.

Śledczy wspiął się po schodach wyłożonych jasnobeżowym gresem, obstukał swoje kieszenie i nie znajdując tego, czego szukał, zaklął pod nosem. Zbiegł na dół, wyszedł z budynku i wrócił do zaparkowanego samochodu. Odszukał w schowku małe metalowe puzderko i włożył je do kieszeni. Gdy po raz kolejny pokonywał schody, wyciągnął z kieszeni pojemniczek z mentolową maścią i posmarował nią sobie skórę pod nosem. Silny orzeźwiający zapach wdarł się do jego nozdrzy, a żelowa maść schłodziła górną wargę.

Dotarł do drzwi jednej z prosektoryjnych sal, nacisnął na klamkę i wszedł bez pukania. Gdy tylko przekroczył próg, do jego uszu dotarł jazgot blackmetalowej muzyki, która wybrzmiewała z niewielkiego przenośnego głośnika ustawionego na parapecie okna. Skrzek wokalisty wwiercał się w jego głowę i wywołał grymas bólu.

Pomimo że mentol zawładnął jego powonieniem, odniósł wrażenie, że zmieszał się teraz z fetorem rozkładu. Nie miał pojęcia, czy rzeczywiście tak było, czy to jego umysł płatał mu figle. Tak czy inaczej, poczuł odruch wymiotny, ale zdławił go w gardle i przełknął nagromadzoną ślinę.

– Ed? – zapytał wysoki na blisko dwa metry mężczyzna w białym kitlu, którego długie, związane w niedbałą kitkę włosy wystawały spod siatkowatego nakrycia głowy.

Mężczyzna stał tyłem do drzwi i pochylał się nad prosektoryjnym stołem. Na wypolerowanej srebrnej powierzchni leżało nagie martwe ciało kobiety. Patolog zasłaniał sobą górną partię zwłok i głowę denatki, ale podbrzusze i długie szczupłe nogi były doskonale widoczne. Sokulski zauważył ciemnoczerwone pręgi wijące się wokół ud i biegnące niżej w kierunku łydek. Ślady powstały zapewne za sprawą krępującego kończyny sznura, którym ktoś obwiązał dziewczynę.

– Cześć, Radek – odparł Sokulski i skinął głową do jego pleców. – Wiesz, że nie lubię, jak tak do mnie mówisz.

– Wiem, Ed – rzucił Radosław Marczak i odwrócił się w jego kierunku. – Przyszedłeś w sprawie Rusałki?

– Tak, tak.

Sokulski nigdy nie rozumiał specyficznego humoru patomorfologów, ale dałby sobie rękę uciąć, że gdyby jemu samemu przyszło kiedykolwiek całe dnie spędzać na krojeniu martwych ludzi, to zapewne on także uciekłby w groteskowe żarty. Poza tym dałby sobie uciąć drugą rękę za to, że gdyby zbliżył do ust kubek z kawą Marczaka, to wyczułby w niej więcej alkoholu niż kofeiny.

– Możesz to wyłączyć? – zapytał, zarysowując w powietrzu koło, jakby chciał wskazać coś, co latało po całym pomieszczeniu.

– Za chwilę. – Marczak teatralnie otworzył usta, markując wrzaski, jakie wydobywały się z głośnika, po czym podszedł do biurka, na którym leżał jego telefon, i zatrzymał piosenkę. – To był mój ulubiony moment.

– Dzięki – powiedział śledczy, gdy muzyka w końcu ucichła. – Co dla mnie masz?

Patolog wydął usta i pokiwał głową na boki.

– Mało i dużo, zależy jak na to spojrzeć – odparł, niewiele wyjaśniając.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Zobacz… – Marczak ręką przywołał Sokulskiego do stołu prosektoryjnego. – Ślady na szyi to chyba sam potrafisz dobrze zinterpretować?

Edward zbliżył się do nagiego ciała kobiety i rzucił okiem na zaczerwienione ślady oplatające jej smukłą szyję. Kilka pociągłych smug, które bez wątpienia wskazywały na uduszenie gołymi rękoma. Sprawca musiał użyć obu dłoni i zaciskał je bardzo mocno, być może rozluźnił ucisk dopiero wtedy, gdy ofiara już dawno wydała ostatnie tchnienie. Ślady te zauważył jeszcze na falochronie, gdy nurkowie wydobyli w końcu ciało z wody. Mimo to chciał, żeby przyjrzał się temu patomorfolog. Zależało mu na czasie i właśnie dlatego wysłał je do Marczaka, który nie robił ceregieli ze wstępnymi oględzinami na cito.

– Uduszenie – stwierdził śledczy.

– Brawo, Sokół! Dosyć przesadne i przerysowane, ale uduszenie.

– Afekt? – rzucił Sokulski.

– Być może – zgodził się z nim patomorfolog. – Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ze wstępnych oględzin wynika jednak, że doszło do zadzierzgnięcia.

