Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
JEDEN POCAŁUNEK I JESTEŚ MARTWY…
W trakcie swojego pierwszego dyżuru młody policjant Walter O’Brien przybywa na miejsce zbrodni, gdzie odnajduje ciało mężczyzny oraz dwudziestoletnią Amy Archer. Dziewczyna była więziona i torturowana, zabiła w obronie własnej. Gdy Walter odwozi ją samochodem do szpitala, kobieta ucieka... Z biegiem lat odnalezienie Amy Archer staje się obsesją Waltera. Co jakiś czas prowadzi dochodzenia, które przypominają mu zbrodnię sprzed lat. Ku swojemu zdumieniu odkrywa, że nie tylko on szuka zaginionej dziewczyny, tropią ją też agenci FBI...
James Patterson to autor światowych bestsellerów, mistrz narracji. Współpracował jako autor ze znanymi osobistościami, m.in. prezydentem Billem Clintonem, a także spadkobiercami Alberta Einsteina. Cała kariera pisarska Pattersona jest podporządkowana jednej idei: udowodnić, że nie ma ludzi, którzy „nie lubią czytać”; są tylko osoby, które nie znalazły właściwej książki. Podarował przeszło trzy miliony książek szkołom i armii amerykańskiej, przekazał ponad siedemdziesiąt milionów dolarów na wsparcie edukacji i ufundował przeszło pięć tysięcy stypendiów dla nauczycieli. Za niezwykłą wyobraźnię i działalność na rzecz czytelnictwa otrzymał w 2019 roku The National Humanities Medal. The National Book Foundation uhonorowała go The Literarian Award for Outstanding Service to the American Literary Community. Otrzymał również Nagrodę Edgara i dziewięć Nagród Emmy. Mieszka wraz z rodziną na Florydzie.
J.D. Barker to autor bestsellerów „New York Timesa”, w tym powieści Dracul i Czwarta małpa. Jego książki przetłumaczono na przeszło dwadzieścia języków; opcje do ich ekranizacji zakupili producenci filmowi i telewizyjni. Mieszka w stanie New Hampshire na wybrzeżu Atlantyku wraz z żoną Dayną i córką Ember.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Rozdział
CZY BUDYNEK MOŻE SIĘ POCIĆ?
Gdyby Walter O’Brien usłyszał to pytanie, odpowiedziałby, że nie. Jednak wydawało się, że ceglany dom na rogu Park Avenue i Woodward Avenue w centrum Detroit się poci. Spłowiałe czerwone cegły lekko lśniły; wilgoć odbijała światło lamp ulicznych, neon na dachu i reflektory przejeżdżających samochodów, których kierowcy nie mieli pojęcia, co się za chwilę stanie.
Miał ochotę trzasnąć lornetką o ziemię.
– Dlaczego ciągle jeżdżą samochody?! Zamknijcie ulicę, do cholery!
Po chwili w słuchawce rozległ się opryskliwy głos Lincolna Sealeya.
– Nie możemy.
– Dlaczego?
– Bo nic się jeszcze nie wydarzyło.
Sprzeczali się o to wielokrotnie i chociaż Walter uważał, że tym razem ma rację, uznał, że nie warto się denerwować. Wkrótce coś się wydarzy.
Popatrzył na zegarek.
Dziewiąta pięćdziesiąt dwie.
Neon w dalszym ciągu włączał się i wyłączał, oświetlając otaczające budynki i jezdnię fioletowym blaskiem.
KLUB STOMP.
Osiem minut.
Pięćdziesięciosiedmioletni Walter nie powinien chodzić po dachach. Wstał i wyjrzał znad okapu, słysząc trzeszczenie swoich stawów. Piekielnie bolała go noga. Ścisnął laskę dłonią mokrą od potu.
Czwarte piętro.
Znajdował się naprzeciwko klubu.
Obserwował drzwi frontowe.
Ze środka dobiegały dźwięki uchodzące obecnie za muzykę, wprawiając powietrze w drganie. Monotonne bum, bum, bum, bum, bez przerw, bez śpiewu. Brakowało mu gitar, melodii, harmonii. Pamiętał czasy, gdy Detroit szalało za muzyką. Muzyką i samochodami. Teraz odwiedzano to miasto tylko w poszukiwaniu tanich nieruchomości.
Przy wejściu stał bramkarz, który sprawdzał w świetle kieszonkowej latarki dokumenty wchodzących gości. Drugi bramkarz chodził wzdłuż kolejki złożonej z około trzydziestu osób stojących za spłowiałą czerwoną liną. Wydawało się, że jego zadanie polega na wyławianiu najładniejszych dziewczyn i wpuszczaniu ich poza kolejnością. Obaj bramkarze byli groteskowo masywni. Każdy z bicepsów tego stojącego przy drzwiach był większy od głowy Waltera. Bramkarz miał tatuaż, który zaczynał się za lewym uchem i wspinał na łysą czaszkę. Walter nie mógł się zorientować, co przedstawia rysunek, lecz wiedział, że zupełnie nie pasuje do garnituru za trzy tysiące dolarów.
Na dachu budynku federalnego zauważył ubranego na czarno Sealeya. Leżał na brzuchu, lekko uniesiony, i obserwował tłum przez celownik optyczny karabinu spoczywającego w odpływie wody deszczowej. Był to model Paratus-16, składana półautomatyczna broń snajperska mieszcząca się w etui niewiele większym od pudełka na lunch.
Jakieś sześć metrów za Walterem wyszedł przez klapę na dach Red Larson, szybko się rozejrzał i zaczął montować karabin identyczny jak ten należący do Sealeya.
– Zgłosiłem strzelaninę w sklepie spożywczym na Woodward Avenue, jakąś przecznicę stąd – rzekł w trakcie pracy. – Powiedziałem, że słyszę serie z broni maszynowej. Może więcej niż jednego karabinu. To powinno ściągnąć lokalną policję i dziennikarzy. Nie miałem okazji posłuchać radia, ale trzydziesty siódmy komisariat jest zaledwie trzy kilometry stąd.
– Potrzebujemy karetek, nie policjantów. Gliniarze będą przeszkadzać.
– Wyślą też karetki. To standardowa procedura.
– Nie powinieneś mówić o strzelaninie, tylko że ktoś miał zawał.
– Potrzebujemy więcej niż jednej karetki.
Miał rację. Walter postanowił zakończyć dyskusję.
– Zniszczyłeś telefon?
Red spojrzał na niego z urazą, wyjął z kieszeni tanią komórkę na kartę, przełamał na pół i wyrzucił za okap.
– Tak, mamusiu, zniszczyłem.
Walter w milczeniu pokręcił głową.
Red zmontował karabin i położył się na brzuchu. Skrzywił się, gdy jego stawy również zatrzeszczały, znacznie głośniej od stawów Waltera. Red był jedenaście lat starszy.
– To zabawy dla młodych. Żaden z nas nie powinien tu być.
– Mamy jeszcze coś do załatwienia.
W słuchawkach rozległ się głos Sealeya:
– Jest jeszcze czas, żeby wrócić do motelu i obejrzeć końcówkę meczu Detroit Tigers.
– Przestań się wygłupiać – odparł Red.
Walter poczuł drapanie w gardle, wyjął z kieszeni chusteczkę i zakasłał. Głośno, ale bez przesady. Wsunął poplamioną chusteczkę z powrotem do kieszeni, nim Red zdążył zauważyć krew. A nawet gdyby zauważył, to nie miałoby żadnego znaczenia. Larson wiedział, co się dzieje z Walterem, podobnie jak Sealey.
„Jeszcze coś do załatwienia” – pomyślał. Wszystko powinno niedługo się zakończyć.
Trącił butem stopę Reda.
– Kiedy ostatnio padało?
– Wyglądam jak pogodynka?
– Budynek wydaje się mokry.
– Jesteśmy w Detroit – mruknął Red, jakby to coś wyjaśniało. – Ile czasu zostało do rozpoczęcia akcji?
Walter zerknął na zegarek.
– Trzy minuty.
– Jest w środku?
– Podobno.
– Jesteś pewien?
Walter nie był niczego pewien, ale nie zamierzał tego mówić Redowi ani Sealeyowi. Nie chciał im dawać żadnego pretekstu do wycofania się.
– Zająłeś się tylnymi drzwiami? – Głupie pytanie. Niespełna pół godziny wcześniej obserwował, jak Red je zaspawał.
– Zostało tylko wejście od frontu – odparł mimo to Larson.
– Załadowałeś normalne pociski?
Red poklepał zapasowy magazynek leżący po lewej stronie karabinu.
– Normalne są w komorze, pochrzyny w rezerwie. Nie mam jeszcze demencji. Jesteśmy dobrze przygotowani.
– Nie przydałyby się dwa karabiny?
Larson cmoknął z dezaprobatą.
– Mogę błyskawicznie zmienić magazynki.
– Słyszę syreny – przerwał Sealey. – Dwa, może trzy wozy policyjne. Nadjeżdżają od zachodu.
Lokalni gliniarze, którzy zareagowali na telefon Reda.
– Potwierdzam – powiedział Walter, choć jeszcze nic nie słyszał. Spojrzał z powrotem na klub. – W Chicago też było kiepsko. Podobnie jak w tej nędznej dziurze niedaleko Reno w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku. Przypominam sobie jeszcze kilka takich miejsc.
Red wzruszył ramionami.
– Może nam się udać albo nie. Powinniśmy znaleźć sposób, by wykorzystać sytuację. Jeśli zakończymy dziś tę sprawę, będziemy mogli sobie pogratulować. Proponuję działać zgodnie z planem. Nie mam ochoty tego powtarzać.
– Na zachodzie leje jak z cebra – powiedział Sealey. – U nas już się wypogodziło. Uważajcie na to, co się dzieje.
Walter znowu zerknął na zegarek.
– Co z czasem?
