The Inheritance Games. Tom II Dziedzictwo Hawthorne'ów - Jennifer-Lyyn Barnes - ebook + audiobook

The Inheritance Games. Tom II Dziedzictwo Hawthorne'ów ebook

Jennifer Lynn Barnes

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Drugi tom bestsellerowej trylogii jest równie ekscytujący jak pierwszy, tajemnica goni tajemnicę, a fabuła się zagęszcza.Na Avery Grambs na każdym kroku czyha niebezpieczeństwo, a Grayson i Jameson, magnetyczni i tajemniczy wnukowie Tobiasa Hawthorne’a, nadal towarzyszą jej na każdym kroku. Pytanie, dlaczego to ona, niespokrewniona z Hawthorne’ami dziewczyna, odziedziczyła bajeczną fortunę, ciągle nie znajduje odpowiedzi, choć pewne poszlaki wskazują, że związek Avery z rodziną jest głębszy, niż kiedykolwiek sobie wyobrażała.

Kontynuacja trylogii z pewnością zachwyci zarówno fanów twórczości Jennifer Lynn Barnes, jak i nowych czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 413

Oceny
4,5 (1883 oceny)
1203
501
154
24
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Exex92

Nie oderwiesz się od lektury

Nie należę już do młodzieży a mimo to książka bardzo mi się podoba. Polecam tą jak i pierwszą część.
50
agax03

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, przeczytałam w 3 dni chociaż samo zakończenie w porównaniu do reszty książki dosyć średnie. Mimo to tak się wciągnęłam, że nie mogłam się od niej oderwać.
30
Amibook

Nie oderwiesz się od lektury

W końcu wyszla druga część!! Nie mogę się doczekać ją przeczytać!
42
oliwerson

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca i trzyma poziom ;) zaskakujące zwroty akcji, polecam.
21
PatriciaReader

Z braku laku…

Kontynuacja serii the Inheritence Games. Podobnie jak pierwsza część książkę czyta się bardzo łatwo. Niestety nadal nie pałam miłością do głównej bohaterki, mimo to bohaterowie poboczni na plus. Czytelnik pilnie śledzi akcję, która krok po kroku zbliża do rozwiązania zagadki.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu The Haw­thor­ne Le­ga­cy
Co­py­ri­ght © 2021 by Jen­ni­fer Lynn Bar­nes Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ma­ca­da­mia Li­te­ra­ry Agen­cy and Cur­tis Brown, Ltd. The mo­ral ri­ghts of the au­thor have been as­ser­ted. Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Co­ver art co­py­ri­ght © 2021 by Katt Phatt Co­ver de­sign by Ka­ri­na Gran­da Co­ver co­py­ri­ght © 2021 by Ha­chet­te Book Gro­up, Inc.
Ad­ap­ta­cja okład­ki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dzi­ński
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-353-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Char­lie­go

ROZ­DZIAŁ 1

Przy­po­mnij mi jesz­cze raz tę hi­sto­rię o wa­szej pierw­szej grze w sza­chy w par­ku.

Na twarz Ja­me­so­na pa­dał blask świe­cy. Na­wet w ta­kim mdłym świe­tle wi­dzia­łam, jak jego ciem­no­zie­lo­ne oczy lśnią.

Nic na świe­cie – żad­na rzecz ani czło­wiek – nie przy­spie­sza­ło tęt­na Ja­me­so­na Haw­thor­ne’a tak jak ta­jem­ni­ca.

– To było tuż po po­grze­bie mo­jej mamy – po­wie­dzia­łam. – Upły­nęło od nie­go kil­ka dni, może ty­dzień.

Znaj­do­wa­li­śmy się obo­je w tu­ne­lu pod po­sia­dło­ścią Haw­thor­ne’ów – ze­szli­śmy tyl­ko we dwo­je tam, gdzie nikt nie mógł nas pod­słu­chać. Nie­ca­ły mie­si­ąc temu pierw­szy raz we­szłam do tej wiel­kiej ni­czym pa­łac re­zy­den­cji w Tek­sa­sie, a przed ty­go­dniem roz­wi­ąza­li­śmy za­gad­kę do­ty­czącą przy­czy­ny spro­wa­dze­nia mnie tu­taj.

O ile rze­czy­wi­ście ją roz­wi­ąza­li­śmy.

– Cho­dzi­ły­śmy z mamą na spa­ce­ry do tego par­ku. – Za­mknęłam oczy, żeby sku­pić się na fak­tach, a nie na tym, jak in­ten­syw­nie Ja­me­son chło­nął ka­żde moje sło­wo. – Na­zy­wa­ła to za­ba­wą w błądze­nie bez celu. – Przy­go­to­wa­łam się psy­chicz­nie na kon­fron­ta­cję z tym wspo­mnie­niem i otwo­rzy­łam oczy. – Kil­ka dni po jej po­grze­bie po­szłam do par­ku po raz pierw­szy bez niej. Kie­dy do­ta­rłam w po­bli­że sta­wu, uj­rza­łam zbie­go­wi­sko. Na chod­ni­ku le­żał z za­mkni­ęty­mi ocza­mi ja­kiś mężczy­zna. Przy­kry­ty po­strzępio­ny­mi ko­ca­mi.

– Bez­dom­ny.

Ja­me­son już sły­szał tę hi­sto­rię od A do Z, mimo to jego sku­pio­na na mnie uwa­ga ani na chwi­lę nie sła­bła.

– Lu­dzie sądzi­li, że nie żyje... albo że upił się do nie­przy­tom­no­ści. On jed­nak na­gle usia­dł. Zo­ba­czy­łam po­li­cjan­ta prze­py­cha­jące­go się przez tłum.

– Ale to ty pierw­sza przeda­rłaś się do tego mężczy­zny – do­ko­ńczył Ja­me­son, nie od­ry­wa­jąc ode mnie wzro­ku. Jego usta wy­gi­ęły się ku gó­rze. – I za­pro­si­łaś go do gry w sza­chy.

Nie spo­dzie­wa­łam się, że Har­ry przyj­mie tę pro­po­zy­cję, a już na pew­no nie sądzi­łam, że wy­gra.

– Od tam­tej pory gra­li­śmy co ty­dzień – po­wie­dzia­łam. – Cza­sa­mi dwa razy w ty­go­dniu albo trzy. Ni­g­dy nie zdra­dził mi nic o so­bie oprócz imie­nia.

Na­praw­dę nie miał na imię Har­ry. Skła­mał. Dla­te­go te­raz by­łam w pod­zie­miach z Ja­me­so­nem Haw­thor­ne’em. Dla­te­go ten zno­wu za­czął mnie po­strze­gać tak, jak­bym była nie­od­gad­nio­ną ta­jem­ni­cą, za­gad­ką, któ­rą on – i tyl­ko on – może roz­wi­ązać.

Nie­mo­żli­we, żeby je­dy­nie przy­pa­dek zde­cy­do­wał o tym, że mi­liar­der To­bias Haw­thor­ne za­pi­sał w spad­ku swo­ją for­tu­nę ob­cej oso­bie, któ­ra zna­ła jego rze­ko­mo zma­rłe­go syna.

– Masz ab­so­lut­ną pew­no­ść, że to był Toby? – rzu­cił Ja­me­son w pul­su­jącą dziw­ną ener­gią prze­strzeń mi­ędzy nami.