Marczak spojrzał na denatkę, a następnie wsunął dłoń pod jej głowę, delikatnie ją przy tym unosząc, i zaczął pokrótce referować swe spostrzeżenia:

– Po pierwsze, zaczerwienienia są także na karku. Choć skurwiel starał się, by zostawić tam jak najmniej śladów. Być może dusił ją jakimś pluszowym ręcznikiem albo czymś jeszcze milszym w dotyku. Po drugie, nic jeszcze nie ciąłem, ale idę o zakład, że krtań i tchawica zostały ściśnięte tak mocno, jak dłonie nigdy nie będą w stanie tego dokonać.

– Ktoś chce, żebyśmy myśleli, że dziewczyna została uduszona?

– Na to wygląda. Równie dobrze mógł ją otumanić jakimiś lekami, a dopiero potem udusić. To tłumaczyłoby brak wyraźnych śladów walki. Oddałem krew do analizy, zobaczymy, może wyniki coś nam powiedzą. Jednak pewność będziemy mieli, dopiero gdy pozwolisz mi w końcu otworzyć to piękne ciałko – powiedział patomorfolog i puścił do niego oko.

Sokulski spojrzał na niego z niesmakiem, a potem przeniósł wzrok na martwą dziewczynę. Musiał przyznać, że jej ciało było wyjątkowo wysportowane, smukłe i nie posiadało nawet grama nadprogramowego tłuszczu. Wąskie ramiona, niewielkie piersi i piękna linia talii. Nogi, mimo że posiniaczone i naznaczone serpentyną po pętających je więzach, zgrabne i umięśnione.

Perfekcję anatomicznego wyglądu psuły tylko stopy, które były wyprostowane jak struna, tworząc równą linię z piszczelą. Poza tym całe były posiniaczone, a kostki palców odstawały, jakby lada chwila miały same wyskoczyć ze stawów. Patrzenie na nie sprawiało niemal fizyczny ból, toteż Sokulski odwrócił od nich wzrok i spojrzał na twarz dziewczyny. Pociągła i delikatna, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi. Wydatne usta, mały, nieco zadarty nosek i mocna linia brwi. Nie miał pojęcia, jakiego koloru były jej oczy, ale mógł się założyć, że podkreślały tylko wyjątkowość jej urody.

– Rodzice Karoliny Langiewicz powinni być tu lada chwila, by rozpoznać ciało – wytłumaczył policjant.

– Chodzi o tę zaginioną?

– Tak – potwierdził Sokulski, po czym przecząco pokręcił głową. – Ale ta tu w ogóle jej nie przypomina.

– To po cholerę ściągasz mi tu rodzinę na okazanie? Co, Sokół!? – zapieklił się Marczak. – Wiesz, jak ja tego, kurwa, nie znoszę.

Sokulski tylko wzruszył ramionami.

– Przyjadą, potwierdzą, że to nie ich córka, i co dalej? – dopytywał patomorfolog.

– Ja będę miał ją z głowy – rzucił posępnie Edward. – A reszta to już nie moja brocha…

– Nie przydzielą ci tej sprawy?

– Nie – odparł posępnie policjant.

– Kto dostał Rusałkę?

– Bosak. – Sokulski domyślił się, że Marczak pytał o prokuratora, toteż podał mu jego nazwisko.

– Bosak? – zdziwił się patomorfolog. – To raczej szybko pójdzie. Nie pamiętam, żeby Bosak doprowadził ostatnio jakąś sprawę do końca.

– Zrobi, jak uzna. Nie moja sprawa.

Marczak rzucił na niego okiem, pociągnął nosem, po czym otarł rękawem pot z czoła.

– Walczak dalej truje ci dupę za tę historię z jesieni?

Sokulski machnął dłonią, jakby odganiał się od jakiegoś owada.

– Szkoda gadać – powiedział, po czym spojrzał na zegarek. – Dobra, zanim przyjadą, powiedz mi, o co chodzi z tą ręką?

Patomorfolog obszedł stół i stanął po prawej stronie denatki w miejscu, gdzie powinna znajdować się jej dłoń. Uniósł kikut do góry i wskazał palcem poszarpaną skórę na jego końcu. Ręka kończyła się nierówną krawędzią około pięciu centymetrów nad nadgarstkiem, a z sinej rany sterczały dwie zgruchotane kości.

– Początkowo myślałem, że dłoń została odcięta w wyniku dużego ucisku sznura – powiedział Marczak. – Brzmi to dość groteskowo, ale mogło się zdarzyć. Ktoś złożył dziewczynę na pół, jak scyzoryk, następnie obwiązał razem jej nogi i ręce, po czym obciążył czymś linę i wrzucił w ten sposób do morza, jak jakąś pieprzoną boję. Sznur musiał być naprawdę mocno zaciśnięty, poza tym siła prądu i fizyka zrobiły swoje, przez cały czas zaciskając więzy. Ale…

– Ale? – zaciekawił się Sokulski.