Wyjął z kieszeni spodni telefon na kartę i wystukał numer zapisany na dłoni czarnym markerem.
– Klub Stomp! – odezwał się męski głos, przekrzykując muzykę.
Walter mówił powoli, z całych sił starając się nie okazywać lęku:
– Podłożyłem w klubie bombę. Macie dwie minuty na ewakuację albo wszyscy zginiecie. Rozumie pan?
– Bombę?
– Rozumie pan?! – powtórzył Walter.
– Tak, ale…
Walter się rozłączył. W odróżnieniu od Reda nie zniszczył komórki. Będzie jeszcze potrzebna. Wrzucił ją do kieszeni.
Po chwili głośne basy umilkły. Nagle zapadła cisza. Wydawało się, że we wnętrzu klubu coś ogłoszono. Słowa były jednak zbyt przytłumione, by je zrozumieć.
– Zaczyna się – rzekł cicho Sealey w słuchawkach.
Walter dotknął palcem szorstkiej, nierównej blizny na lewym nadgarstku. Uniósł lornetkę i obserwował drzwi klubu.
– Uważajcie.
– Jesteś zupełnie pewien? – spytał Sealey.
Walter przypomniał sobie esemesa: „Klub Stomp, 10 wieczór. Tęsknię za tobą”.
– Jestem pewien.
Zadzwoniła komórka pierwszego bramkarza. Uniósł ją do ucha muskularną ręką i słuchał. Po chwili się rozłączył i powiedział coś do drugiego bramkarza, który natychmiast popędził do tylnych drzwi. Powiedział coś szybko do ludzi stojących w kolejce, którzy rozbiegli się w popłochu.
W drzwiach pojawiła się dziewczyna. Bramkarz ją popchnął, wybiegła na zewnątrz. Ciemne włosy sięgające do ramion, czarna sukienka.
– Brunetka, dwadzieścia kilka lat, biała! – zawołał Sealey.
– Potwierdzam! – odparł Red.
– Przepuścić – rozkazał Walter, chociaż nie miał stuprocentowej pewności. Nie było na to sposobu.
Zza pleców dziewczyny wypadli na ulicę dwaj mężczyźni, po czym popędzili w stronę parkingu po przeciwnej stronie jezdni. Walter i jego ludzie ich zignorowali.
W klubie rozległy się krzyki. Goście rzucili się do wyjścia. Hałas miał swoje zalety. Zagłuszy to, co nastąpi później.
W drzwiach pojawiła się druga dziewczyna. Rozszerzone oczy, szok malujący się na twarzy.
– Blondynka! Oczy piwne! – powiedział Sealey.
– Blondynka, oczy piwne, potwierdzam – rzekł Red.
– Przepuścić – odezwał się Walter.
Z klubu wyszły dwie następne dziewczyny. Podtrzymywały się. Ta po lewej miała ciemnoczerwoną plamę na udzie, a druga ranę na ramieniu, może po nożu albo stłuczonej butelce. Spomiędzy jej palców spływała krew. Bramkarz popchnął je do przodu i wskazał parking.
– Przepuścić – rozkazał Walter, nim Sealey i Red zdążyli się odezwać.
Z czoła spływał mu pot, kropla wpadła do oka. Otarł je wierzchem dłoni i mocniej ścisnął lornetkę.
Poprzedniego dnia odwiedził klub. Oświadczył, że musi sprawdzić rury gazowe, i wszedł do środka. Przeszklone drzwi wejściowe były wąskie i prowadziły do jeszcze węższego korytarza z kasjerem po prawej i szklaną gablotką z licencjami klubu po lewej. Za kasjerem wchodziło się do sali tanecznej, ale były to jedyne drzwi, ponieważ tylne zaspawano. Domyślał się, że w środku znajduje się około dwustu osób, może więcej. Trudno było ocenić liczbę gości w czwartek.
Zamknął oczy i wyobraził sobie, jak goście się przepychają, biegną w stronę drzwi i tratują, próbując się wydostać.
Z klubu wypadło trzech chłopaków, chyba niepełnoletnich.
Sealey i Larson ich zignorowali. Pojawiły się dwie następne dziewczyny. Jedna czarnoskóra, druga Latynoska. Z klubu usiłowało wybiec coraz więcej gości.
Czarnoskóra dziewczyna miała ranę na policzku i chyba złamaną rękę. Trudno powiedzieć, ale podtrzymywała ją, jakby coś ją bolało. Pomagająca jej koleżanka, ubrana w mini, zgubiła gdzieś but.
Sealey zignorował zranioną dziewczynę i opisał drugą.
– Latynoska, kasztanowe włosy prawie do ramion. Zielone oczy.
– Zielone? – prychnął Red. – Jesteś pewien?
Walter nie wahał się ani przez chwilę.
– Strzelaj, Sealey!
Sealey nacisnął spust.
Pocisk trafił Latynoskę tuż pod barkiem i wyszedł z drugiej strony. Uderzył w ścianę z żużlobetonu, wzbijając chmurkę pyłu i odłupując kawałek ściany. Dziewczyna puściła koleżankę i chwyciła się za rękę. Między jej palcami ciekła krew.
– Reakcja negatywna – odezwał się Sealey. W jego głosie brzmiało zdenerwowanie. – Jest ranna.
– Kurwa mać! – zaklął Walter. Przez drzwi wyszły cztery następne osoby. Trzech mężczyzn, jedna kobieta.
– Nie widzę kobiety – powiedział Red. – Zasłaniają ją faceci.
– Ja też nie widzę – dodał Sealey.
Walter słyszał zbliżające się syreny.
– Strzel do jednego z mężczyzn, jeśli to konieczne. Musimy zobaczyć dziewczynę!
– Jesteś pewien?
– Strzelaj, do cholery!
Red Larson strzelił. Chłopak stojący z przodu się zachwiał i upadł w lewą stronę. Chwycił się za kostkę.
– Rudawa blondynka – szybko zawołał Sealey. – Różowe pasemko po lewej stronie. Błękitne oczy.
– Po twojej lewej czy jej lewej?
– Słucham?
– Mówię o pasemku!
– Jej lewej! Jej lewej!
Red westchnął.
– Zgadza się.
– Przepuścić – rozkazał Walter.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Bramkarz zauważył, że na ulicy trwa strzelanina, i próbował zatrzymać ludzi próbujących wybiec z klubu, ale mimo imponującej postury nie był w stanie sobie poradzić z naciskiem ciał próbujących się przepchnąć do wyjścia.
W słuchawkach Waltera rozległ się głos Sealeya:
– Widzę policję miejską. Nadjeżdża od strony Woodward Avenue, nie zatrzymali się przy sklepie wspomnianym przez Reda. Jadą w naszym kierunku. Widzę sześć wozów policyjnych, nie, osiem. SWAT-u jeszcze nie ma, na razie.
Z klubu wybiegło pięć następnych osób, wypchniętych za drzwi przez napierający tłum.
Jeden z mężczyzn z ostatniej grupy przykucnął, wskazywał Sealeya na dachu i krzyczał coś do bramkarza.
– Nie zatrzymamy ich – rzekł szybko Sealey. – Za wielu wychodzi!
Walter ścisnął laskę, szybko się odwrócił i ruszył w stronę schodów.
– Strzelajcie w drzwi wejściowe! Zmuście ich, by pozostali w budynku! Sealey, przenieś się w inne miejsce, zostałeś zauważony. Schodzę!
Dokuśtykał do klatki schodowej i ruszył w dół, ale już w połowie drogi poczuł ból w piersi. Kiedy dotarł na parter i wyszedł na chodnik, znowu się rozkasłał. Na wargach pojawiła się krew.
Zamknęły się za nim drzwi budynku. W tej samej chwili na Park Avenue zatrzymały się z piskiem opon trzy wozy patrolowe Departamentu Policji Detroit. Cztery następne przyjechały z Woodward Avenue. Jedna karetka pogotowia. Nie, dwie. W dali słychać było następne syreny.
Walter rozejrzał się po ulicach otaczających budynek, niczego nie zauważył i zaklął.
– Gdzie ciężarówka?
Żadnej odpowiedzi.
– Gdzie ta cholerna ciężarówka?! – powtórzył.
– Jeszcze kilka minut – odpowiedział Sealey. – Pięć, może dziesięć.
Za wolno. O kurwa… Pokręcił głową.
– Żadnych akcji bez mojego rozkazu. To nie strzelanina z lokalną policją. Nie chcę, żeby do tego doszło. Pamiętajcie o instrukcjach.
– Jesteś pewien? – spytał Red. – Naprawdę tego chcesz?
Walter pokuśtykał na środek skrzyżowania, podpierając się laską. Pochylił się ciężko, uklęknął na asfalcie i położył laskę na ziemi. Uniósł ręce nad głową, a wóz policyjny zatrzymał się około trzech metrów od niego.
To, czego chciał, nie miało już znaczenia. Za godzinę i tak będzie martwy.
Walter O’Brien, dwadzieścia dwa lata
Rozdział
JEST PANI PEWNA, ŻE KTOŚ KRZYCZAŁ?
Starsza kobieta z mieszkania 1A wyraźnie nie przepadała za policjantami. Patrzyła przez chwilę na Herba Nadlera zza drzwi zabezpieczonych łańcuchem i doszła do wniosku, że nie stanowi zagrożenia. Odpięła łańcuch i wyszła na korytarz, po czym stanęła jak najbliżej detektywa. Była niska, miała niewiele ponad sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Prawie nie patrzyła na Waltera O’Briena, ostentacyjnie go ignorując. Skinęła głową w stronę klatki schodowej.
– Nie mówiłam, że krzyczał. To raczej wycie. W 2D. Musicie coś z tym zrobić. Nie wytrzymam następnej nocy.
– Wycie? Zranionego psa? – spytał Nadler.
– Tak, wycie, ale nie psa. Człowieka.