Ostat­nio by­łam pew­na nie­wie­lu rze­czy. Przed trze­ma ty­go­dnia­mi ży­łam jak nor­mal­na dziew­czy­na le­d­wie wi­ążąca ko­niec z ko­ńcem i de­spe­rac­ko pró­bu­jąca ja­koś do­trwać do ko­ńca szko­ły śred­niej, a po­tem po­sta­rać się o sty­pen­dium i wy­pro­wa­dzić się z mia­sta. Pew­ne­go dnia ni stąd, ni zo­wąd otrzy­ma­łam wia­do­mo­ść, że je­den z naj­bo­gat­szych miesz­ka­ńców na­sze­go kra­ju zma­rł i wy­mie­nił moje na­zwi­sko w swo­jej ostat­niej woli. To­bias Haw­thor­ne zo­sta­wił mi mi­liar­dy, nie­mal całą zgro­ma­dzo­ną przez sie­bie for­tu­nę – a ja nie mia­łam po­jęcia dla­cze­go. Wraz z Ja­me­so­nem przez dwa ty­go­dnie ła­ma­li­śmy so­bie gło­wy nad za­gad­ka­mi i wska­zów­ka­mi zo­sta­wio­ny­mi przez zma­rłe­go. Dla­cze­go wy­brał wła­śnie mnie? Z po­wo­du mo­je­go na­zwi­ska. Ze względu na dzień, w któ­rym się uro­dzi­łam. Dla­te­go, że To­bias Haw­thor­ne za­in­we­sto­wał wszyst­ko, co miał, w nie­zbyt obie­cu­jący po­my­sł, iż ktoś taki jak ja jest zdol­ny sce­men­to­wać jego roz­bi­tą ro­dzi­nę.

A w ka­żdym ra­zie do ta­kich wnio­sków do­pro­wa­dzi­ło nas roz­wi­ąza­nie ostat­niej in­try­gi uknu­tej przez bo­ga­te­go se­nio­ra.

– Mam pew­no­ść – po­wie­dzia­łam sta­now­czo do Ja­me­so­na – że Toby żyje. A je­śli twój dzia­dek o tym wie­dział... Ro­zu­miem, jak bar­dzo na­ci­ąga­na jest ta teo­ria, ale je­śli wie­dział, to mu­si­my przy­jąć hi­po­te­zę, że wy­brał mnie z po­wo­du mo­jej zna­jo­mo­ści z To­bym albo w ja­kiś spo­sób sam do­pro­wa­dził do tego, że się po­zna­li­śmy.

Naj­wa­żniej­szą rze­czą, któ­rej do­wie­dzia­łam się o zma­rłym mi­liar­de­rze, To­bia­sie Haw­thor­nie, było to, że ów czło­wiek miał zdol­no­ść za­ara­nżo­wa­nia nie­mal ka­żdej rze­czy i zma­ni­pu­lo­wa­nia nie­mal ka­żdej oso­by. Uwiel­biał in­try­gi, za­gad­ki i gry.

Tak samo jak Ja­me­son.

– A je­śli tam­te­go dnia w par­ku nie po raz pierw­szy spo­tka­łaś mo­je­go wuja? – Ja­me­son zbli­żył się o krok. Ema­no­wał ja­kąś mrocz­ną ener­gią. – Za­sta­nów się, dzie­dzicz­ko. Twier­dzisz, że pod­czas je­dy­ne­go spo­tka­nia z moim dziad­kiem mia­łaś sze­ść lat i że zo­ba­czył cię w ta­niej re­stau­ra­cji, w któ­rej two­ja mama pra­co­wa­ła jako kel­ner­ka. Usły­szał tam two­je imię i na­zwi­sko.

Ave­ry Ky­lie Grambs po prze­sta­wie­niu kil­ku li­ter two­rzy­ło ana­gram: a very ri­sky gam­ble – bar­dzo ry­zy­kow­ne za­gra­nie.

Ta­kie­go na­zwi­ska czło­wiek po­kro­ju To­bia­sa Haw­thor­ne’a ra­czej by nie zi­gno­ro­wał.

– To praw­da – po­tak­nęłam.

Ja­me­son stał te­raz bli­sko mnie. Za bli­sko.

Wszy­scy chłop­cy i mężczy­źni z rodu Haw­thor­ne’ów mie­li ma­gne­tycz­ny urok. Zwra­ca­li na sie­bie uwa­gę. Od­dzia­ły­wa­li na in­nych lu­dzi – Ja­me­son zaś bar­dzo umie­jęt­nie wy­ko­rzy­sty­wał ów dar, żeby zdo­być rze­czy, któ­rych pra­gnął. „Te­raz chce cze­goś ode mnie”.

– Dla­cze­go mój dzia­dek, mi­liar­der z Tek­sa­su, któ­ry mógł mieć na za­wo­ła­nie całą ar­mię pry­wat­nych ku­cha­rzy, wy­brał się na je­dze­nie do ja­kie­jś ta­niej nory w za­pa­dłej mie­ści­nie w Con­nec­ti­cut, o któ­rej nikt ni­g­dy nie sły­szał?

Mia­łam w gło­wie go­ni­twę my­śli.

– Sądzisz, że cze­goś szu­kał?

Ja­me­son uśmiech­nął się prze­bie­gle.

– Albo ko­goś. Co, je­śli po­je­chał tam, szu­ka­jąc Toby’ego, a zna­la­zł cie­bie?

Po­wie­dział „cie­bie” w dziw­ny spo­sób. Jak­bym była kimś szcze­gól­nym. Jak­bym mia­ła na co­kol­wiek wpływ. Ale już to prze­ra­bia­li­śmy z Ja­me­so­nem.

– A wszyst­ko inne słu­ży­ło je­dy­nie od­wró­ce­niu uwa­gi? – za­py­ta­łam, od­su­wa­jąc się od nie­go. – Moje na­zwi­sko, fakt, że Emi­ly zma­rła w dniu mo­ich na­ro­dzin, ła­mi­głów­ka, któ­rą zo­sta­wił nam twój dzia­dek... To je­dy­nie kłam­stwa?

Ja­me­son nie za­re­ago­wał na imię Emi­ly. Kie­dy da­wał się po­nie­ść ta­jem­ni­cy, nic nie mo­gło roz­pro­szyć jego uwa­gi – na­wet ona.

– Kłam­stwa – po­wtó­rzył. – Albo za­sło­ny dym­ne.

Wy­ci­ągnął rękę, żeby od­gar­nąć ko­smyk wło­sów z mo­jej twa­rzy. Ten gest po­sta­wił w stan naj­wy­ższej go­to­wo­ści za­ko­ńcze­nia ner­wo­we w ca­łym moim cie­le. Gwa­łtow­nie się cof­nęłam.

– Prze­stań pa­trzeć na mnie w taki spo­sób – na­po­mnia­łam go su­ro­wo.

– W jaki spo­sób? – od­pa­ro­wał atak.

Skrzy­żo­wa­łam ra­mio­na na pier­si i spio­ru­no­wa­łam go wzro­kiem.

– Uży­wasz uro­ku oso­bi­ste­go, kie­dy chcesz coś wy­mu­sić.

– Dzie­dzicz­ko, ra­nisz mnie. – Ja­me­son na­wet z drwi­ącym uśmie­chem wci­ąż wy­glądał le­piej niż kto­kol­wiek inny z ab­so­lut­nie szcze­rą miną. – Chcę je­dy­nie, że­byś od­ku­rzy­ła swo­je za­so­by pa­mi­ęci. Mój dzia­dek był czło­wie­kiem, któ­ry my­ślał w czte­rech wy­mia­rach. Mógł mu przy­świe­cać wi­ęcej niż je­den cel, kie­dy cię wy­brał. „Dla­cze­go piec dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu – ma­wiał – je­że­li mo­żna ich upiec dwa­na­ście?”.

Coś w jego gło­sie, w tym, jak na mnie pa­trzył, spra­wia­ło, że ła­two było za­tra­cić się bez resz­ty w jego teo­riach. W in­nych mo­żli­wo­ściach. W ta­jem­ni­cy. W nim.

Ja jed­nak nie na­le­ża­łam do osób, któ­re po­pe­łnia­ją dwa razy ten sam błąd.

– A może się my­lisz? – Od­wró­ci­łam się od nie­go. – Twój dzia­dek nie­ko­niecz­nie mu­siał wie­dzieć, że Toby żyje. Może to Toby do­my­ślił się, że sta­ry Haw­thor­ne ma mnie na oku? Że za­sta­na­wia się nad za­pi­sa­niem mi ca­łej for­tu­ny?