– Kość została pierwotnie ucięta bardzo równo, zapewne jakimś profesjonalnym urządzeniem, a w najgorszym przypadku szlifierką kątową z diamentowym ostrzem. Dopiero później została potraktowana jakimś tępym narzędziem – oznajmił patomorfolog, po czym wskazał kilka punktów na kości przedramienia. – Widać to zwłaszcza na kości promieniowej. Tu i tu mamy równą krawędź cięcia, a kości się tak nie łamią. Tu natomiast została później zmiażdżona, być może młotkiem lub kamieniem, aby zatrzeć równą linię. Mimo to wciąż widać, że cięcie było dokładne. Na skórze też widać oznaki podobnego zacierania fachowej amputacji.

– Fachowej?

– Nie twierdzę, że zrobił to chirurg czy choćby internista, bo wygląda to bardziej na chałupniczą, aczkolwiek zaawansowaną robotę – wyjaśnił patomorfolog, a potem dodał w zamyśleniu: – Musiał to zrobić ktoś, kto posiada przynajmniej podstawową wiedzę z anatomii.

– W internecie pełno jest wszystkiego – stwierdził z rezerwą w głosie Sokulski. – Mógł podpatrzeć, jak się to robi, i…

Marczak spojrzał na niego tępo i wzruszył ramionami.

– Być może – odparł. – Ale jest coś jeszcze.

– Co?

– To nie wygląda na jego pierwszy raz.

 

NIE ONA

 

 

 

 

 

 

 

 

– I jak ta twoja dziewczyna, Sokół? – zapytał komendant Walczak. – Zamykamy sprawę?

– To nie ona – odparł posępnie Sokulski.

Komendant Robert Walczak oparł się dłońmi zaciśniętymi w pięści o blat biurka Edwarda. Stare, wysłużone drewno zaskrzypiało. Sokulski nie musiał spoglądać na twarz przełożonego, by wiedzieć, że lewy kącik jego ust wygiął się lekko w górę, zupełnie jakby ktoś przekłuł go igłą i przeciągnął przezeń nić, by móc teraz pociągać za nią i kontrolować jego mimikę.

– Nie? – zaciekawił się Walczak i przysiadł na brzegu biurka, które zawyło rozpaczliwie, jakby miało za moment skonać. – To co my zrobimy z dziewczyną z Nowego Portu?

Sokulski tylko wzruszył ramionami i spojrzał za okno. Ciemne chmury przesuwały się z dużą prędkością po niebie, a słońce zawzięcie starało się przez nie przedrzeć, by przypomnieć, że nadeszła już wiosna. Pas drzew, który oddzielał ulicę od torów i Dworca Głównego, wciąż nie zdążył się jeszcze zazielenić, a wszechobecna szarość nie napawała otuchą.

– Może by oddać ją do szóstki? – powiedział w zamyśleniu komendant i oburącz przygładził swe pokryte zbyt dużą ilością żelu włosy. – W końcu to ich właściwość terytorialna.

– Może… – odparł obojętnie Edward.

– Chociaż sprawa i tak wróci do nas jak bumerang, bo ktoś ją, kurwa, od razu wysłał do Marczaka – powiedział z gniewem w głosie komendant i nachylił się w stronę Sokulskiego tak bardzo, że nosem niemal dotykał jego twarzy. – Co, Sokół?

– Dziewczyna nie miała ręki, szefie – burknął Sokulski i spojrzał na Walczaka.

Twarze obu policjantów były bardzo blisko siebie, a ich oddechy mieszały się ze sobą, potęgując tylko krępujące uczucie zbytniego zbliżenia. Żaden z nich nie chciał dać jednak za wygraną i pozostawał w pełnym gotowości napięciu.

Sokulski doskonale zadawał sobie sprawę z tego, że Walczak wiedział zarówno o tym, że zwłoki wyłowione z zatoki nie należały do zaginionej Karoliny Langiewicz, jak i o tym, że nie była to zwykła topielica i sprawie należało się dobrze przyjrzeć. Robił to tylko po to, by dać mu w kość i po raz kolejny pokazać mu jego zdegradowane miejsce w szeregu.

– No i? – warknął komendant.

– Wydało mi się to ciekawe.

– Ciekawe!? – prychnął Walczak i wstał z biurka. – Ciekawe to będzie, jak mi znajdziesz tę pierdoloną Langiewicz, bo jej matka wydzwania do nas co pięć minut i nie daje żyć chłopakom na centralce.

Robert Walczak stanął tyłem do Sokulskiego i zapatrzył się na widok za oknem. Niebo tymczasem zrobiło się ciemne i wszystko wskazywało na to, że lada chwila lunie z niego zasłona gęstego deszczu. Wiosna tego roku przychodziła do miasta nieśmiało, pojawiając się na kilka chwil i znów chowając za rogiem.