– Jest pani pewna?
– Myślicie, że bym zadzwoniła, gdybym nie była pewna?
Spłowiały różowy szlafrok frotté się rozchylił. Nie próbowała go poprawić. Pod szlafrokiem miała na sobie podniszczony T-shirt z wizerunkiem zespołu Harold Melvin & the Blue Notes i szare spodnie od dresu z uciętymi nogawkami. Była bez stanika. Kiepski pomysł, bo czasy, gdy mogła chodzić bez stanika, minęły co najmniej pięćdziesiąt lat temu. Fioletowe papiloty we włosach, niektóre umocowane gumkami.
Walter, stojący kilka kroków za nowym partnerem, usiłował wymazać obraz zakodowany w pamięci. Podciągnął pas z pistoletem; jego ciężar ciągle przypominał, że rozmiar jest niewłaściwy. Oficer dyżurny w komisariacie oświadczył, że nie ma mniejszego, gdy wręczył mu pas, kajdanki, gaz pieprzowy, krótkofalówkę, zapasowe baterie, pałkę, latarkę i inne akcesoria niezbędne w pracy policjanta. Wszystko ważyło kilkanaście kilogramów, a później doszły do tego rewolwer Smith & Wesson i zapasowa amunicja otrzymana poprzedniego dnia.
Gruba kobieta przestąpiła z nogi na nogę.
– To trwa już dwa tygodnie.
– Dlaczego nie zadzwoniła pani wcześniej?
– Dzwoniłam osiem razy. Przed wami nikt nie przyjechał.
Partner Waltera spojrzał na niego pustym wzrokiem. Walter się domyślał, co mógłby powiedzieć. Wyraził to jasno w samochodzie, gdy jechali na miejsce: „Pada śnieg, a gliniarze, którzy zapuszczają się po jedenastej do dzielnicy Forest Park, łatwo mogą dostać kulkę w plecy. Połowa zgłoszeń z tej dziury to lipa, po prostu próba zwabienia kogoś w mundurze, żeby gangsterzy mieli do kogo strzelać. Awantury zwykle kończą się samoistnie, a poza tym zawsze lepiej przesłuchiwać ocalałych w szpitalu, już po sprawie, niż brać udział w strzelaninie”. Nadler gadał w ten sposób przez dwadzieścia minut i skarżył się, że będzie miał na sumieniu nowicjusza takiego jak Walter (i to w czasie pierwszej nocnej służby).
– Nic nie słychać – rzekł Walter, spoglądając na klatkę schodową.
Kobieta zmrużyła oczy.
– Myśli pan, że to dobrze?
Z mieszkania wyszedł mały chłopiec, co najwyżej dwulatek, mający na sobie tylko pieluchę wypchaną gównem. Objął nogę kobiety i gapił się na policjantów.
Pogłaskała go po głowie.
– Wracam do siebie i po raz trzeci położę go spać, żeby jego matka mogła się z nim pobawić w przerwach między pracą. A wy idźcie na górę i zajmijcie się tym, co się tam dzieje, żaden z mieszkańców nie chce tego słuchać.
Wprowadziła chłopca do mieszkania i zatrzasnęła drzwi. Nadler i Walter zostali sami na korytarzu.
Nadler popatrzył na klatkę schodową.
– Jesteś gotów dotrzymać przysięgi?
Walter podciągnął pas, który znowu się zsunął. Zaklął. Nadler przewrócił oczami.
– Stare kawały robione nowicjuszom. Jeśli z tym nie skończą, ktoś w końcu zginie. – Wyjął nóż i podał Walterowi. – Zrób dodatkową dziurkę, nim to gówno spadnie na ziemię. Wysyłają was pierwszej nocy z za wielkim pasem, obładowanych jak żołnierzy na patrolu w dżungli. Nie potrzebujesz nawet połowy tego wyposażenia. Kiedy wrócimy do samochodu, pokażę ci, co naprawdę jest konieczne. Reszta może iść do szafki. Jeśli komuś powiesz, że ci pomogłem, zaprzeczę, więc ma to zostać między nami, jasne?
– Wszystko w porządku – odparł Walter i odwrócił się w stronę schodów.
– Posłuchaj. Jeśli chcesz skończyć z pasem wokół kostek, gdy ktoś będzie do nas strzelał, proszę bardzo. Jeśli nie, weź ten cholerny nóż, zrób nową dziurkę i oszczędź nam obu papierkowej roboty.
Walter wziął nóż, zrobił nową dziurkę i zacisnął pas. Bez słowa oddał nóż Nadlerowi.
– Gotowe.
Nadler schował go i rozpiął skórzany pasek chroniący rewolwer. Położył dłoń na kolbie.
– Trzymaj pistolet w kaburze. Nie wyjmuj go, dopóki ci nie powiem. Nie chcę, żebyś zastrzelił kogoś pierwszej nocy. Najprawdopodobniej to po prostu ćpuny na dłuższym odlocie. Wielu z nich w tej okolicy szprycuje się heroiną, po czym zamykają się w mieszkaniach i nie wychodzą, chyba że skończy im się żarcie albo muszą znowu się napruć. W tym budynku są co najmniej trzy takie meliny. Jeśli tam wejdziesz, zobaczysz dwudziestu ludzi leżących we własnym gównie, kompletnie nieprzytomnych, prawie martwych. Większość jest nieszkodliwa, ale nie pozwól nikomu na siebie splunąć. Nie powinni cię trafić w oczy albo usta. Jeśli to zrobią, znajdź najbliższy zlew i umyj się. Są tu dziwki mające tyle chorób, że szczury przechodzą na ich widok na drugą stronę ulicy. Jeśli poczęstujesz czymś takim swoją dziewczynę, utnie ci fiuta, chyba że wcześniej sam odpadnie.
Walter zerknął na zamknięte drzwi mieszkania 1A. Nadler natychmiast odgadł, o czym myśli.
– Aresztujesz smarkacza w pięć sekund, na oczach matki i babki. Miejmy nadzieję, że się zawaha, więc zdążysz strzelić pierwszy. Albo my ich, albo oni nas, żółtodziobie. Pamiętaj o tym, bo inaczej zginiesz. Chodź…
Nadler ruszył w górę po wytartych stopniach. Trzymał jedną pulchną dłoń na poręczy, a drugą na kolbie pistoletu.
Walter wsunął rękę do kieszeni. Dotknął palcami wytartej skóry niewielkiej psiej obroży. Wyczuł nierówności, małe otworki, krawędź metalowej zawieszki.
– Zaczynamy – powiedział cicho, po czym ruszył schodami za Nadlerem.
Rozdział
PIERWSZE PIĘTRO WYGLĄDAŁO podobnie jak parter. Ściany pokrywało mnóstwo warstw farby, a poniżej znajdowała się łuszcząca się tapeta. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i moczu i gdyby nie żółte świetlówki zwisające z sufitu, na korytarzu panowałby mrok. Idealne środowisko dla karaluchów, pająków, szczurów i myszy. Walter czuł, że go obserwują.
U szczytu schodów Nadler ominął zużytą prezerwatywę, po czym rozejrzał się ostrożnie na boki i skręcił w korytarz.
Na tym piętrze znajdowało się sześć mieszkań. Tabliczka 2D wisiała na drugich drzwiach po prawej.
Skinął ręką w stronę Waltera, by go minął i stanął po przeciwnej stronie drzwi, po czym głośno zapukał i się odsunął.
Nigdy nie należy stawać bezpośrednio przed drzwiami – wbijano im to do głowy w akademii. „Jeśli przestępca strzeli, to prawie zawsze w środek”. Ta myśl przeleciała Walterowi przez głowę, kiedy przywarł do popękanej gipsowej ścianki obok drzwi. Był przekonany, że nie zatrzymałaby ona kuli, gdyby przestępca źle wycelował albo strzelił w prawo.
Nadler bębnił palcami w kolbę rewolweru. Odczekał kilka sekund i znowu zastukał w drzwi.
– Policja! Otwierać!
Jeśli w środku ktoś się poruszał, zachowywał się bardzo cicho. Drzwi do mieszkania 2E uchyliły się o kilka centymetrów i wyjrzał z nich chudy czarnoskóry nastolatek. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Popatrzył Walterowi w oczy i się zawahał.
– Trzyma tam dziewczynę – powiedział i zaczął zamykać drzwi.
– Kto?
– Nie wiem, jak się nazywa. Jakiś biały. Jest tam od dwóch miesięcy.
– On czy dziewczyna?
Nastolatek nie odpowiedział. Zamknął drzwi i zasunął kilka rygli. Walter spojrzał na Nadlera, który przygryzał policzek.
– Powiedział, że facet trzyma tam dziewczynę. Nie mówił, że więzi ją wbrew jej woli. Mógł sprowadzić prostytutkę, z którą się zabawia. Nie możemy wejść bez uzasadnionego podejrzenia, że popełniono przestępstwo.
Walter popatrzył na drzwi mieszkania 2E w głębi korytarza.
– Mam go przyprowadzić? Wyciągnąć od niego coś konkretnego?
Nadler nie odpowiedział. Odwrócił się plecami do drzwi mieszkania 2D.
– Nie powiedziałby tego, gdyby nie uważał, że dziewczyna ma kłopoty – zauważył Walter.
– Wyciągasz zbyt daleko idące wnioski, młody.
– Wiec dlaczego nikt nie otwiera?
„Chryste, Nadler się boi” – pomyślał Walter. „Świetny wzór dla młodego policjanta”. Walnął w drzwi nasadą dłoni.
– Wiemy, że jesteś w środku! Otwieraj, natychmiast!
Nadler wydawał się bardzo niezadowolony. Popatrzył wściekle na Waltera i pokręcił głową.
– Cholerny nowicjusz! – mruknął. – Chcesz dać się zastrzelić pierwszego dnia?!