Har­ry – bo zna­łam Toby’ego pod ta­kim imie­niem – do­sko­na­le grał w sza­chy. Może tam­ten dzień w par­ku nie był wy­ni­kiem zbie­gu oko­licz­no­ści. Może Toby ce­lo­wo mnie zna­la­zł.

– Coś nam wci­ąż umy­ka – po­wie­dział Ja­me­son. Zno­wu pod­sze­dł i sta­nął tuż za mną. – Albo... – wy­mru­czał pó­łgło­sem z usta­mi przy mo­jej gło­wie – albo coś ukry­wasz.

Nie­zu­pe­łnie był w błędzie. Wy­kła­da­nie wszyst­kich kart na stół nie le­ża­ło w mo­jej na­tu­rze – a Ja­me­son Win­che­ster Haw­thor­ne na­wet nie sta­rał się uda­wać, że mo­żna mu ufać.

– Ro­zu­miem, dzie­dzicz­ko. – Dało się wręcz sły­szeć w jego gło­sie krzy­wy uśmie­szek. – Je­śli tak chcesz po­gry­wać, to może uroz­ma­ici­my so­bie tę grę?

Ob­ró­ci­łam się przo­dem do nie­go. Sto­jąc przed nim twa­rzą w twarz, trud­no było za­po­mnieć, że kie­dy Ja­me­son się z kimś ca­ło­wał, nie dało się w tym do­pa­trzyć ani śla­du nie­śmia­ło­ści. Żad­nej czu­ło­ści. To nie były praw­dzi­we po­ca­łun­ki – na­po­mnia­łam się. Sta­no­wi­łam dla nie­go je­dy­nie ele­ment ukła­dan­ki, na­rzędzie, któ­rym się po­słu­żył. Na­dal trak­to­wał mnie jak ka­wa­łek puz­zli.

– Nie wszyst­ko jest grą – po­wie­dzia­łam.

– I może wła­śnie w tym tkwi pro­blem – od­pa­rł Ja­me­son z na­głym bły­skiem w oku. – Może dla­te­go cały dzień mie­le­my ozo­ra­mi w tych pod­zie­miach i wci­ąż wra­ca­my do tam­tej spra­wy, nie zbli­ża­jąc się o krok do jej roz­wi­ąza­nia. Bo to nie jest gra. Na ra­zie. Gra kie­ru­je się za­sa­da­mi. W grze wy­ła­nia się zwy­ci­ęz­cę. Mo­żli­we, dzie­dzicz­ko, że je­śli chce­my w ko­ńcu roz­wi­ązać za­gad­kę Toby’ego Haw­thor­ne’a, po­trzeb­na nam do tego drob­na mo­ty­wa­cja.

– Ja­kie­go ro­dza­ju? – Zmru­ży­łam po­dejrz­li­wie oczy.

– Co po­wiesz na nie­wiel­ki za­kład? – Ja­me­son unió­sł py­ta­jąco brew. – Je­że­li pierw­szy od­kry­ję praw­dę, wy­ba­czysz mi i za­po­mnisz moje po­tkni­ęcie w oce­nie sy­tu­acji po tym, jak roz­szy­fro­wa­li­śmy za­gad­kę Black Wood.

W Black Wood usta­li­li­śmy, że jego świ­ętej pa­mi­ęci eks­dziew­czy­na zma­rła w dniu, w któ­rym ob­cho­dzi­łam uro­dzi­ny. W tej chwi­li sta­ło się ja­sne, że To­bias Haw­thor­ne nie wy­brał mnie dla­te­go, że by­łam mu w ja­kiś spo­sób bli­ska. Wy­brał mnie, bo wie­dział, jak to po­dzia­ła na in­nych.

Od tej chwi­li Ja­me­son ze­rwał ze mną wszel­ki kon­takt.

– A je­śli ja wy­gram – od­po­wie­dzia­łam, pa­trząc w jego zie­lo­ne oczy – będziesz mu­siał za­po­mnieć, że kie­dy­kol­wiek się ca­ło­wa­li­śmy. I ni­g­dy wi­ęcej nie będziesz pró­bo­wał mnie uwie­ść na tyle, że­bym zno­wu mia­ła na to ocho­tę.

Nie ufa­łam mu, ale do sie­bie w jego obec­no­ści też nie mo­głam mieć za­ufa­nia.

– Do­brze, dzie­dzicz­ko. – Ja­me­son po­stąpił krok na­przód. Sto­jąc obok, przy­su­nął usta do mo­je­go ucha i szep­nął: – Niech więc gra się za­cznie.

ROZ­DZIAŁ 2

Przy­jąw­szy za­kład, Ja­me­son od­da­lił się tu­ne­lem w jed­nym kie­run­ku, a ja w prze­ciw­nym. Haw­thor­ne Ho­use było ol­brzy­mią re­zy­den­cją, zaj­mo­wa­ło na tyle duży ob­szar, że po kil­ku ty­go­dniach wci­ąż nie zna­łam ca­łe­go roz­kła­du. Czło­wiek mó­głby spędzić kil­ka lat, ba­da­jąc ten dom i na­dal nie od­kryć ró­żnych za­ka­mar­ków, wszyst­kich taj­nych prze­jść i ukry­tych po­miesz­czeń – nie mó­wi­ąc już o pod­ziem­nych tu­ne­lach.

Na szczęście szyb­ko się uczy­łam. Pod skrzy­dłem z salą gim­na­stycz­ną wy­do­sta­łam się z pod­zie­mi do ko­ry­ta­rza bie­gnące­go pod po­ko­jem mu­zycz­nym. Prze­szłam pod so­la­rium, a po­tem wstąpi­łam na za­ka­mu­flo­wa­ne scho­dy do Sali Wiel­kiej, w któ­rej za­sta­łam Na­sha Haw­thor­ne’a wspar­te­go w nie­dba­łej po­zie o ka­mien­ny ko­mi­nek. Cze­kał.

– Cze­ść, mała.

Na­sho­wi na­wet nie drgnęła po­wie­ka, kie­dy wy­ro­słam przed nim jak spod zie­mi. Szcze­rze mó­wi­ąc, naj­star­szy z bra­ci Haw­thor­ne’ów spra­wiał wra­że­nie, jak­by mógł so­bie stać wy­lu­zo­wa­ny przy ko­min­ku, cho­ćby cały dom wa­lił się do­oko­ła nie­go. Nash Haw­thor­ne pew­nie uchy­li­łby bez­tro­sko swo­je­go kow­boj­skie­go ka­pe­lu­sza na­wet przed samą ko­stu­chą.

– Cze­ść – od­po­wie­dzia­łam.

– Spo­dzie­wam się, że pew­no nie wi­dzia­łaś Gray­so­na? – za­py­tał.

Jego tek­sa­ński za­śpiew spra­wił, że py­ta­nie za­brzmia­ło nie­mal le­ni­wie. To jed­nak nie zła­go­dzi­ło tre­ści wy­po­wie­dzia­nych przez nie­go słów.

– Nie. – Wo­la­łam od­po­wia­dać krót­ko i nie oka­zy­wać emo­cji. Ja i Gray­son Haw­thor­ne za­cho­wy­wa­li­śmy dy­stans.

– I pew­no nie wiesz o roz­mo­wie, któ­rą od­był Gray z na­szą mat­ką, za­nim się wy­pro­wa­dzi­ła?

Skye Haw­thor­ne, młod­sza cór­ka To­bia­sa Haw­thor­ne’a i mat­ka wszyst­kich czte­rech jego wnu­ków, pró­bo­wa­ła po­zba­wić mnie ży­cia. Czło­wiek, któ­ry miał po­ci­ągnąć za spust, obec­nie sie­dział w wi­ęzien­nej celi, a Skye zo­sta­ła zmu­szo­na do opusz­cze­nia Haw­thor­ne Ho­use. Przez Gray­so­na. „Będę cię za­wsze chro­nił” – po­wie­dział. „Ale my... to nie może się zda­rzyć”.