Edward wiedział, że przypadek dziewczyny, którą wyciągnęli z morza w Nowym Porcie, był interesujący. W każdych innych okolicznościach komendant przydzieliłby mu tę sprawę i za nic nie chciałby się nią dzielić z innymi komisariatami. Ale po wpadce z jesieni okoliczności uległy drastycznej zmianie i Sokół nie miał na co liczyć. Wiedział jednak, że apetyt Walczaka na ciekawe śledztwa wciąż był wysoki, dlatego postanowił zapytać o losy denatki.

– To co będzie z tą dziewczyną? – powiedział do pleców komendanta.

Ten tylko wzruszył ramionami i nie raczył się do niego obrócić.

– Nie twój interes – odparł, po czym odszedł w kierunku swojego gabinetu. Na odchodnym obrócił się jednak i rzucił do Edwarda: – Przekaż wszystko, co wiesz o topielicy, Balickiemu.

Sokulski odczekał, aż komendant wyjdzie z jego pokoju, po czym spojrzał do swego notesu. Kilka nic nieznaczących komentarzy odnośnie do nietypowego skrępowania nóg i uczynienia z ciała dziewczyny makabrycznej boi, która dryfowała w okolicy falochronu. Odcięta dłoń i sugestia patomorfologa na temat tego, że martwa dziewczyna mogła być tylko jedną z ofiar mordercy, na domiar złego nie pierwszą. Edwardowi nie chciało się w to wierzyć, ale musiał przyznać, że frapowała go ta hipoteza. Sam nigdy nie tropił seryjnego mordercy, ale trudno mu było znaleźć sens w tak dziwnym eksponowaniu zwłok. W jego ocenie wyglądało to bardziej na porachunki gangów, być może ostrzeżenie.

Dla kogo?

To się okaże dopiero, gdy poznają personalia denatki, ale to już nie powinno go zajmować.

Edward pokręcił głową, zamknął notatnik i postanowił od razu przekazać sprawę Balickiemu, zanim sam za bardzo w nią wsiąknie.

 

* * *

 

– Walczak dał ci tę dziewczynę z Nowego Portu – rzucił od wejścia do Balickiego, który przeżuwał właśnie kęs kanapki. – Ruszasz z tym od razu?

– Nie. – Policjant mlasnął w odpowiedzi i upił kilka łyków kawy, niemiłosiernie przy tym siorbiąc. – I nie bardzo mam na to ochotę.

– Dlaczego?

Sławomir Balicki wgryzł się w kanapkę i wychylił się w tył na swoim krześle. Okruszki rozsypały się na jego swetrze jak gruboziarnisty łupież. Sokół spojrzał na to z odrazą i skrzywił się lekko.

– Nie mam czasu na takie pierdoły – wybełkotał z pełnymi ustami Balicki. – Mam jeszcze nierozwiązaną sprawę zwłok z Mariackiej, ale idę o zakład, że to mąż zapierdolił tę lampucerę.

Edward mruknął pod nosem coś niezrozumiałego, a Balicki wyprostował się nagle, otrzepał okruszki z torsu i nachylił w jego kierunku.

– Ty, a może wziąłbyś tę sprawę, co? – zapytał. – Trochę już przy niej chodziłeś.

– Stary mi jej nie da – odparł Sokulski i pociągnął nosem.

– Kurwa. Dalej się boczy za tę przeklętą wpadkę z zeszłego roku?

– Na to wygląda – powiedział w zamyśleniu Edward, po czym otworzył swój notes i dodał: – Marczak twierdzi, że to może być jakiś seryjny.

– Seryjny? – zdziwił się Balicki i machnął od niechcenia dłonią. – U nas nie ma seryjnych. Ktoś wyjebał tę małą do morza, bo nie była mu już do niczego potrzebna. A ten twój Marczak to też kawał niezłego pojeba. Za dużo książek, za dużo filmów, a za mało dupczenia.

– Sam nie wiem – odparł markotnie Sokulski.

– To ostatnie tyczyło się także ciebie – dodał Balicki i wskazał Sokoła wyprostowanym palcem. – Słyszałem, że nie układa ci się z Igą?

– Co słyszałeś? – zaciekawił się Sokulski.

– Dziewczyny gadają, wiesz?

Rzeczywiście, zupełnie zapomniał, że Dorota, dziewczyna Balickiego, od jakiegoś już czasu chodziła na siłownię razem z Igą. Pewnie obgadują ich tam, jak należy, a jemu oczywiście dostaje się najmocniej. Musiał przyznać sam przed sobą, że dał Idze wiele powodów do złości. Ostatnio zapomniał nawet o ich trzeciej rocznicy, a to tylko przelało czarę goryczy. Ostatnie miesiące, od jego przeklętej wpadki, były dla Sokulskiego prawdziwym koszmarem, przez co obrywało się jego dziewczynie. W sumie sam nie dziwił się, że w końcu spakowała jego rzeczy w jedną sportową torbę i wystawiła przed drzwi, jak w jakimś pierdolonym filmie.

– Podobno kazała ci się wynosić? – dopytał Balicki.

– Taaa.