Zza drzwi dobiegł głuchy łoskot. Głośny. Coś upadło na ziemię. „Chyba ciało upadające na podłogę” – pomyślał Walter.
Po chwili rozległ się krótki okrzyk, zduszony i natychmiast uciszony.
„Wchodzimy”.
Nadler się ożywił. Wyciągnął rewolwer z kabury, przeszedł na przeciwległą stronę korytarza i skierował lufę w stronę drzwi.
– Departament Policji Detroit, wchodzimy!
Walter miał w nosie rady Nadlera. Nie zamierzał wchodzić do mieszkania bez broni. Odpiął pasek i wyjął rewolwer.
Nadler kiwnął głową w stronę drzwi i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: „W porządku, wykop je, mądralo”.
Walter cofnął się o krok, policzył do trzech i kopnął w drzwi pod klamką. „Kilka centymetrów pod zamkiem, piętą, całym ciężarem ciała”. Coś jak w filmie Police Academy 101.
Framuga pękła. Drzwi zadygotały, ale się nie otworzyły. Coś blokowało je na górze, prawdopodobnie rygiel. Walter musiał uderzyć jeszcze dwa razy, nim w końcu ustąpiły.
Nadler poruszał się błyskawicznie. Znacznie szybciej, niż Walter oczekiwał. Wpadł do mieszkania, trzymając przed sobą rewolwer, a następnie przykucnął, zrobił półobrót i rozejrzał się po pomieszczeniu.
Walter podążył za nim.
Niewielki salonik i maleńka kuchnia po prawej stronie.
Zobaczył pod ścianą zniszczoną brązową kanapę stojącą naprzeciwko dziewiętnastocalowego telewizora umieszczonego na skrzynkach po mleku. Na podłodze leżało otwarte pudełko z dwoma kawałkami pizzy w środku. Ser był zaschnięty i pokryty białawą pleśnią. Wokół walały się rozgniecione puszki po piwie, a w rogu paliła się lampa z gołą żarówką, oświetlając pomieszczenie ostrym blaskiem. Na blacie kuchennym piętrzyły się śmieci i stare opakowania po potrawach na wynos.
Żadnego mężczyzny ani dziewczyny. Nie w tym pokoju.
Nadler wskazał lufą pistoletu zamknięte drzwi, które musiały prowadzić do sypialni w głębi mieszkania.
W akademii powtarzali tę procedurę milion razy i Walter zdał się na wyćwiczone umiejętności. Trzeba działać na zmianę z partnerem: najpierw on, potem ty, potem znowu on. „Jak najszybciej sprawdzić każde pomieszczenie. Poruszać się błyskawicznie. Nie dać przestępcom czasu na reakcję”.
Minął Nadlera, przeszedł przez niewielki pokój i wpadł skulony do sypialni. Poruszał się tak szybko, że o mało nie potknął się o ciało leżące na progu.
Mężczyzna.
Leżał z twarzą przyciśniętą do drewnianej podłogi, ubrany tylko w poplamione bokserki. Jedną rękę miał wyciągniętą nad głową, trzymał w niej zardzewiały nóż kuchenny. Drugą przygniatał wydatny brzuch. Zatłuszczone siwe włosy były pokryte krwią płynącą ze świeżej rany w potylicy.
Walter przyklęknął i próbował wyczuć puls.
Nic.
Szyja mężczyzny była ciepła. Zginął niedawno.
Walter widział w mroku niewyraźny kształt materaca na podłodze, a obok pudło albo stolik, może kolejną skrzynkę po mleku. Nie był pewien.
Z tyłu pojawił się Nadler z wyciągniętą latarką. Snop światła padł na zwłoki, pustą szafę i łóżko. Materac nie leżał na podłodze, tylko na niskiej metalowej ramie. W każdym rogu przywiązano sznury. Jeden był przesiąknięty krwią i postrzępiony, jakby go przegryziono. Nie było prześcieradła. Zaplamiony materac śmierdział kałem.
Nadler omiótł latarką resztę pokoju. Nagle zauważył zamknięte drzwi.
Łazienka?
Na pewno.
Kiedy przechodził przez pokój, coś zachrzęściło mu pod butami, może szkło. Zachwiał się i o mało nie przewrócił. Poświecił latarką i Walter spostrzegł, że to inna lampa. Żarówka była rozbita, a kolumna wygięta pod dziwnym kątem przy ciężkiej podstawie. Prawdopodobnie narzędzie zbrodni.
Nadler przeszedł ostrożnie nad lampą i zatrzymał się przy wejściu do łazienki. Skinieniem dłoni nakazał Walterowi otworzyć drzwi.
Walter ominął zwłoki i lampę, podszedł do drzwi i ujął gałkę.
Nadler zaczął odliczać, a kiedy doszedł do trzech, Walter szybko przekręcił gałkę i pchnął drzwi.
Obaj w tej samej sekundzie zobaczyli dziewczynę w świetle latarki Nadlera.
Co najwyżej dwadzieścia kilka lat.
Naga.
Siedziała na podłodze, wciśnięta między umywalkę a muszlę klozetową. Podciągnęła kolana do piersi; połowę jej twarzy zasłaniały długie, ciemne, splątane włosy. Patrzyła na nich z przerażeniem, drżąc na całym ciele. Wydawała się zawstydzona.
– Nie chciałam tego zrobić – powiedziała, zerkając na zwłoki mężczyzny. – Pomożecie mi?
Rozdział
WALTER WSZEDŁ DO ŁAZIENKI i znalazł kontakt. Pojedyncza żarówka oświetliła niewielkie, pozbawione okien pomieszczenie ostrym, zimnym blaskiem. Oślepiona dziewczyna zamknęła oczy. Wcisnęła się głębiej pod umywalkę.
W tym momencie zauważył wiszące pod nią kajdanki. Jedno kółko przypięto do rury wodociągowej, drugie było otwarte. Kawałek zardzewiałego drutu na podłodze, prymitywny wytrych.
Policzki dziewczyny były pokryte kropelkami krwi, które miały podobną barwę jak piegi na jej nagim ramieniu.
– Spokojnie, wszystko w porządku. Nie zrobimy ci krzywdy. – Schował broń do kabury, zdjął bluzę i ukląkł, ale kiedy próbował okryć plecy dziewczyny, Nadler zatrzymał go i wskazał krew. Była ciągle wilgotna.
– Dowody – powiedział cicho.
Mimo to Walter przykrył dziewczynę. Odgarnął jej włosy z twarzy.
– Wszystko będzie dobrze. Jesteś bezpieczna.
Otworzyła oczy, oślepiona światłem, i popatrzyła na niego ostrożnie. Miała wyraziste, ciemnoszare oczy. Walter jeszcze nigdy nie widział takich oczu. Nie zdawał sobie sprawy, że się w nie wpatruje, aż po chwili Nadler odchrząknął i wskazał wannę.
W rogu leżała podniszczona zielona kołdra, a na niej poduszka. Na podłodze walało się kilka opakowań po batonach czekoladowych. Walter zauważył nadgryziony bochenek chleba. Ktoś niedbale czyścił kafelki, pozostawiając na nich smugi brudu. Ręcznik leżący na podłodze wydawał się pokryty zakrzepłą krwią. Zardzewiała rama nad umywalką była pusta, lustro dawno zniknęło.
„Chryste, więził ją tutaj. Ten pieprzony potwór więził ją w łazience przykutą do ściany”.
– Jak się nazywasz? – spytał Nadler zza jego pleców.
Wydawało się, że go nie słyszy. Spoglądała na Waltera. Później popatrzyła na jego bluzę. Zacisnęła ją, próbując się zasłonić. Chwyciła ją tak mocno, że suwak wbił jej się w dłoń.
Walter zdał sobie sprawę, że wyciąga rękę w jej stronę, dopiero gdy musnął palcami jej kostkę. Nie cofnęła nogi; przycisnęła stopę do jego ręki. Skóra dziewczyny wydała mu się lodowata.
– Zejdź do samochodu i zawiadom komendę, O’Brien – rzekł Nadler. Jego głos zabrzmiał dziwnie ostro.
Walter spojrzał na niego z irytacją.
– Natychmiast – dodał Nadler.
Wyciągnęła rękę spod bluzy i chwyciła Waltera za nadgarstek. Miała drobne, delikatne palce, ale ściskała jego rękę jak imadło.
– Niech pan mnie nie zostawia!
Nadler jęknął.
– Chryste, okej. Zostań tutaj, ale niczego nie dotykaj. Zaraz wrócę.
Zanim Walter zdążył odpowiedzieć, jego partner się odwrócił, ostrożnie okrążył zwłoki, lampę i potłuczone szkło na podłodze, a następnie wyszedł z pokoju. Walter usłyszał głosy na korytarzu, które przycichły, gdy Nadler zamknął za sobą uszkodzone drzwi.
Został sam na sam z dziewczyną. W mieszkaniu panowała niezręczna cisza.
„Dlaczego jest tu tak zimno?”
Po raz pierwszy usłyszał szum klimatyzatora. Kiedy się odwrócił, zauważył archaiczne urządzenie wyrzucające chłodne powietrze. Widział w słabym świetle kłęby pary.
„Na dworze jest dwadzieścia stopni. Po co włączono klimatyzację?”
– Amy… – powiedziała tak cicho, że Walter nie był pewien, czy w ogóle się odezwała. – Nazywam się Amy Archer.
Odchrząknął.
– Walter. Walter O’Brien.
– Zabiłam go, prawda?
Nie widział sensu w okłamywaniu jej. Skinął głową. Próbowała wsunąć się głębiej pod umywalkę, ale nie było tam miejsca. Jej bose stopy ślizgały się po podłodze, pozostawiając brudne ślady.