– Nie mam po­jęcia – od­rze­kłam bez­na­mi­ęt­nie.

– Tak wła­śnie sądzi­łem. – Nash pu­ścił do mnie oko. – Two­ja sio­stra i praw­nicz­ka szu­ka­ją cię w Skrzy­dle Wschod­nim.

Trud­no so­bie wy­obra­zić sło­wa na­ce­cho­wa­ne wi­ęk­szym ci­ęża­rem emo­cjo­nal­nym. Moja praw­nicz­ka była jego eks­na­rze­czo­ną, a sio­stra...

Nie wie­dzia­łam, kim wła­ści­wie byli dla sie­bie Lib­by i Nash Haw­thor­ne.

– Dzi­ęki – po­wie­dzia­łam, ale kie­dy ru­szy­łam kręty­mi scho­da­mi do Skrzy­dła Wschod­nie­go Haw­thor­ne Ho­use, nie zro­bi­łam tego, by szu­kać Lib­by. Ani Ali­sy. Za­ło­ży­łam się z Ja­me­so­nem i za­mie­rza­łam ten za­kład wy­grać. A za­tem krok pierw­szy – ga­bi­net To­bia­sa Haw­thor­ne’a.

W ga­bi­ne­cie sta­ło ma­ho­nio­we biur­ko, a za biur­kiem znaj­do­wa­ła się ścia­na pe­łna tro­fe­ów, pa­ten­tów oraz ksi­ążek z na­zwi­skiem Haw­thor­ne na grzbie­tach – za­pie­ra­jące dech w pier­si przy­po­mnie­nie, że w bra­ciach Haw­thor­ne’ach nie ma ab­so­lut­nie nic zwy­kłe­go. Stwo­rzo­no im ide­al­ne mo­żli­wo­ści roz­wo­ju, więc Haw­thor­ne se­nior ocze­ki­wał, że będą nie­zwy­kli. Nie przy­szłam tu jed­nak ga­pić się na tro­fea.

Usia­dłam za biur­kiem i otwo­rzy­łam se­kret­ną prze­gród­kę, któ­rą od­kry­łam nie tak daw­no temu. Znaj­do­wa­ła się w niej tecz­ka. Tecz­ka zaś za­wie­ra­ła moje fo­to­gra­fie. Nie­zli­czo­ne zdjęcia zro­bio­ne w ci­ągu wie­lu lat. Po tam­tym pa­mi­ęt­nym spo­tka­niu w ta­niej re­stau­ra­cji To­bias Haw­thor­ne miał mnie cały czas na oku. „Je­dy­nie ze względu na moje na­zwi­sko? Czy kie­ro­wał nim inny mo­tyw?”.

Prze­wer­to­wa­łam fo­to­gra­fie i wy­jęłam dwie z nich. Ja­me­son miał ra­cję tam, w pod­zie­miach. Nie po­wie­dzia­łam mu ca­łej praw­dy. Dwa razy sfo­to­gra­fo­wa­no mnie z To­bym, ale je­śli cho­dzi o mężczy­znę na zdjęciach, to przy obu oka­zjach ich au­to­ro­wi uda­ło się uchwy­cić za­le­d­wie tył jego gło­wy.

Czy To­bias Haw­thor­ne roz­po­znał Toby’ego od tyłu? Czy „Har­ry” zo­rien­to­wał się, że jest fo­to­gra­fo­wa­ny, i spe­cjal­nie od­wró­cił się od obiek­ty­wu?

Je­że­li szu­ka­łam wska­zó­wek, to ra­czej nie mia­łam się cze­go chwy­cić. Dzi­ęki tecz­ce do­wie­dzia­łam się je­dy­nie, że To­bias Haw­thor­ne ob­ser­wo­wał mnie przez wie­le lat, za­nim w moim ży­ciu po­ja­wił się czło­wiek zna­ny mi jako Har­ry. Prze­wró­ci­łam kciu­kiem wi­ęcej zdjęć i do­ta­rłam do ko­pii mo­je­go aktu uro­dze­nia. Pod­pis mo­jej mamy był sta­ran­ny, ojca zaś sta­no­wił dziw­ną kom­bi­na­cję li­ter pi­sa­nych i dru­ko­wa­nych. To­bias Haw­thor­ne pod­kre­ślił pod­pis ojca oraz datę mo­ich na­ro­dzin.

10/18. Wie­dzia­łam, dla­cze­go ta data jest wa­żna, Gray­son i Ja­me­son ko­cha­li – obaj – dziew­czy­nę, któ­ra na­zy­wa­ła się Emi­ly Lau­gh­lin. Jej śmie­rć – do któ­rej do­szło 18 pa­ździer­ni­ka – ich po­ró­żni­ła. Dzia­dek chłop­ców z ja­kie­jś przy­czy­ny wy­my­ślił so­bie, że dzi­ęki mnie zno­wu się do sie­bie zbli­żą. Dla­cze­go jed­nak To­bias Haw­thor­ne pod­kre­ślił pod­pis mo­je­go ojca? Ric­ky Grambs ni­g­dy się nami nie in­te­re­so­wał. Na­wet nie ode­brał te­le­fo­nu, kie­dy mama zma­rła. Gdy­by to od nie­go za­le­ża­ło, tra­fi­ła­bym do ro­dzi­ny za­stęp­czej. Wbi­ja­jąc wzrok w pod­pis Ric­ky’ego, sta­ra­łam się spra­wić siłą woli, by za­zna­cze­nie wy­ko­na­ne ręką To­bia­sa Haw­thor­ne’a ob­ja­wi­ło mi swój sens.

Bez skut­ku.

Z za­ka­mar­ków umy­słu do­ta­rł do mnie głos mamy. „Mam ta­jem­ni­cę” – po­wie­dzia­ła mi na dłu­go przed tym, za­nim To­bias Haw­thor­ne umie­ścił moje na­zwi­sko w te­sta­men­cie. „Cho­dzi o dzień, w któ­rym się uro­dzi­łaś”.

Nie wiem, co mia­ła na my­śli, ale te­raz, kie­dy ode­szła, szan­sa na po­zna­nie tej ta­jem­ni­cy prze­pa­dła bez­pow­rot­nie. Jed­no, co wie­dzia­łam na pew­no, to fakt, że nie by­łam spo­krew­nio­na z Haw­thor­ne’ami. Na­wet gdy­by nie świad­czy­ło o tym na­zwi­sko mo­je­go ojca na ak­cie uro­dze­nia, test DNA po­twier­dził de­fi­ni­tyw­nie, że w mo­ich ży­łach nie pły­nie ich krew.

Dla­cze­go za­tem Toby mnie zna­la­zł? I czy w ogó­le mnie szu­kał? Przy­po­mnia­ło mi się, co Ja­me­son mó­wił o swo­im dziad­ku – że le­piej jest upiec dwa­na­ście pie­cze­ni na jed­nym ogniu niż dwie. Prze­gląda­jąc jesz­cze raz za­war­to­ść tecz­ki, pró­bo­wa­łam zna­le­źć ja­kiś strzęp ukry­tych zna­czeń. Cze­go tam nie do­strze­ga­łam? Mu­sia­ło być coś...

Pu­ka­nie do drzwi było je­dy­nym ostrze­że­niem, za­nim klam­ka za­częła się po­ru­szać. Zgar­nęłam szyb­ko fo­to­gra­fie i wsu­nęłam tecz­kę z po­wro­tem do ukry­tej prze­gro­dy.

– Tu­taj je­steś! – Ad­wo­kat­ka Ali­sa Or­te­ga sta­no­wi­ła wzór pro­fe­sjo­na­li­zmu. Jej brwi wy­gi­ęły się ku gó­rze, na­da­jąc twa­rzy wy­raz, któ­ry za­wsze na­zy­wa­łam w my­ślach ali­sią miną. – Za­po­mnia­łaś o grze, do­brze mi się zda­je?