– Ale masz gdzie mieszkać?

W głosie Balickiego słychać było obawę, że kolega z pracy być może będzie lada dzień mieć do niego prośbę, którą ten będzie musiał odrzucić. Sokulski domyślał się, że nawet gdyby Balicki chciał przyjąć go pod swój dach na jakiś czas, Dorota nigdy by się na to nie zgodziła. Dwa psy na małym metrażu to zbyt wiele na jedną kobietę. Skinął więc głową, a Sławek odetchnął z ulgą.

– Działka? – zapytał.

– Działka – potwierdził niechętnie Sokulski, po czym odchrząknął. – Sławek, mam do ciebie prośbę…

– Wal.

– Jak będziesz się wybierał do Marczaka, daj mi znać. Zabiorę się z tobą.

– Co masz do tej sprawy?

Edward wzruszył ramionami.

– Nie wiem – odparł zgodnie z prawdą.

– Liczysz na tego seryjnego?

Edward mruknął przeciągle, jakby miało to wystarczyć za odpowiedź, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju Balickiego. Zgarnął ze swojego krzesła dżinsową katanę, a następnie opuścił komisariat.

 

U ŹRÓDŁA

 

 

 

 

 

 

 

 

Edward Sokulski nałożył na głowę kaptur i szedł pod wiatr. Z nieba zaczęły spadać solidne krople deszczu z częstotliwością tak bardzo nieregularną, jakby pogoda nie mogła zdecydować się na jednolity ton. Samochody sunęły ulicą, a ludzie chowali się pod kapturami i w kołnierzach swych kurtek, jakby zima miała dopiero nadejść, a nie wycofać się tylnym wyjściem. Chłód dawał mu się we znaki, ale policjant wolał już to przejmujące zimno niż marazm komisariatu i nabzdyczonego Walczaka.

Powoli minął Hucisko, łapiąc się chyba na każde możliwe czerwone światło, po czym przeszedł przez Targ Węglowy i wyszedł przez Złotą Bramę wprost na ulicę Długą, na której pomimo paskudnej pogody roiło się od turystów. Obce języki pobrzmiewały zewsząd, a on czuł się wyjątkowo wyobcowany. Wbił wzrok w bruk i obojętnie mijał przechodniów.

Z Długiej skręcił w Pocztową i wszedł w pierwsze podwórko po prawej. Wybrał na domofonie dobrze znany numer i poczekał na metaliczny brzęczyk oznajmiający zwolnienie magnetycznego zamka drzwi.

Być może powinien od razu udać się do RED Night Clubu na Lektykarskiej, ale wątpił, by ktokolwiek chciał tam jeszcze z nim rozmawiać. Po jego fatalnej jesieni odwróciły się od niego nawet kurwy, a zwłaszcza ich alfonsi. Nie miał tam czego szukać przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Musiał odczekać, aż wszystko ucichnie, przeminie i zatrze się we wspomnieniach, a potem zniknie niemal bez śladu. Ale do tego czasu był sam.

Wdrapał się na pierwsze piętro i dwukrotnie zastukał do drzwi, odczekał dwie sekundy i zastukał raz jeszcze. Zamek zazgrzytał w metalicznej melodii, a jedno skrzydło dużych drewnianych drzwi uchyliło się i zaprosiło go do wnętrza. W środku pachniało wanilią i papierosami, choć Edwardowi zdawało się, że wyczuwał także coś więcej. Pot, brud i być może łzy.

Przeszedł przez wąski korytarz i wszedł do przestronnego pokoju, który był niemal pusty. Pod węższą ze ścian stało duże łóżko z rzeźbionym wezgłowiem, a bliżej okna wiekowa toaletka i krzesło. Okna zostały zasłonięte ciężkimi czerwonymi storami, ale nie potrzebował dobrej widoczności, by móc się po nim poruszać, nie potrącając żadnego z niewielu mebli.

Bywał tu już niejednokrotnie, dlatego od razu zzuł buty, ściągnął bluzę razem z T-shirtem i kataną, następnie spodnie i w samych bokserkach i skarpetkach podszedł do łóżka. Na jego plecach wił się czerwono-zielony smok, którego ogon okręcał się wokół jego prawego uda, a jedna z łap z pazurami wkraczała na szyję po lewej stronie.

Kobieta czekała na niego na łóżku, leżąc z rozkraczonymi nogami, pomiędzy którymi położyła koronkową poduszkę. Sokulski spojrzał na jej mocną twarz, na której czerwone wydatne usta układały się w obietnicę rozkoszy. Ukląkł między jej udami, odrzucił poduszkę na bok, po czym zbliżył się do wilgotnego łona i wszedł w nie z impetem. Smok poruszał się w dzikim rytmie, coraz szybciej i szybciej. Ciała zwarły się ze sobą i zatańczyły w prymitywnym tańcu ekstazy. Pot perlił się na ich czołach i plecach, a gardła sapały i dyszały, aż do pełnego zaspokojenia. Opadł na zimną pościel i zastygł w błogim bezruchu.