– Zabiłby mnie, gdybym go nie…
– Wszystko w porządku, Amy. Działałaś w obronie własnej. Nie powinnaś się niczego obawiać – zapewnił Walter. Spojrzał na nadgryziony bochenek chleba. Z boku wyrosła pleśń, na folii osiadły kropelki wody. – Jak długo tu jesteś?
Pokręciła głową.
– Nie jestem… nie jestem pewna. Dwa tygodnie, może trzy?
– Możesz mi powiedzieć, co się stało?
Po policzku spłynęła jej łza.
– To taksówkarz. Przynajmniej tak mówił. Wsiadłam do jego samochodu w centrum, w pobliżu Eastern Market. Podałam mu swój adres, ale zamiast zawieźć mnie do domu, ruszył na północ. Kiedy powiedziałam, że jedzie w złym kierunku, odwrócił się i psiknął mi czymś w twarz. Nie wiem, co to było, ale zemdlałam, a kiedy się ocknęłam… – Urwała i popatrzyła na kajdanki wiszące na rurze. – Trzymał mnie w łazience, kiedy nie leżałam na łóżku.
– Czy…
Zrozumiała, o co mu chodzi, zawahała się i lekko skinęła głową. Trzymała go za rękę. Walter nie był pewien, kiedy ją ujęła. Nie pamiętał, by znowu wyciągał dłoń w jej stronę, nie pamiętał, by brał ją za rękę. Wydawała się teraz cieplejsza. To dobrze.
– Może stąd wyjdziemy?
Spojrzała na muszlę klozetową, umywalkę i kajdanki, po czym skinęła głową.
Walter pomógł jej wypełznąć z ciasnej przestrzeni i usiąść na skraju wanny. Zerknęła na swoje nagie ciało, skrzyżowała nogi i szczelniej otuliła się bluzą. Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. Wydawała się zawstydzona.
– Gdzie jest twoje ubranie?
– Nie wiem, co z nim zrobił.
Walter zastanawiał się, kiedy wróci Nadler, i zerknął przez ramię.
– Poszukam go. Zaczekaj tutaj, dobrze?
– Mogę iść z panem?
– Nie oddalę się od drzwi, będziesz mnie widzieć. Lepiej, żebyś tu została.
Włosy znowu opadły jej na twarz; odgarnął je i wsunął za ucho. Przycisnęła policzek do jego dłoni i przez chwilę się uśmiechała. Jej wargi odzyskały kolor. Były intensywnie czerwone. Miała w sobie coś egzotycznego, europejskiego, a może śródziemnomorskiego. Walter nie wiedział, skąd może pochodzić.
Nie zauważył jej ubrania, ale znalazł czerwone spodnie od dresu i spłowiały T-shirt z logo Detroit Lions, bardzo obszerny.
Wrócił do łazienki i podał jej odzież. Zrzuciła bluzę mundurową i szybko się ubrała. Kiedy skończyła, stanęła i popatrzyła na niego z wdzięcznością.
Otarł kropelkę krwi z jej policzka. Nie mógł się powstrzymać.
Rozdział
NAZYWAŁ SIĘ ALVIN SCHALK. Trzydzieści jeden lat, kawaler. Samotnik, niekarany. Taksówkarz w firmie Detroit Metro Taxi. Oficjalnie zameldowany przy Cambridge Avenue 83, nie tutaj. Według właściciela lokal powinien być pusty. Domyślam się, że wykorzystywał to mieszkanie jako miejsce schadzek.
Walter i Nadler stali w sypialni nad zwłokami z detektywem Freddiem Weedenem z Wydziału Zabójstw Departamentu Policji Detroit.
Walter mimo woli spojrzał na Amy.
Weeden poprosił, by poczekała w łazience na przybycie karetki pogotowia. Wkrótce zawiozą ją do szpitala, sprawdzą, czy została zgwałcona, i opatrzą jej rany.
Amy musiała poczuć na sobie wzrok Waltera. Zerknęła na niego i spojrzała mu w oczy.
– Znaleźliśmy w piwnicy wyłączoną zamrażarkę z dwoma trupami zawiniętymi w kołdry. Rozkład posunął się tak daleko, że nie mogłem określić, czy to mężczyźni, czy kobiety. Zwłoki leżały tam od dłuższego czasu. Przyczynę zgonu ustali sekcja. – Skinął głową w stronę łazienki. – Nie jest pierwsza, to pewne. Ten gość opracował własny system. To wymaga praktyki. Nie byłbym zdziwiony, gdybyśmy znaleźli kolejne zwłoki w jego domu. Czekam na nakaz rewizji. Taksówka zniknęła, ale jestem pewien, że kiedy się odnajdzie, będą w niej jakieś ślady.
W mieszkaniu ustawiono reflektory i markery wskazujące miejsca, w których odkryto dowody rzeczowe. Fotograf systematycznie dokumentował stan mieszkania; co kilka sekund błyskał oślepiający flesz. W tej chwili pochylał się nad łóżkiem i pstrykał zdjęcia sznurów, zwłaszcza postrzępionego, który wyglądał jak przegryziony. Dowód rzeczowy numer 43. Weeden pytał Amy o sznur, ale nie odpowiedziała. Na jej twarzy pojawiło się przerażenie, oczy wypełniły się łzami. Przestał zadawać pytania.
– Skąd pan wie, że zamrażarka należy do Schalka? – spytał Walter.
Weeden przewrócił oczami i spojrzał na Waltera.
– Pierwszy dzień pracy?
Nadler kiwnął głową.
– Tak.
– Pieprzcie się – mruknął Walter.
– Przypuszczenie oparte na solidnych podstawach – rzekł Weeden. – Znajdziemy tam jego odciski palców. Nie jest to najlepsza dzielnica, ale mieszkańcy dość rzadko trzymają trupy w piwnicach, młody człowieku. Większość strzela do siebie na ulicy i zostawia ciała na chodniku. Ukrywanie zwłok wymaga przygotowań, oznacza, że ten facet to planował. – Skinął głową w kierunku łazienki. – Próbowałem ją przesłuchać, ale zamknęła się w sobie. Powiedziała wam coś jeszcze?
Walter pokręcił głową.
– Tylko to, o czym mówiłem.
– Ciągle jest w szoku – rzekł Weeden. – Na szczęście przyjechaliście i go spłoszyliście. Gdyby nie wy, skończyłaby w zamrażarce, nie ma co do tego wątpliwości. – Kopnął czubkiem buta zniszczoną lampę leżącą na podłodze o kilka centymetrów od pękniętej czaszki mężczyzny. – Przynajmniej oszczędziła podatnikom trochę forsy.
Walter dotknął obroży w kieszeni.
– Gdzie jest ta cholerna karetka?
Jeśli dziewczyna wszystko słyszała, nie dawała tego po sobie poznać. Spoglądała w bok. Była pogrążona we wspomnieniach albo starała się o nich zapomnieć.
Wyłamane drzwi mieszkania znowu się otworzyły. Wydawało się, że na korytarzu stoi połowa mieszkańców budynku, usiłując zajrzeć do środka. Nadler zamknął je kopniakiem i podparł torbą na dowody rzeczowe.
– Nie powinna tu siedzieć. Zabierzemy ją – odezwał się Walter do Weedena.
– Słucham?
– Możemy ją zawieźć do szpitala. Czy naprawdę musimy czekać na karetkę?
– Młody może mieć rację – zgodził się Nadler. – Po co marnować czas sanitariuszom? Mają lepsze rzeczy do roboty.
Weeden zastanawiał się przez chwilę.
– Potrzebuję jednego z was, żeby pilnował drzwi. Nie mogę was obu zwolnić.
– Wygląda na to, że czeka cię służba wartownicza przy drzwiach, O’Brien – powiedział sucho Nadler. – Ja pojadę.
– Młody jej się podoba – zauważył cicho Weeden. – Cały czas robią do siebie maślane oczy. Uważam, że to on powinien pojechać. Dziewczyna może się wygadać, powiedzieć coś, o czym jeszcze nie wiemy. Przez trzy tygodnie była zamknięta z degeneratem, nie wiadomo, co jej mówił. Moglibyśmy znaleźć taksówkę, a może więcej zwłok, kto wie?
Nadler pokręcił głową.
– Pracuje od trzech godzin. Nie mam ochoty odpowiadać za to, że coś schrzani.
– Dziewczyna nie będzie z tobą rozmawiać – odparł Weeden. – Masz takie same siwe włosy i wielki kałdun jak gość, któremu rozbiła głowę. Wyglądacie jak bliźniacy, którzy się odnaleźli po wielu latach. Do licha, nawet ja nie mam ochoty z tobą rozmawiać!
– Chrzań się.
– Zawiozę ją na komendę – wtrącił Walter. – To tylko trzy kilometry. Nawet mniej.
– Nie jestem…
Weeden cmoknął niecierpliwie.
– Sto lat temu ty też byłeś nowicjuszem, Herb. Daj chłopakowi szansę. To ja odpowiadam za prowadzenie tego śledztwa. Może namówi ją do zwierzeń? Tak czy inaczej, warto spróbować. – Zanim Nadler zdążył odpowiedzieć, Weeden wyjął z kieszeni magnetofon mikrokasetowy i wręczył go Walterowi. – Gdyby coś powiedziała, masz to nagrać. Zawieź ją bezpośrednio na oddział ratunkowy i spytaj o doktora Lomaxa. Uprzedzę go, że ją odstawisz do szpitala.
Nadler spoglądał przez chwilę na Weedena, po czym gniewnie wyjął kluczyki z kieszeni i rzucił Walterowi.
– Zawieź ją i natychmiast wracaj. Żadnych głupot.
Walter szybko zasalutował, nieco wysuwając środkowy palec.
– Tak jest, sir.
Rozdział
AMY SIEDZIAŁA Z TYŁU, lecz obserwowała Waltera w lusterku wstecznym. Dziwna szarość jej oczu w półmroku wydawała się jeszcze bardziej intensywna. Kiedy mijali lampy uliczne, przesuwał się po niej blask: światło muskało ją jak pędzel malarza.