– O grze? – po­wtó­rzy­łam nie­pew­na, któ­rą grę mia­ła na my­śli.

Od­kąd prze­kro­czy­łam próg Haw­thor­ne Ho­use, cały czas to­wa­rzy­szy­ło mi wra­że­nie, że wci­ąż w coś gram.

– O me­czu – wy­ja­śni­ła Ali­sa, zno­wu z tą ali­sią miną. – Czy­li o dru­gim eta­pie two­je­go de­biu­tu w kręgach to­wa­rzy­skich Tek­sa­su. Te­raz, po wy­pro­wadz­ce Skye z Haw­thor­ne Ho­use, po­zo­ry są wa­żniej­sze niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Mu­si­my kon­tro­lo­wać nar­ra­cję. To ma być opo­wie­ść o Kop­ciusz­ku, a nie skan­dal – to zaś zna­czy, że mu­sisz od­gry­wać rolę Kop­ciusz­ka. Pu­blicz­nie. Tak często i prze­ko­nu­jąco, jak to mo­żli­we. Za­cznij dzi­siaj od za­jęcia miej­sca w loży wła­ści­ciel­ki klu­bu.

„Loża wła­ści­ciel­ki klu­bu”. To otwo­rzy­ło klap­kę w mo­jej pa­mi­ęci.

– Aha, o tej grze! – po­wie­dzia­łam, tym ra­zem ze zro­zu­mie­niem. – W sen­sie me­czu ligi NFL! Bo te­raz mam mój wła­sny klub fut­bo­lo­wy.

Na­dal trud­no mi było ogar­nąć umy­słem ten fakt. Na tyle trud­no, że nie­mal uda­ło mi się nie zwró­cić uwa­gi na po­zo­sta­łe sło­wa Ali­sy – te o Skye. Zgod­nie z umo­wą, do któ­rej zo­bo­wi­ąza­li­śmy się z Gray­so­nem, mia­łam ni­ko­mu nie mó­wić o udzia­le jego mat­ki w pró­bie za­ma­chu na moje ży­cie. W za­mian za to on zo­bo­wi­ązał się do wy­ci­ągni­ęcia kon­se­kwen­cji.

Tak jak to wcze­śniej obie­cał.

– W loży wła­ści­cie­li klu­bu znaj­du­je się czter­dzie­ści osiem miejsc. – Ali­sa przy­jęła ton wy­kła­dow­cy. – Ogól­ną mapę re­zer­wa­cji two­rzy­my z wie­lo­mie­si­ęcz­nym wy­prze­dze­niem. To miej­sca za­re­zer­wo­wa­ne je­dy­nie dla VIP-ów. Tu nie cho­dzi tyl­ko o fut­bol; to spo­sób na otwar­cie so­bie dro­gi do mnó­stwa in­nych sto­łów. Nie­mal ka­żdy ma­rzy o tym, by zo­stać za­pro­szo­nym – po­li­ty­cy, ce­le­bry­ci, sze­fo­wie firm. Ka­za­łam Ore­no­wi do­kład­nie spraw­dzić in­for­ma­cje o wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych przy­jściem na dzi­siej­szy wie­czór, będzie­my też mie­li pod ręką za­wo­do­we­go fo­to­gra­fa, któ­ry znaj­dzie kil­ka stra­te­gicz­nych ka­drów. Lan­don przy­go­to­wa­ła not­kę pra­so­wą, któ­ra uka­że się go­dzi­nę przed grą. Je­dy­ne zmar­twie­nie, ja­kie te­raz nam zo­sta­ło, to... – Tak­tow­nie za­wie­si­ła głos.

Prych­nęłam.

– Ja?

– To ma być hi­sto­ria Kop­ciusz­ka – przy­po­mnia­ła mi Ali­sa. – Jak sądzisz, co Kop­ciu­szek po­wi­nien wło­żyć, idąc na swój pierw­szy mecz NFL?

Spo­dzie­wa­łam się, że to pod­chwy­tli­we py­ta­nie.

– Coś w tym ro­dza­ju? – W drzwiach sta­nęła Lib­by.

Mia­ła na so­bie spor­to­wą blu­zę z logo dru­ży­ny Lone Star, a do tego do­pa­so­wa­ny ko­lo­ry­stycz­nie sza­lik, ręka­wicz­ki i wy­so­kie buty. Ufar­bo­wa­ne na nie­bie­sko wło­sy zwi­ąza­ła w ku­cy­ki po obu stro­nach gło­wy, uży­wa­jąc du­żej licz­by błękit­nych i zło­ci­stych wstążek.

Ali­sa zmu­si­ła się do uśmie­chu.

– Tak – zwró­ci­ła się do mnie. – Coś w tym ro­dza­ju... ale ra­czej bez czar­nej szmin­ki, czar­ne­go la­kie­ru na pa­znok­ciach i tej ob­ro­ży.

Lib­by była naj­bar­dziej opty­mi­stycz­ną na świe­cie got­ką, Ali­sa zaś nie po­dzie­la­ła zmy­słu mo­do­we­go mo­jej sio­stry.

– Jak już mó­wi­łam – kon­ty­nu­owa­ła do­bit­nie Ali­sa – dzi­siej­sza oka­zja jest bar­dzo wa­żna. Kie­dy Ave­ry będzie grać Kop­ciusz­ka przed ka­me­ra­mi, ja po­kręcę się wśród go­ści, żeby się zo­rien­to­wać, ja­kie jest ich na­sta­wie­nie.

– Wo­bec cze­go? – za­py­ta­łam.

Wie­le razy po­wta­rza­no mi, że te­sta­ment To­bia­sa Haw­thor­ne’a jest osta­tecz­ny, jak­by wy­ku­ty w ska­le. O ile się orien­to­wa­łam, człon­ko­wie ro­dzi­ny Haw­thor­ne’ów zre­zy­gno­wa­li z wszel­kich prób pod­wa­ża­nia jego woli.

– Nie za­szko­dzi mieć kil­ku sil­nych za­wod­ni­ków w swo­jej części rin­gu – po­wie­dzia­ła Ali­sa. – A chce­my, żeby nasi so­jusz­ni­cy czu­li się wy­lu­zo­wa­ni.

– Mam na­dzie­ję, że nie prze­szka­dzam. – Nash za­cho­wał się tak, jak­by do­pie­ro co przy­pad­kiem wpa­dł na nas. Jak­by to nie on uprze­dził mnie, że Ali­sa i Lib­by mnie szu­ka­ły. – Mów da­lej, Lee-Lee – za­chęcił moją praw­nicz­kę. – Mó­wi­łaś coś o wy­lu­zo­wa­niu.

– Lu­dzie mu­szą po­czuć, że Ave­ry nie za­mie­rza ro­bić re­wo­lu­cji. – Ali­sa sta­ran­nie uni­ka­ła pa­trze­nia bez­po­śred­nio na Na­sha. Za­cho­wy­wa­ła się ni­czym czło­wiek, któ­ry nie jest w sta­nie pa­trzeć pro­sto w sło­ńce. – Wasz dzia­dek miał in­we­sty­cje, part­ne­rów biz­ne­so­wych, ukła­dy po­li­tycz­ne... Te rze­czy wy­ma­ga­ją ostro­żne­go ba­lan­so­wa­nia.

– Ona ma na my­śli – Nash zwró­cił się do mnie – że lu­dzie mu­szą od­nie­ść wra­że­nie, iż McNa­ma­ra, Or­te­ga i Jo­nes ab­so­lut­nie pa­nu­ją nad sy­tu­acją.

„Nad sy­tu­acją?” – po­my­śla­łam. „Czy nade mną?”. Nie za­chwy­ca­ła mnie wi­zja wy­stępo­wa­nia w roli czy­je­jś ma­rio­net­ki. Fir­ma mia­ła pra­co­wać dla mnie, przy­naj­mniej w teo­rii.