Kiedy żar już dogasał, a oddech się uspokoił, Edward usiadł na boku łóżka, odszukał na ziemi spodnie i wyciągnął z nich paczkę marlboro. Wyjął z niej dwa papierosy i oba włożył do ust, odpalił i podał jednego kobiecie.

– Nie zapytasz, jak mi było? – powiedziała i odebrała od niego papierosa.

Sokół spojrzał na nią spode łba, wypuścił z płuc powietrze i na chwilę ich twarze rozdzielił biały woal papierosowego dymu. Rozgonił go dłonią i wyjął z ust paproszek tytoniu.

Kobieta siedziała oparta o wezgłowie, włosy mokrymi kosmykami opadały jej na twarz i ramiona. Ciemne, bystre oczy patrzyły na niego z wyczekiwaniem, a usta rozchyliły się delikatnie, jakby zastygło w nich kolejne pytanie.

– Nie lubisz, jak o to pytam, Margo – odpowiedział spokojnie.

– Nie, kiedy płacisz.

– A dziś nie płacę?

Margo potrząsnęła głową i mocno zaciągnęła się papierosem.

– Nie wyglądałeś, jakbyś miał zamiar – odparła cicho, wypuszczając dym nosem.

Edward przyjrzał się jej z przymrużonymi oczyma, po czym schylił się do swych spodni, by wyjąć z nich portfel.

– Zapłacę – powiedział.

– Nie musisz – odparła kobieta i zerwała się, by go zatrzymać. – Dziś nie pracuję.

Sokulski pokręcił głową i wyjął z portfela dwa stuzłotowe banknoty.

– Nie psuj tego – szepnęła kobieta i nonszalancko opadła na poduszki.

Edward spojrzał na nią, wyciągnął z portfela coś jeszcze i położył razem z dwustoma złotymi na pościeli pomiędzy nimi.

– Płacę za co innego – wytłumaczył.

Margo uniosła brwi, rzuciła okiem na to, co przed nią położył, po czym sięgnęła po to i zbliżyła do twarzy. Odłożyła na bok pieniądze i pocierała w dłoniach niewielki kawałek papieru, na którym Sokulski wydrukował zdjęcie zaginionej Karoliny Langiewicz.

Dziewczyna miała rude, lekko pofalowane włosy do ramion. Na jej policzkach i nosie rozsypały się piegi, które podkreślały pogodę jej delikatnej urody. Błękitne oczy patrzyły wprost w obiektyw, a usta wykrzywiały się w lekkim, niemal zalotnym uśmiechu.

Sokulski znalazł to zdjęcie na instagramowym profilu nastolatki, nie miał pojęcia, kto je wykonał, ale musiał sobie zapamiętać, by się tego dowiedzieć i wypytać autora o to, co go łączyło z Langiewicz. Być może wiedział coś o jej zaginięciu lub miał dla niego jakieś istotne wskazówki.

– Ładna – uznała Margo i oddała zdjęcie Sokulskiemu. – Co to za dziewczyna?

– Karolina Langiewicz. Nie wróciła do domu po imprezie ze znajomymi. Jej rodzice…

– Myślisz, że trafiła na ulicę? – weszła mu w słowo kobieta.

Edward wzruszył ramionami.

– Tak myślisz, prawda? – naciskała Margo.

– To tylko hipoteza – wytłumaczył Sokulski.

– Jeśli dziewczyna jest na ulicy, to co ci do tego? Nie wszyscy muszą być tacy prawi jak wy.

Sokół pokręcił głową i przeciągle westchnął.

– Nie – powiedział. – To nie jest taka dziewczyna.

– Dlaczego? – obruszyła się Margo i wstała z łóżka, narzuciła na siebie tiulowy szlafrok i podparła się pod boki. – Bo jest za ładna? Bo ma malutki słodki nosek i romantyczne piegi?

– Myślę, że ktoś mógł ją…

– Posłuchaj – znów weszła mu w słowo i wycelowała w niego wskazujący palec. – Jeśli dziewczyna trafiła na ulicę, bo ktoś ją porwał, to nie masz co szukać jej w Gdańsku czy Sopocie. Właściwie to w ogóle odpuść sobie Polskę, bo dawno jej tu nie ma. Ale wiesz co? Takie rzeczy najczęściej zdarzają się w filmach. To nie była Ukrainka czy Rumunka, prawda?

– Nie – zgodził się z nią.

– A więc wbij sobie do głowy, że czasem dziewczyny także lubią się dobrze zabawić – kontynuowała podniesionym głosem Margo. – Poza tym można z was wycisnąć kupę kasy, wystarczy, że się dupą zamacha. Nikt nas do tego nie zmusza, nikt nam nie grozi. To nie jest niewolnictwo. Wręcz przeciwnie, to jest władza, jaką mamy nad wami.