Walter wyjął magnetofon, wcisnął przycisk nagrywania i położył urządzenie na siedzeniu obok siebie.
– Dobrze się czujesz?
Popatrzyła na niego, ale nie odpowiedziała. W dalszym ciągu miała na sobie jego bluzę mundurową, teraz zarzuconą na T-shirt, i dres. Jeden z techników śledczych znalazł parę starych tenisówek. Rozmiar nie pasował, ale był do przyjęcia. To lepsze niż chodzenie na bosaka w taką noc. Było zimno i z każdą minutą robiło się chłodniej; od rzeki Detroit wiały gniewne podmuchy wiatru. Zacinający śnieg stawał się coraz gęstszy.
Wydawała mu się dziwnie znajoma. Odchrząknął.
– To zabrzmi trochę dziwnie, ale czy już się kiedyś spotkaliśmy?
Natychmiast pożałował, że zadał to pytanie. Zabrzmiało jak kiepski podryw w barze.
Popatrzyła na niego w lusterku wstecznym, prawdopodobnie w ten sam sposób, jakby usłyszała to pytanie w barze. Lekko pokręciła głową.
W milczeniu przejechali dwa następne skrzyżowania.
– Co się z nim stanie?
Walter zwolnił i zmienił pasy ruchu, by minąć powolnego volkswagena.
– Z kim?
– Z martwym mężczyzną.
– Kiedy zbadają miejsce przestępstwa, przetransportują go do miejskiej kostnicy.
– Zrobią mu sekcję?
Popatrzył jej w oczy w lusterku.
– Prawdopodobnie. Dlaczego pytasz?
– Jestem po prostu ciekawa.
Starannie ważył słowa. Nie chciał jej spłoszyć.
– To rutynowa procedura w wypadku nagłego zgonu. Norma w takiej sprawie.
– Nie chciałam go zabić, tylko uciec.
– Wiem. – Skręcił w Wilmont Avenue i pojechał środkowym pasem. – Gdzie są inne?
– Inne dziewczyny?
Skuliła się na siedzeniu i wyjrzała przez okno.
– Pierwszej nocy poczułam w łóżku perfumy. Słabo, ale kiedy o tym wspomniałam, zwinął pościel, zabrał poduszkę i wszystko wyniósł. Powiedział, że spalił pościel. Ktoś wyrył na podstawie umywalki inicjały J.K.
– J.K.?
– Nie wydawały się nowe. Pierwszej nocy, gdy mnie zamknął w łazience, zauważyłam koło wanny stanik, ale następnego dnia zniknął. – Zawahała się, ale zaraz dodała: – Myślisz, że w zamrażarce w piwnicy znaleźli kogoś o inicjałach J.K.?
– Słyszałaś o tym?
– Detektyw mówił bardzo głośno.
– Dowiemy się więcej, gdy zidentyfikujemy ciała.
– Kolejne sekcje zwłok…
– Prawdopodobnie najważniejsze będą odciski palców.
Spojrzeli na siebie w lusterku.
– Czy to możliwe? Detektyw powiedział, że ciała są… w złym stanie.
W trakcie szkolenia Walter nauczył się, że lekarz sądowy niekiedy jest w stanie zdjąć skórę z dłoni zwłok w zaawansowanym stanie rozkładu, a następnie włożyć ją na własną rękę jak rękawiczkę, by pobrać odciski palców. W owym czasie wydawało mu się to fascynujące, ale nie należało tego opowiadać dziewczynie, która za kilka dni mogłaby trafić do zamrażarki.
Musiała się tego domyślić. Kiedy zerknął do tyłu, Amy zbladła i zasłoniła dłonią usta.
– O nie, zaraz… – Szybko skinęła głową. – Zatrzymaj się. Chyba będę musiała się…
– O kurwa, zaczekaj…
Padał coraz gęstszy śnieg i samochody jechały wyjątkowo wolno. Dotknął pokręteł na desce rozdzielczej, po czym zawyła syrena i włączyły się niebiesko-czerwone światła. Amy zrzuciła bluzę i chwyciła za klamkę. Szybko się zorientowała, że z wozu policyjnego nie da się tak łatwo wysiąść.
Walter szybko przekręcił kierownicę w prawo, przejechał pas ruchu pod ostrym kątem i zatrzymał się przy krawężniku. Wyszedł z auta, przedarł się przez zaspy zostawione poprzedniej nocy przez pługi śnieżne i otworzył drzwi od strony Amy.
Siedziała zgarbiona, zasłaniając dłonią usta. Próbował pomóc jej wysiąść, ale odepchnęła jego rękę. Odstąpił na bok, pozwalając jej iść w krzaki. Nagle uderzyła go w brzuch lewym łokciem. Stracił oddech i upadł w zaspę. Kopnęła go pożyczonym butem w okolice krzyża i poczuł ostry ból w nerce. Przewrócił się na bok z uniesionymi rękami, by zasłonić się przed następnym ciosem, ale Amy już nie było. Pędziła przez Wilmont Avenue, omijając wolno jadące auta.
Wstał i próbował krzyknąć, lecz się rozkasłał. Pobiegł za nią, ledwo mijając zielony samochód kombi i czarny sedan jadący ulicą. Zauważył ją znowu po drugiej stronie Wilmont Avenue, w odległości stu pięćdziesięciu metrów. Jak mogła biec tak szybko? Przepchnęła się obok kilku przechodniów, skręciła w zaułek i popędziła między pralnią samoobsługową i chińską restauracją.
Zaułek miał około piętnastu metrów długości i kończył się ceglanym murem. Walter dotarł do wylotu i zobaczył, że Amy wchodzi po skrzynkach na kontener na śmieci.
– Amy, stój!
Nawet na niego nie popatrzyła. Podciągnęła się na rękach i znikła za murem.
Ruszył za nią, lecz kiedy wszedł po skrzynkach, stanął na kontenerze i wyjrzał za mur, już jej nie było. Padający śnieg szybko zasypywał ślady.
Rozdział
DRZWI SAMOCHODU POLICYJNEGO gwałtownie się otworzyły. Od strony pasażera wychyliła się umundurowana funkcjonariuszka.
– Proszę zająć miejsce na tylnym siedzeniu, natychmiast!
Walter nie patrzył na nią. Wpatrywał się w asfalt.
– Nie zrobię tego. Nie ma pani pojęcia, o co chodzi.
– Nie? Proszę wsiąść do samochodu i mi to wyjaśnić, zanim pan zginie!
Odgłos strzałów. Z obu przednich kół uszło powietrze. Trzeci strzał trafił w maskę; silnik zacharczał i zgasł.
Ktoś usiłował się przecisnąć przez drzwi wejściowe klubu i kolejny strzał trafił w mur kilkanaście centymetrów od jego głowy, wzbijając chmurę pyłu. Mężczyzna szybko się cofnął.
Bramkarz skulił się za ceglanym murem po lewej stronie drzwi klubu. Spoglądał na dachy po przeciwnej stronie ulicy, wypatrując, skąd padają strzały.
Kierowca samochodu policyjnego wyrwał mikrofon z deski rozdzielczej.
– Dwanaście osiemdziesiąt cztery. Pojazd nie nadaje się do użytku. Trafili nas kilka razy. Nawiąż…
Kolejny strzał. Red był naprawdę świetnym snajperem. Pocisk przebił przednią szybę, trafił w tablicę rozdzielczą i środek radia. Wytrysnęła fontanna skier i funkcjonariusz upuścił mikrofon, klnąc głośno.
Walter przez cały czas wpatrywał się w chodnik. Kiedy się odezwał, jego głos był spokojny:
– Musicie wysiąść z samochodu, iść do swoich przyjaciół i przysłać dowódcę.
Na odznace funkcjonariuszki znajdowało się nazwisko RODRIGUEZ. Usiadła na fotelu i popatrzyła na Waltera. Kiedy się nie odezwała, odwrócił się w jej stronę.
– Jeśli nie zrobi pani tego, o co proszę, następny pocisk moich snajperów trafi w głowę pani zastępcy.
– Pańskich snajperów?
Walter patrzył na chodnik. Walczył z łaskotaniem w gardle.
– Pięć… cztery… trzy… dwa…
– W porządku! – zawołał mężczyzna – W porządku! – Rozpiął pas bezpieczeństwa, otworzył drzwi od strony kierowcy i ześlizgnął się na asfalt. Czołgał się, obserwując otaczające budynki. – Nie będą strzelać?
– Nie, jeśli się pan pośpieszy!
Odetchnął głęboko i obejrzał się na szefową siedzącą z tyłu. W dalszym ciągu się kuliła. Lekko kiwnęła głową, lecz się nie poruszyła.
Zerknął i przeszedł skulony przez skrzyżowanie. Na Woodward Avenue ustawiono blokady. Dotarł do nich, ruszył dalej i zniknął w powiększającym się tłumie służb mundurowych i sanitariuszy.
Rodriguez się nie poruszyła.
– Proszę mnie nie zmuszać, żebym panią zabił. Niech pani wysiądzie.
– Mogę ją trafić w rękę albo kolano – odezwał się Red w słuchawce. – To nie musi być śmiertelny strzał.
– Jeśli nie wyjdzie z samochodu, umrze – odparł spokojnie Walter.
Obróciła głowę, zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, zauważyła słuchawkę w uchu, a następnie spojrzała na budynki.
– O co w tym wszystkim chodzi?
Walter potrząsnął w milczeniu głową.
– Proszę wysiąść i przysłać swojego szefa.
Tym razem posłuchała. W przeciwieństwie do partnera odpięła pas, nie okazując paniki. Wysiadła z unieruchomionego samochodu i poszła, tam gdzie czekali pozostali funkcjonariusze. Nie biegła, szła wolnym krokiem; zatrzymała się w połowie drogi i spojrzała na Waltera. Później zerknęła na dachy i okna otaczających budynków.