Ta myśl spra­wi­ła, że wpa­dłam na pe­wien po­my­sł.

– Ali­sa? Pa­mi­ętasz, jak po­pro­si­łam cię, że­byś zor­ga­ni­zo­wa­ła pie­ni­ądze dla mo­je­go przy­ja­cie­la?

– Dla Har­ry’ego, tak? – upew­ni­ła się Ali­sa, ale ja od­nio­słam wra­że­nie, że jej uwa­gę zaj­mu­ją trzy spra­wy jed­no­cze­śnie: moje py­ta­nie, jej wiel­kie pla­ny na dzi­siej­szy wie­czór oraz kąci­ki ust Na­sha, któ­re unio­sły się, kie­dy zo­ba­czył strój Lib­by.

Ostat­nią rze­czą, ja­kiej te­raz po­trze­bo­wa­łam, było to, żeby moja praw­nicz­ka śle­dzi­ła spoj­rze­nia jej eks­na­rze­czo­ne­go po­sy­ła­ne w kie­run­ku mo­jej sio­stry.

– Tak. Uda­ło ci się je do­star­czyć? – za­py­ta­łam.

Naj­prost­szym spo­so­bem uzy­ska­nia od­po­wie­dzi było na­mie­rze­nie Toby’ego... za­nim do­trze do nie­go Ja­me­son.

Ali­sa ode­rwa­ła wzrok od Lib­by i Na­sha.

– Nie­ste­ty – rze­kła po­spiesz­nie. – Moi lu­dzie nie zdo­ła­li wpa­ść na ślad two­je­go Har­ry’ego.

Ob­ra­ca­łam w my­ślach wy­ni­ka­jące stąd im­pli­ka­cje. Toby Haw­thor­ne po­ja­wił się w par­ku kil­ka dni po śmier­ci mo­jej mamy, a nie­ca­ły mie­si­ąc po moim wy­je­ździe prze­pa­dł bez wie­ści.

– No do­brze – po­wie­dzia­ła Ali­sa, spla­ta­jąc przed sobą dło­nie. – Wró­ćmy do kwe­stii two­jej gar­de­ro­by...

ROZ­DZIAŁ 3

Jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu nie ogląda­łam me­czu fut­bo­lo­we­go, ale jako wła­ści­ciel­ka tek­sa­ńskiej dru­ży­ny Lone Stars ra­czej nie mo­głam tego wy­znać re­por­te­rom, któ­rych tłum cia­sno oto­czył SUV-a, kie­dy za­trzy­ma­li­śmy się przed sta­dio­nem. Nie mo­głam się rów­nież przy­znać, że w ko­szul­ce spor­to­wej z od­sło­ni­ęty­mi ra­mio­na­mi oraz w kow­boj­kach w ko­lo­rze me­ta­licz­ne­go błęki­tu, któ­re mia­łam na no­gach, czu­łam się mniej wi­ęcej tak nor­mal­nie jak w hal­lo­we­eno­wym prze­bra­niu.

– Opu­ść szy­bę w oknie – po­uczy­ła mnie Ali­sa. – Uśmiech­nij się i krzyk­nij: „Na­przód, Lone Stars!”.

Nie chcia­łam opusz­czać szy­by. Nie chcia­łam się uśmie­chać. Nie chcia­łam ni­cze­go wy­krzy­ki­wać – mimo to po­słu­cha­łam jej rad. Bo od­gry­wa­li­śmy hi­sto­rię Kop­ciusz­ka, a ja by­łam jej gwiaz­dą.

– Ave­ry!

– Ave­ry, po­patrz tu­taj!

– Jak się czu­jesz przed pierw­szą grą w roli no­wej wła­ści­ciel­ki?

– Czy sko­men­tu­jesz po­gło­ski o tym, że na­pa­dłaś na Skye Haw­thor­ne?

Nie mia­łam do­świad­cze­nia w kon­tak­cie z przed­sta­wi­cie­la­mi me­diów, lecz wie­dzia­łam o nich do­syć, by znać kar­dy­nal­ną za­sa­dę ra­dze­nia so­bie z gra­dem re­por­ter­skich py­tań – nie od­po­wia­dać na nie. W grun­cie rze­czy wol­no mi było po­wie­dzieć je­dy­nie, że je­stem pod­eks­cy­to­wa­na, wdzi­ęcz­na, za­chwy­co­na i oszo­ło­mio­na w naj­cu­dow­niej­szym sen­sie tego sło­wa.

Ro­bi­łam więc, co w mo­jej mocy, żeby oka­zać eks­cy­ta­cję, wdzi­ęcz­no­ść oraz za­chwyt. Mecz mia­ło oglądać na żywo nie­mal sto ty­si­ęcy lu­dzi. Kil­ka mi­lio­nów na ca­łym świe­cie ki­bi­co­wa­ło mo­jej dru­ży­nie przed te­le­wi­zo­ra­mi. Mo­jej dru­ży­nie!

– Na­przód, Lone Stars! – krzyk­nęłam na całe gar­dło.

Chcia­łam za­mknąć okno, ale kie­dy si­ęgnęłam do przy­ci­sku, z tłu­mu wy­ło­ni­ła się ja­kaś po­stać. Nie był to dzien­ni­karz.

Mój oj­ciec.

Ric­ky Grambs całe ży­cie trak­to­wał mnie w naj­lep­szym ra­zie jak nie­chcia­ny ba­last. Nie wi­dzia­łam go od po­nad roku. Ale te­raz, kie­dy odzie­dzi­czy­łam mi­liar­dy?

Na­gle się zja­wił.

Od­wró­ci­łam się od nie­go – oraz od pa­pa­raz­zich – i pod­ci­ągnęłam szy­bę.

– Ave? – Głos Lib­by za­brzmiał nie­pew­nie.

Nasz pan­cer­ny SUV zje­chał do pry­wat­ne­go ga­ra­żu pod sta­dio­nem. Moja sio­stra była opty­mist­ką. Mia­ła jak naj­lep­szą opi­nię o wszyst­kich lu­dziach – ta­kże o tym fa­ce­cie, któ­ry ni­g­dy nie zro­bił ani jed­nej cho­ler­nej rze­czy dla żad­nej z nas.

– Wie­dzia­łaś, że on tu będzie? – za­py­ta­łam pó­łgło­sem.

– Nie! – od­pa­rła Lib­by. – Przy­si­ęgam! – Chwy­ci­ła zęba­mi dol­ną war­gę, roz­ma­zu­jąc so­bie czar­ną szmin­kę. – Ale on tyl­ko chce po­roz­ma­wiać.

„Uhm, no ja­sne”.

Oren, szef mo­jej ochro­ny sie­dzący na miej­scu kie­row­cy, za­par­ko­wał i po­wie­dział spo­koj­nie do mi­kro­fo­nu za uchem:

– Mie­li­śmy pe­wien kło­pot przy pó­łnoc­nym we­jściu. Wy­star­czy ob­ser­wa­cja, ale ocze­ku­ję kom­plet­ne­go ra­por­tu.

Jed­ną z za­let ży­cia mi­liar­der­ki ma­jącej na usłu­gach ze­spół ochro­ny zło­żo­ny z eme­ry­to­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy sił spe­cjal­nych był fakt, że ko­lej­na szan­sa na wpad­ni­ęcie w po­dob­ną za­sadz­kę była bli­ska zera. Ze­pchnęłam na dal­szy plan emo­cje, któ­re wy­do­był z mu­li­ste­go dna mo­jej du­szy wi­dok Ric­ky’ego, i wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du pro­sto w cze­lu­ść jed­ne­go z naj­wi­ęk­szych sta­dio­nów spor­to­wych na świe­cie.

– Do dzie­ła – po­wie­dzia­łam.

– Pa­mi­ętaj – zwró­ci­ła się do mnie Ali­sa, kie­dy wy­sia­dła z auta. – Fir­ma jest w sta­nie po­ra­dzić so­bie z two­im oj­cem bez pro­ble­mu.