Edward ściągnął brwi i patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Margot stała w bojowej pozycji, a jej żuchwa poruszała się nerwowo to w prawo, to w lewo.

Nie zamierzał jej zdenerwować, ale zwyczajnie był pewien, że Karolina Langiewicz nie należała do tego typu kobiet. Gdyby chciała wyjść na ulicę, to zrobiłaby to każdego innego dnia. Nie znikałaby bez śladu w takim momencie, by nie zwracać na siebie uwagi. Jego zdaniem, nawet gdyby planowała taki ruch, to odczekałaby do wyfrunięcia z domu na studia.

Sokulski nie znał Langiewicz, ale widział jej oceny, rozmawiał z wychowawczynią w jej szkole, a nawet przeczytał jedno czy dwa wypracowania, które napisała dziewczyna. Langiewicz była bystra, pochodziła z dobrego domu i miała niemal wszystko, czego mogła zapragnąć. I jeśli pijana nie wpadła do wody, na co wskazywało tak wiele, to ktoś musiał przyłożyć rękę do jej zniknięcia.

Dla Sokoła to było równie jasne jak to, że źle poprowadził tę rozmowę. Miał jednak nadzieję, że uda mu się to jeszcze jakoś naprawić.

– Nie oceniam cię – powiedział spokojnym tonem. – Proszę tylko o kontakt, gdybyś ją gdzieś zauważyła.

Margo prychnęła i mocno związała pasek swego szlafroka. Na oślep odszukała miękkie kapcie, po czym podeszła do okna i zdecydowanie szarpnęła zasłony. Do pokoju wdarło się silne słoneczne światło i rozbiło się o krople na szybach okien. Wiosna znów musiała dać o sobie znać, choć pewnie za chwilę ponownie skryje się pod płaszczem przejmującego wiatru.

Sokulski obrócił się na łóżku i spojrzał na Margo, która stała w lekkim rozkroku z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Nos uniosła lekko do góry i spoglądała na niego z wyższością.

Nie podobało mu się to spojrzenie, ale co mógł z tym zrobić. Oboje byli dorośli i robili, co im się żywnie podobało.

– Wiesz co? – powiedziała przez zaciśnięte zęby Margo. – Wypierdalaj z mojego domu!

 

RUTYNOWE DZIAŁANIA

 

 

 

 

 

 

 

 

Sokulski wrócił w deszczu na komisariat, gdzie przywitało go badawcze spojrzenie Walczaka. Komendant nie powiedział nic, tylko z rezygnacją pokręcił głową. Edward miał to gdzieś, coraz mniej zależało mu na jego ocenie. Przestał już wierzyć w to, że uda mu się odzyskać zaufanie szefa, poza tym nie pamiętał już, jak to jest być zadowolonym z pracy.

W swoim pokoju zdjął z siebie przemoczoną katanę i rozwiesił ją na kaloryferze, który wciąż był lekko ciepły. Zdjął także buty i oparł je o żeliwne żeberka grzejnika, po czym usiadł do swego biurka. Zalogował się na prywatne konto na Instagramie i odszukał profil Karoliny Langiewicz. Pod jej ostatnim postem, na którym prezentowała zdjęcie swojego kota, pojawiło się mnóstwo nowych komentarzy z serduszkami i uśmiechniętymi buźkami.

Langiewicz zamieściła post na dzień przed zaginięciem, ale większość polubień i komentarzy pojawiła się w ciągu ostatnich kilku dni. Edward domyślał się, że ten nagły przypływ popularności spowodowany był współczuciem, jakie odczuwali jej rówieśnicy, ale postanowił przejrzeć wszystkie ponad dwieście komentarzy, aby sprawdzić, czy nie znajdzie tam nic podejrzanego. Kiedy tego dokonał, zrozumiał już, że była to strata czasu, ale ostatecznie nie miał nic do roboty.

Odszukał zdjęcie, które wydrukował i pokazał dziś Margo, ale pod nim nie pojawiło się nic nowego. Dwadzieścia cztery polubienia i dziewięć komentarzy. Przyjrzał się zdjęciu raz jeszcze w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby podpowiedzieć mu, kim był jego autor.

– No, Karolina – szepnął pod nosem – pozwól mi sobie pomóc.

Dziewczyna spoglądała na niego ze zdjęcia i uśmiechała się zalotnie. W jej oczach widać było szczęście, ale także tajemnicę. Za jej plecami zieleniły się jakieś krzewy, być może tuje. Fotografia miała niezły bokeh, więc całe tło rozmazywało się, jakby oglądał je przez załzawione oczy. Z pewnością było wtedy ciepło, być może wczesne lato albo późna wiosna. Karolina miała na sobie czerwoną bluzę z jakimś napisem, za stójkę wetknęła okulary przeciwsłoneczne. Po prawej stronie majaczył biały budynek z tarasem. Minimalistyczna pudełkowa bryła z dużymi przeszkleniami. Trudno powiedzieć, czy dom miał piętro, czy może od razu kończył się skośnym dachem, ponieważ zdjęcie ukazywało tylko jego fragment i kadr kończył się powyżej pierwszej kondygnacji. Wyglądało to na współczesne budownictwo, co wciąż niewiele mu mówiło.