– Ma jaja, trzeba jej to przyznać – zauważył Red.
– Przechodź z miejsca na miejsce, zmieniaj piętra, jak uzgodniliśmy – odparł Walter. – Nie chcemy, żeby ktoś cię namierzył.
Policjantów było coraz więcej, pojawił się również oddział antyterrorystów SWAT. Duża opancerzona furgonetka pomalowana na czarno.
Otworzyły się tylne drzwi i z wozu wyskoczyło sześciu funkcjonariuszy w kombinezonach bojowych. Ustawili się wzdłuż samochodu. Po chwili wysiadł siódmy i zerknął na wejście do klubu, gdzie bramkarz kulił się przy drzwiach. Goście ukrywali się w pobliżu skrzyżowania.
Walter patrzył, jak Rodriguez przechodzi przez blokadę i przeciska się między policjantami. Poszła prosto do furgonetki antyterrorystów. Zbliżyła się do siódmego funkcjonariusza. Kilka razy wskazała ręką Waltera, ale był za daleko, by usłyszeć, co mówi. Funkcjonariusze po kolei obracali głowy w jego kierunku.
Wszyscy należeli do policji Detroit, lecz Walter nikogo nie poznał. Już dawno wypadł z gry. Wydawało się, że akcją dowodzi jedna z kobiet. Obserwowała Waltera, słuchając meldunku Rodriguez, po czym obeszła pewnym krokiem samochody – jej postawa wyrażała pośpiech, pewność siebie i ostrożność. Zbliżyła się, trzymając dłoń na kolbie pistoletu w kaburze na biodrze. Raczej nie martwiła się, że może zostać zastrzelona.
Walter dostrzegł z bliska, że ma jakieś pięćdziesiąt lat, krótko ostrzyżone ciemne włosy lekko przyprószone siwizną i bliznę nad lewą skronią. Zatrzymała się przed Walterem i zerknęła na Rodriguez.
– Ktoś go przeszukał?
Kiedy nikt nie odpowiedział, rozsunęła stopą nogi Waltera.
– Jest pan uzbrojony?
Potrącony Walter o mało się nie przewrócił. Cały ciężar jego ciała spoczął na prawym udzie, Plecy przeszył mu ból i ogarnął kręgosłup. Spojrzał na laskę leżącą na ziemi, ale po nią nie sięgnął.
– Ostrożnie, mam chorą nogę – powiedział przez zaciśnięte zęby.
– Zadałam panu pytanie.
– Nie, nie jestem uzbrojony.
Dotknęła prawej kostki Waltera, później lewej. Rozchyliła jego płaszcz i zmarszczyła brwi.
– Co to takiego, do licha?!
– Kamizelka kuloodporna.
Kobieta wsunęła palec pod jedną z metalowych klamer, pomacała gruby materiał na barku Waltera i zmarszczyła brwi.
– Z jakiej epoki? Waży ze dwadzieścia kilo.
Wzruszył ramionami.
– Gdybym nie był spłukany…
Zajęła się jego kieszeniami. Wyjęła telefon na kartę. Kiedy nie znalazła niczego innego, cofnęła się o krok. Na bliźnie na jej skroni pojawiło się kilka zmarszczek świadczących o niepokoju.
– O co w tym wszystkim chodzi?
Walter chciał odpowiedzieć, ale z jego ust wydobył się wilgotny kaszel dochodzący z głębi płuc. Miał wrażenie, że połknął odłamki szkła i zaczyna się dusić. Zdołał obrócić głowę i kasłać w rękaw. Kiedy atak ustał, odsunął rękę, na której znajdowały się kropelki czerwonej śliny.
– Jezu… – mruknęła Rigby. – Jak się pan nazywa?
– O’Brien – odparł. – Walter O’Brien.
W jej dłoni zadzwoniła komórka. Sealey.
– Niech się pani nie krępuje i odbierze – poprosił.
Kobieta patrzyła na niego przez kilka sekund, zerknęła na telefon i przyjęła połączenie.
– Rigby z Departamentu Policji Detroit, dowodząca akcją. Z kim rozmawiam?
Walter usłyszał w słuchawce głos Sealeya.
– Powiem to tylko raz, więc proszę, by słuchała pani bardzo uważnie. Mam snajperów rozmieszczonych na budynkach otaczających skrzyżowanie. Jednych z najlepszych strzelców na świecie. Proszę ich uważać za kontrolerów. Jeśli będzie pani wykonywać moje polecenia, nie każę oddać ani jednego strzału. Jeżeli nie, zobaczy pani najlepsze trafienia w całej swojej karierze. Będzie pani odpowiedzialna za każdy strzał, każdą śmierć. To pani ponosi odpowiedzialność za to, co się dzieje.
– Wstaję. Moje kolana nie mogą tego znieść – rzekł Walter, ciągle klęcząc na asfalcie.
Rigby zerknęła na niego z irytacją.
– Proszę zostać na miejscu, do cholery! Ja tu decyduję.
Gniewnie skierowała dwa palce w stronę funkcjonariuszy SWAT za zaporą, a później na Waltera. Mężczyźni unieśli broń i wycelowali w niego.
Poruszył się lekko. Zimny asfalt wrzynał mu się w kolana. Chorą nogę przeszył ból, który dotarł do kręgosłupa. Walter przygryzł wargi i z całych sił usiłował nie zwracać na niego uwagi.
– Nie powinna pani sprawdzać, czy to prawda – odezwał się Sealey.
Red strzelił.
Kula uderzyła w chodnik kilka centymetrów od lewego buta Rigby. Wzdrygnęła się, ale delikatnie. Red strzelił po raz drugi. Pocisk uderzył w lufę jednego z karabinów maszynowych AR-15 trzymanych przez antyterrorystów. Broń wypadła mężczyźnie z ręki i uderzyła w asfalt z głośnym brzękiem.
Walter dawno nie widział strzelającego Reda. To było wspaniałe.
– Ma pani zadanie do wykonania. Nie polega ono na dręczeniu człowieka, który przed panią klęczy. Powinna pani opanować sytuację. Niech nikt nie wychodzi z klubu bez mojego zezwolenia. Moi kontrolerzy mają zadbać, by postępowała pani zgodnie z planem. Jeśli wszyscy zrobią to, co do nich należy, nikomu nic się nie stanie. Proszę nie wzywać wsparcia z powietrza, bo zdarzy się coś złego.
– Czego pan właściwie chce?
– To proste. W klubie jest kobieta odpowiedzialna za śmierć setek ludzi. Chcemy ją dostać. Jeśli się podda, nikt nie zostanie zraniony.
– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek został zraniony – odparła Rigby. – I nie zamierzam wam nikogo przekazać.
– Nie prowadzimy z panią negocjacji. Wcześniej umieściliśmy w klubie bombę. Jak pani myśli, ilu ludzi tam ciągle jest? Bomba wybuchnie, jeśli ta kobieta nie znajdzie się w naszych rękach w ciągu godziny. Ma pani wybór: jedna ofiara albo wiele ofiar. Albo ją dostaniemy, albo wszyscy zginą. Zostało pięćdziesiąt dziewięć minut. Proszę nie rozstawać się z telefonem. Wkrótce otrzyma pani dodatkowe instrukcje.
Sealey się rozłączył. W słuchawce Waltera rozległ się głos Reda:
– Zapomniałeś poprosić o sto milionów dolarów w używanych banknotach i odrzutowiec na Tahiti.
Rigby popatrzyła na telefon w dłoni, a później na Waltera. Bez słowa wrzuciła komórkę do kieszeni, wyjęła własny aparat, wystukała numer i ruszyła w stronę furgonetki antyterrorystów, ignorując Waltera i strzelców wyborowych.
Walter również ją zignorował. Sięgnął po laskę, wsparł się na niej i wstał. Antyterroryści trzymający karabiny AR-15 zesztywnieli, ale nie zareagowali, gdy podszedł do porzuconego samochodu policyjnego i usiadł na miejscu Rodriguez. „Znacznie lepiej”. Widział teraz blokadę policyjną na Woodward Avenue; wejście do klubu znajdowało się po prawej.
Rigby rozmawiała ze swoimi podkomendnymi przy furgonetce. Podeszło do niej trzech policjantów. Byli zbyt daleko od Waltera, by mógł rozpoznać emblematy na ich mundurach, lecz wyglądali na oficerów. Stracił z oczu Rodriguez.
– Widziałeś kiedyś kobietę dowodzącą oddziałem SWAT? – spytał Red.
– Czasy się zmieniają, chłopcy – odparł Sealey.
Walter wiedział, że zarówno Red, jak i Sealey trzymają policjantów na muszce i że mogą ich natychmiast zlikwidować, jeśli coś pójdzie nie tak. Nie zaryzykują, że kobieta ucieknie z powodu biurokratycznych przepychanek. Widział w okolicy grupę antyterrorystów z oddziału SWAT, dwudziestu sześciu policjantów, czterech sanitariuszy pogotowia i co najmniej trzydziestu tajniaków po cywilnemu; a prawdopodobnie było ich jeszcze więcej. Pojawił się pierwszy wóz transmisyjny z ekipą telewizyjną; ominął stojące wozy, wjeżdżając na chodnik. Nie chcieli strzelać do niewinnych ludzi, lecz będą musieli to zrobić, jeśli okaże się to konieczne.
Po chwili wróciła Rigby. Na jej pobrużdżonej twarzy malował się grymas.
– Kim jest kobieta, której szukacie?