To też była za­le­ta wy­ni­ka­jąca z by­cia je­dy­ną klient­ką kan­ce­la­rii praw­ni­czej o wie­lo­mi­liar­do­wym ka­pi­ta­le.

– Do­brze się czu­jesz? – za­py­ta­ła Ali­sa.

Nie na­le­ża­ła do osób, któ­re przej­mu­ją się emo­cja­mi in­nych lu­dzi. Pró­bo­wa­ła ra­czej usta­lić, czy tego wie­czo­ru nie sta­no­wię sła­be­go ogni­wa jej pla­nu.

– Nic mi nie jest – od­po­wie­dzia­łam.

– Dla­cze­go mia­ło­by jej coś do­le­gać?

Ten głos – ni­ski i dźwi­ęcz­ny – do­bie­gł z win­dy za mo­imi ple­ca­mi. Ob­ró­ci­łam się i pierw­szy raz od sied­miu dni zo­ba­czy­łam przed sobą Gray­so­na Haw­thor­ne’a. Jego wło­sy były ja­sne, oczy sza­re jak lód, a ko­ści po­licz­ko­we tak ostre, że mo­żna by nimi ciąć jak no­ża­mi. Jesz­cze dwa ty­go­dnie temu po­wie­dzia­ła­bym, że był naj­bar­dziej pew­nym swe­go, py­sza­łko­wa­tym, aro­ganc­kim dup­kiem, ja­kie­go spo­tka­łam w ży­ciu.

Te­raz nie mia­łam po­jęcia, co sądzić o Gray­so­nie Haw­thor­nie.

– Dla­cze­go? – po­wtó­rzył szorst­ko, wy­cho­dząc z win­dy. – Dla­cze­go Ave­ry mia­ła­by się źle czuć?

– Mój wiecz­nie nie­obec­ny ta­tu­lek na­gle po­ja­wił się pod sta­dio­nem – wy­mam­ro­ta­łam. – To nic ta­kie­go.

Gray­son mie­rzył mnie wzro­kiem, jego oczy wwier­ca­ły się we mnie. Po chwi­li ob­ró­cił się do Ore­na.

– Sta­no­wi za­gro­że­nie?

„Będę cię za­wsze chro­nił” – przy­rze­kł. „Ale my... to nie może się zda­rzyć”.

– Nie po­trze­bu­ję two­jej opie­ki – rzu­ci­łam ostro. – Sama do­sko­na­le wiem, jak się chro­nić przed Ric­kym.

Mi­nęłam Gray­so­na i we­szłam do win­dy, z któ­rej przed chwi­lą wy­sia­dł.

Gdy zo­sta­niesz po­rzu­co­na, cała sztu­ka po­le­ga na tym, żeby nie tęsk­nić za czło­wie­kiem, któ­ry od cie­bie od­sze­dł.

Po mi­nu­cie, kie­dy drzwi win­dy otwo­rzy­ły się przed lożą wła­ści­cie­li, we­szłam do niej, ma­jąc u swo­je­go boku Ali­sę z jed­nej stro­ny i Ore­na z dru­giej, a na Gray­so­na już na­wet nie zer­k­nęłam. Zje­chał na dół win­dą, za­tem oczy­wi­ście był tu przede mną – pew­nie po to, żeby po­roz­ma­wiać z obec­ny­mi tu lu­dźmi. Beze mnie.

– Ave­ry. Do­ta­rłaś. – Szy­ję Zary Haw­thor­ne-Cal­li­ga­ris zdo­bił sznur de­li­kat­nych pe­reł. W jej kan­cia­stym uśmie­chu było coś, co ka­za­ło mi po­my­śleć, iż mo­gła­by za­bić czło­wie­ka tymi per­ła­mi, gdy­by przy­szła jej na to ocho­ta. – Nie by­łam pew­na, czy się dzi­siaj po­ja­wisz.

„A ty nie omiesz­ka­ła­byś czy­nić ho­no­rów domu pod moją nie­obec­no­ść” – do­da­łam w my­ślach. Przy­po­mnia­łam so­bie o tym, co mó­wi­ła Ali­sa – o sprzy­mie­rze­ńcach, sil­nych gra­czach oraz o kon­tak­tach, któ­re mo­żna na­wi­ązać dzi­ęki bi­le­tom w tej loży.

Jak po­wie­dzia­łby Ja­me­son: „niech więc gra się za­cznie”.

ROZ­DZIAŁ 4

Zloży wła­ści­cie­li roz­ci­ągał się do­sko­na­ły wi­dok na li­nię pi­ęćdzie­si­ęciu jar­dów, ale go­dzi­nę przed pierw­szym gwizd­kiem jesz­cze nikt nie pa­trzył na bo­isko. Loża si­ęga­ła da­le­ko w głąb bu­dyn­ku i tam się roz­sze­rza­ła, a wraz z od­le­gło­ścią od sie­dzeń ho­no­ro­wych co­raz bar­dziej przy­wo­dzi­ła na myśl eks­klu­zyw­ny bar albo klub. Dzi­siaj to ja sta­no­wi­łam w nim głów­ną roz­ryw­kę – dzi­wa­dło, cie­ka­wost­kę, wy­stro­jo­ną pa­pie­ro­wą lal­kę. Całą wiecz­no­ść ści­ska­łam go­ściom dło­nie, po­zo­wa­łam do zdjęć i uda­wa­łam, że ro­zu­miem fut­bo­lo­we żar­ci­ki. Ja­ki­mś cu­dem uda­ło mi się nie ga­pić w nie­mym za­chwy­cie na gwiaz­dę popu, na by­łe­go wi­ce­pre­zy­den­ta ani na sze­fa kon­cer­nu tech­no­lo­gicz­ne­go, któ­ry pew­nie zgar­nia wi­ęcej for­sy w cza­sie po­trzeb­nym na sko­rzy­sta­nie z to­a­le­ty, niż wi­ęk­szo­ść lu­dzi jest zdol­na za­ro­bić w ci­ągu ca­łe­go ży­cia.

Mój mózg na chwi­lę do­słow­nie za­sty­gł, kie­dy usły­sza­łam sło­wa: „wa­sza wy­so­ko­ść” i do­ta­rło do mnie, że jest wśród nas ktoś z ro­dzi­ny kró­lew­skiej.

Ali­sa za­pew­ne wy­czu­ła, że zbli­żam się do kre­su wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej.

– Za chwi­lę po­czątek gry – po­wie­dzia­ła, wspie­ra­jąc lek­ko dłoń na moim ra­mie­niu, pew­nie że­bym nie zwia­ła gdzie pieprz ro­śnie. – Cho­dźmy do na­szych miejsc.

Uda­ło mi się wy­trzy­mać do ko­ńca pierw­szej po­ło­wy, a po­tem rze­czy­wi­ście ucie­kłam. Prze­chwy­cił mnie Gray­son. Nie mó­wi­ąc ani sło­wa, ski­nął w bok gło­wą, a po­tem po pro­stu ru­szył z miej­sca, pew­ny, że zro­bię to samo.

Ja zaś wbrew so­bie spe­łni­łam jego ocze­ki­wa­nia. I zna­la­złam dru­gą win­dę.

– Ta je­dzie wy­żej – po­wie­dział.

Jaz­dę do­kąd­kol­wiek z Gray­so­nem Haw­thor­ne’em za­pew­ne na­le­ża­ło uznać za błąd, ale bio­rąc pod uwa­gę, że al­ter­na­ty­wą było dal­sze prze­by­wa­nie wśród wiel­kich tego świa­ta, zde­cy­do­wa­łam się pod­jąć ry­zy­ko.

Ja­dąc win­dą, mil­cze­li­śmy całą dro­gę. Drzwi otwo­rzy­ły się i zo­ba­czy­li­śmy małe po­miesz­cze­nie z pi­ęcio­ma sie­dze­nia­mi – wszyst­kie były pu­ste. Stąd mie­li­śmy jesz­cze lep­szy wi­dok na bo­isko niż z dołu.