Zdjęcie dodano w październiku ubiegłego roku, mogło więc być wspomnieniem z wakacji. Pamiętał jednak z przesłuchania rodziców Karoliny, że dziewczyna całe lato spędziła na miejscu, spotykając się ze znajomymi z podwórka i szkoły. Mogło więc być z poprzedniego lata, ale dziewczyna musiałaby być na nim znacznie młodsza, co w jej wieku od razu rzucałoby się w oczy.

Sokulski jeszcze raz przeczytał wszystkie komentarze pod zdjęciem, ale żadna z komentujących osób nie zająknęła się na temat tego, kto i gdzie wykonał fotografię.

Któraś z dziewczyn zapytała, czy Karolina cieszy się tak, bo była już u psychola. Langiewicz odpowiedziała emotikonem uderzającym się w czoło i słowami: w poniedziałek.

Edward domyślał się, że komentująca pytała o wizytę u psychologa albo psychiatry, ale nie przypominał sobie, by państwo Langiewicz wspominali o tym, że Karolina chodziła na psychoterapię.

Sokół otworzył następną kartę przeglądarki i odszukał stronę internetową liceum, do którego uczęszczała dziewczyna. W zakładce kadry znalazł wzmiankę o prowadzonej przez szkołę pomocy pedagogiczno-psychologicznej dla uczniów. Wstukał w telefon wybrany numer i zadzwonił, niestety nikt nie odebrał. Spróbował raz jeszcze i po kilku sygnałach w słuchawce odezwał się kobiecy przyjaźnie brzmiący głos.

– Lidia Bogucka, słucham?

– Dzień dobry. Nazywam się Edward Sokulski.

– Czy jest pan rodzicem jednego z uczniów? – weszła mu w słowo kobieta. – Jeśli tak, prosiłabym o telefon w poniedziałek w godzinach konsultacji.

– Dzwonię z komendy miejskiej policji w Gdańsku – wytłumaczył.

W słuchawce zapadła cisza, w której słychać było tylko miarowy oddech Boguckiej. Edward odczekał chwilę, by dać kobiecie czas do namysłu.

– Dzwoni pan w sprawie Karoliny Langiewicz? – zapytała w końcu.

– Tak – odparł Sokulski i wygodniej rozsiadł się na krześle. – Znała ją pani?

– Tak, nie wiem tylko, czy…

– Czy może mi pani o niej opowiedzieć?

– Wie pan – zmieszała się kobieta – nie wiem, czy jestem upoważniona do tego, by o niej rozmawiać. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa, sam pan rozumie.

– Pani Lidio – zaczął spokojnie Sokulski i roztarł palcami zmęczone oczy – Karolina zaginęła cztery dni temu i bierzemy pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze. W tym ten najgorszy. Myślę, że takie okoliczności zwalniają panią z obowiązku zachowania tajemnicy zawodowej.

Kobieta wypowiedziała jakąś głoskę, jakby chciała dalej oponować, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. Być może zrozumiała, że dalszy opór nie ma sensu, a jej słowa nie mogą zaszkodzić dziewczynie, a być może pomogą odpowiedzieć na kilka pytań.

– Co chciałby pan wiedzieć? – zapytała, siląc się na uprzejmy ton.

– Czy Karolina miała wrogów?

– Wrogów? – zdziwiła się Bogucka. – To była nastolatka, ona…

Sokulski nie zakładał, by dziewczyna pokroju Karoliny Langiewicz mogła mieć wrogów, którzy stanowiliby dla niej śmiertelne zagrożenie, ale wiedział też, że któreś z zestawu rutynowych pytań, jakie zwykle zadawało się w takich sytuacjach, prędzej czy później trafi na podatny grunt.

– Czy miała chłopaka?

– Nie wiem, czy powinnam, ja… – Głos kobiety łamał się, jakby czuła się w obowiązku, by nie wyjawiać tego, z czego być może zwierzała się jej dziewczyna. – Nie wiem, czy to jest odpowiednia rozmowa na telefon.

– Czy możemy się zatem spotkać? – rzucił szybko Sokulski. – To bardzo ważne.

– Oczywiście, myślę, że w poniedziałek… – zaczęła kobieta niepewnym głosem.

– Ta sprawa nie powinna czekać do poniedziałku – wszedł jej w słowo.

– Ale właściwie jest weekend, a ja…

– Kawa? – Sokulski znów przerwał jej wypowiedź. – Pani wybiera miejsce.

W słuchawce było słychać przyspieszony oddech kobiety, która wyraźnie czuła się zbita z tropu.

– Dobrze. Jutro o trzynastej? – zaproponowała Lidia.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Ludwik Lunar, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Zdjęcie na okładce: © Claudia Holzforster/Arcangel

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-624-4

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.