Zanim Walter zdążył odpowiedzieć, po drugiej stronie skrzyżowania rozległ się głuchy ryk motoru. Przez blokadę policyjną przedarł się duży pług śnieżny, roztrącając samochody jak zabawki, i minął wejście do klubu. Na drzwiach masywnego pojazdu znajdował się spłowiały zielony napis ZAKŁAD OCZYSZCZANIA MIASTA. Z tyłu sypała się sól, pokrywając asfalt i chodniki białą warstwą podobną do szronu. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na pług, który potrącił kolejny wóz policyjny i bez wysiłku odepchnął go na bok, po czym ruszył dalej. Objechał budynek, zawrócił i zniknął po przeciwnej stronie, na Park Avenue, pozostawiając po sobie kłęby czarnego dymu i warstwę soli pokrywającej ulicę.
Rigby opadła szczęka. Zrobiła kilka kroków do przodu.
– Co to za cholerstwo? – spytała.
– Zaczyna się zabawa – odezwał się w słuchawce Red.
Amy Archer
Alvin Schalk
Dwie ofiary /zamrażarka w piwnicy
Walter O’Brien, dwadzieścia osiem lat
Rozdział
WYPIJESZ JESZCZE JEDNEGO shota albo znowu puszczę tę piosenkę. Takie są zasady.
Walter obrócił się na stołku barowym w stronę Herba Nadlera i poczuł, że sala lekko się kołysze. Kiedy skupił wzrok, zobaczył, że stoi przed nim trzech Nadlerów z kieliszkami w rękach. Popatrzył się na środkowego.
– Nie mogę wypić następnego shota. Mam jutro robotę.
Co prawda zabrzmiało to raczej jak: „Majurorobte”, ale Nadler zrozumiał. Podobnie mówili jego znajomi. Przewrócił oczami, uniósł kieliszek i krzyknął do tłumu:
– O’Brien nie chce pić! Billy, wrzuć ćwiartkę do szafy! Zmusił nas do tego!
Billy Preston, stojący obok szafy grającej w kącie baru U Miga, krzyknął coś i odwrócił się w stronę szafy. Połowa piwa z kufla wylała mu się na rękę i chlusnęła na podłogę. Po chwili z głośników dobiegły pierwsze tony piosenki Eye of the Tiger grupy Survivor, grane po raz ósmy. Rozległy się okrzyki i kocia muzyka.
Walter oparł łokcie o bar i zatopił twarz w dłoniach.
Bar U Miga był ulubionym lokalem gliniarzy już od czterdziestu trzech lat. Każdego wieczoru zapełniali go policjanci z czterech okolicznych komisariatów w Detroit. Ta środa niczym nie różniła się od pozostałych. Piwo było tanie, a wodnista whisky jeszcze tańsza; goście składali się z umundurowanych funkcjonariuszy i policjantów po cywilnemu. Nadler zabrał tu Waltera pierwszego wieczoru, gdy się poznali; wypadało spędzić w tej knajpie również ostatni wieczór.
Poklepał Waltera po plecach.
– Jutro, przyjacielu, nie będziesz już pracował w mundurze, tylko jako detektyw Wydziału Zabójstw Departamentu Policji Detroit. Jako twój były partner powinienem zadbać o godne pożegnanie.
Wypił oba shoty i z rozmachem odstawił kieliszki na ladę. Walter uniósł palec wskazujący, dając znak barmanowi.
– Proszę o wodę, czystą wodę.
Barman uśmiechnął się ironicznie, napełnił kieliszek wodą z kranu i postawił przed Walterem, który opróżnił go jednym haustem.
Nadler zmarszczył brwi.
– Poważnie?
– Muszę iść.
– Pracowaliśmy razem sześć lat i pozwolisz, żeby to się tak skończyło? Po prostu odejdziesz w siną dal? Pokaż jeszcze raz swoją nową blachę.
Walter westchnął i wyciągnął z tylnej kieszeni złotą odznakę.
– Robi się późno.
Nadler gwizdnął i chwycił ją.
– Bardzo się błyszczy. – Zanim Walter zdołał odzyskać odznakę, Nadler odszedł kilka kroków od baru i uniósł ją nad głowę. – Billy, wyłącz to pudło!
Szafa grająca zaskrzeczała i ucichła.
– Proszę wszystkich o uwagę! – zawołał Nadler. – Spójrzcie na mnie! Zamierzam powiedzieć coś ważnego!
– Herb zaczyna patetyczną przemowę! Wyłączcie go! – krzyknął ktoś z tyłu.
Nadler odchrząknął.
– Przez sześć ciężkich lat byłem niańką Waltera O’Briena. W tym czasie wypisał ponad tysiąc dwieście mandatów, aresztował sześciuset dwudziestu trzech nieskazitelnych obywateli naszego pięknego miasta, otrzymał trzy pochwały, trzy przyśpieszone awanse i dwa razy do niego strzelano. Wyciągał broń czternaście razy i przynajmniej raz uratował mi życie. Nauczyłem go wszystkiego, co umiem, ale na szczęście miał dość rozumu, by to zignorować i uczyć się od innych, więc awansował do wydziału zabójstw. Pracuję w mundurze od dwudziestu dwóch lat i jestem pewien, że szefowie nie mają wobec mnie takich planów.
– Czy przypadkiem nikt mu nie zwiał, Herb? – krzyknął z tyłu Billy Preston.
– Ach, tak. – Nadler skinął głową. – Uciekła mu dziewczyna. Chuchro, które go kopnęło i dało drapaka pierwszego dnia służby. Nauczyła go przyjmować ciosy na klatę. Wstał, otrzepał mundur i dalej pracował, niczym się nie przejmując. Zachował się jak profesjonalista. Przez sześć lat był profesjonalistą. – Nadler uniósł złotą odznakę wysoko nad głowę. – Nie mogłem mieć lepszego partnera, będzie mi go brakowało i życzę mu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Chłopcy, wznieśmy toast za nowego detektywa Wydziału Zabójstw Policji Detroit!
– Nie masz czym wznieść toastu, Herb! – zawołał ktoś.
– Rzeczywiście, nie mam – powtórzył Nadler, zerkając na swoją pustą dłoń. Szybko chwycił pierwszą z brzegu szklankę piwa ze stolika obok.
Barman postawił przed Walterem piwo marki Coors draft, on zaś uniósł je wraz z innymi, podziękował Nadlerowi i wypił.
Po dwudziestu minutach szedł do swojego mieszkania w Benton. Nadler i kilku kolegów chcieli go wsadzić do taksówki, ale jego mieszkanie było niedaleko i miał ochotę się przejść, by rozjaśniło mu się w głowie. Chciał smakować tę chwilę. Sierpniowe powietrze było ciepłe i lekko wilgotne po wcześniejszej mżawce. Smród miasta złagodniał po deszczu. Zerknął na zegar na gmachu pobliskiego banku i zauważył, że jest za osiem dwunasta.
Awansować w ciągu sześciu lat z kompletnego nowicjusza na detektywa wydziału zabójstw to duży wyczyn. Harował jak wół, by to osiągnąć – będzie jednym z najmłodszych funkcjonariuszy wydziału. Wiedział, że czeka go ciężka praca, ale był na to gotowy: w tym momencie życia nie obawiał się nawet najtrudniejszych wyzwań.
Chodnik kołysał mu się pod stopami, a wiatr łagodnie poruszał budynkami. Dlaczego wszyscy nagle zaczęli chodzić tak szybko?
A może to on idzie wolno?
Czyżby za dużo wypił? Niewykluczone.
Po prawej stronie znajdował się przystanek autobusowy. Ciężko klapnął na ławkę.
Na skraju siedziała starsza kobieta. Dziwnie na niego spojrzała, po czym wbiła wzrok w trzymaną w ręku książkę w miękkiej oprawie. Cztery pory roku Stephena Kinga.
– Jestem detektywem wydziału zabójstw – wybełkotał Walter. Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział, ale słowa brzmiały przyjemnie.
Kobieta wsunęła kciuk między stronice i spojrzała na niego.
– Będę o tym pamiętać, kiedy postanowię kogoś zabić.
– Zostałem detektywem wydziału zabójstw w wieku dwudziestu ośmiu lat.
– Gratuluję.
– Czym się pani zajmuje?
Patrzyła na niego przez chwilę, obejrzała od stóp do głów, po czym wbiła wzrok w książkę.
– Siedzę na tym przystanku co drugi wieczór i czekam na zamknięcie restauracji U Giovanniego. Czasami dają mi coś do zjedzenia, jeśli coś im zostanie. To moja praca. Może da mi pan spokój, żebym mogła wrócić do swoich zajęć?
Walter po raz pierwszy zwrócił uwagę na jej ubranie. Dziurawy sweter. Znoszone buty, na oko o dwa numery za duże. Na chodniku stał wózek z supermarketu wyładowany śmieciami, butelkami i puszkami przykrytymi postrzępionym niebieskim kocem.
– Został pan detektywem w wieku dwudziestu ośmiu lat – mruknęła. – Ja mam pięćdziesiąt sześć. Jak pan sądzi, kim pan będzie w wieku pięćdziesięciu sześciu lat? Nigdy tego nie wiemy, dopóki nie przekonamy się na własnej skórze.
– Przepraszam. – Walter usłyszał własny głos. Zdawał sobie sprawę, że powiedział coś niewłaściwego, ale nie mógł tego cofnąć.
Prychnęła, ale się nie odezwała. Pokręciła głową i wróciła do lektury.
Przystanek autobusowy znajdował się naprzeciwko włoskiej restauracji U Giovanniego.
Prawie każdy stolik był zajęty, choć zbliżała się pora zamknięcia. Zupełnie inny świat znajdujący się zaledwie kilkanaście metrów dalej: dziesiątki roześmianych albo uśmiechniętych twarzy, w większości pary, młodzi i starzy ludzie, stoliki przykryte obrusami w biało-czerwoną kratkę, zastawione winem, makaronem i pizzami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
B. Stoker, Dracula, przeł. G. Kula, Oficyna Wydawnicza „Rój”, Warszawa 1991, s. 197. [wróć]