– Dzia­dek udzie­lał się to­wa­rzy­sko, tyl­ko do­pó­ki się nie znu­dził, po czym przy­cho­dził tu­taj – po­wie­dział Gray­son. – Je­dy­nie ja i moi bra­cia mo­gli­śmy go tu od­wie­dzać.

Usia­dłam i za­pa­trzy­łam się na sta­dion. Na try­bu­nach sie­dzia­ło tak wie­lu lu­dzi! Pa­nu­jąca tam ener­gia, cha­os, a ta­kże sama ska­la tego wy­da­rze­nia nie­co mnie przy­tła­cza­ły. Tu­taj jed­nak było spo­koj­nie i ci­cho.

– Sądzi­łem, że będziesz chcia­ła przy­jść na mecz z Ja­me­so­nem. – Gray­son nie pró­bo­wał się przy­si­ąść, jak­by nie ufał so­bie na tyle, by zna­le­źć się bli­sko mnie. – Spędza­cie ze sobą dużo cza­su.

Ta uwa­ga mnie zi­ry­to­wa­ła, cho­ciaż nie za­mie­rza­łam ana­li­zo­wać przy­czyn ta­kiej re­ak­cji.

– Za­ło­ży­łam się z two­im bra­tem.

– O co?

Wo­la­ła­bym nie od­po­wia­dać na to py­ta­nie, ale kie­dy nie­opatrz­nie skie­ro­wa­łam na nie­go wzrok, nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Chcia­łam wzbu­dzić w nim emo­cje, a to był do­bry mo­ment.

– Toby żyje.

Kto inny może nie do­strze­głby u Gray­so­na żad­nej re­ak­cji, ale ja za­uwa­ży­łam, że prze­bie­gł go dreszcz. Skie­ro­wał na mnie spoj­rze­nie swo­ich sza­rych oczu.

– Słu­cham?

– Twój wu­jek żyje i nie­źle się bawi, uda­jąc bez­dom­ne­go w New Ca­stle w Con­nec­ti­cut.

Wiem, mo­głam być de­li­kat­niej­sza.

Gray­son pod­sze­dł. W ko­ńcu zro­bił mi za­szczyt i usia­dł koło mnie. Wi­dzia­łam, ja­kie ma spi­ęte ra­mio­na, kie­dy spló­tł dło­nie i wci­snął je mi­ędzy ko­la­na.

– O czym do­kład­nie mó­wisz, Ave­ry?

Rzad­ko się zda­rza­ło, by zwra­cał się do mnie po imie­niu. Było już za pó­źno, żeby cof­nąć moje sło­wa.

– Wi­dzia­łam fo­to­gra­fię Toby’ego w me­da­lio­nie two­jej bab­ci. – Za­ci­snęłam po­wie­ki i wró­ci­łam pa­mi­ęcią do tam­tej chwi­li. – Po­zna­łam go. Mnie przed­sta­wił się jako Har­ry. Po­nad rok co ty­dzień gra­li­śmy w sza­chy w par­ku. – Otwo­rzy­łam oczy. – Nie je­ste­śmy pew­ni z Ja­me­so­nem, jaka się z tym wi­ąże hi­sto­ria. Ale się do­wie­my. Za­ło­ży­li­śmy się o to, kto zro­bi to pierw­szy.

– Komu o tym po­wie­dzia­łaś? – Głos Gray­so­na brzmiał śmier­tel­nie po­wa­żnie.

– O za­kła­dzie?

– O To­bym.

– Bu­nia była przy mnie, kie­dy od­kry­łam praw­dę. Za­mie­rza­łam po­wie­dzieć Ali­sie, ale...

– Nic jej nie mów – wsze­dł mi w sło­wo Gray­son. – Ni­ko­mu ani sło­wa. Ro­zu­miesz?

Utkwi­łam w nim wzrok.

– Chy­ba nie za bar­dzo.

– Moja mat­ka nie ma pod­staw, żeby pod­wa­żyć te­sta­ment. Ciot­ka nie ma pod­staw, żeby pod­wa­żyć te­sta­ment. Ale Toby? – Gray­son do­ra­stał w prze­świad­cze­niu, że odzie­dzi­czy spa­dek. Ze wszyst­kich bra­ci Haw­thor­ne’ów on naj­go­rzej znió­sł wia­do­mo­ść o wy­dzie­dzi­cze­niu. – Je­śli mój wuj żyje, tyl­ko on na ca­łym świe­cie mó­głby pod­wa­żyć ostat­nią wolę zma­rłe­go.

– Mó­wisz tak, jak­by to było coś złe­go – za­uwa­ży­łam. – Z mo­je­go punk­tu wi­dze­nia na pew­no. Ale z two­je­go...

– Mat­ka nie może się o tym do­wie­dzieć. Zara nie może się do­wie­dzieć. – Mina Gray­so­na wy­ra­ża­ła kra­ńco­we na­pi­ęcie i świad­czy­ła o tym, że kon­cen­tro­wał się na mnie bez resz­ty. – McNa­ma­ra, Or­te­ga ani Jo­nes nie mogą się do­wie­dzieć.

Tam­te­go ty­go­dnia, kie­dy oma­wia­li­śmy z Ja­me­so­nem ów roz­wój wy­pad­ków, wci­ągnęło nas kom­plet­nie roz­wi­ąza­nie ta­jem­ni­cy – nie za­sta­na­wia­li­śmy się, co może się zda­rzyć, je­że­li za­gi­nio­ny spad­ko­bier­ca To­bia­sa Haw­thor­ne’a na­gle po­ja­wi się cały i zdro­wy.

– Nie je­steś ani tro­chę za­in­te­re­so­wa­ny? – za­py­ta­łam Gray­so­na. – Nie chcesz się do­wie­dzieć, co to może zna­czyć?

– Wiem, co to zna­czy – od­pa­rł zwi­ęźle Gray­son. – Wła­śnie ci o tym mó­wię, Ave­ry.

– Nie sądzisz, że gdy­by twój wu­jek był za­in­te­re­so­wa­ny otrzy­ma­niem spad­ku, to do tej pory już da­łby o so­bie znać? – za­py­ta­łam. – Chy­ba że ma po­wód, by się ukry­wać.

– No to niech się ukry­wa. Zda­jesz so­bie spra­wę z tego, ja­kie ry­zy­ko...

Gray­son nie miał mo­żli­wo­ści do­ko­ńcze­nia swo­je­go py­ta­nia.

– Czym by­ło­by ży­cie bez odro­bi­ny ry­zy­ka, bra­cie?

Ob­ró­ci­łam się ku win­dzie. Nie za­uwa­ży­łam, jak zje­cha­ła ani kie­dy wró­ci­ła, ale oto stał przed nami Ja­me­son. Mi­nął Gray­so­na i za­jął miej­sce po mo­jej dru­giej stro­nie.

– Ja­kieś po­stępy w spra­wie na­sze­go za­kła­du, dzie­dzicz­ko?

Prych­nęłam.

– Chcia­ło­by się wie­dzieć, co nie?

Ja­me­son uśmiech­nął się kpi­ąco, a po­tem otwo­rzył usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale jego sło­wa za­głu­szył huk. Wi­ęcej niż je­den. „Strze­la­ni­na!”. Po­czu­łam w ży­łach przy­pływ pa­ni­ki, a po­tem na­gle zna­la­złam się na podło­dze. „Gdzie strze­lec?!”. To było jak po­wtór­ka z Black Wood. Tak samo jak w Black Wood.

– Dzie­dzicz­ko.

Nie mo­głam się ru­szyć. Nie mo­głam zła­pać tchu. Wtem Ja­me­son wy­lądo­wał koło mnie na podło­dze. Przy­su­nął twarz do mo­jej twa­rzy i ujął dło­ńmi moją gło­wę.

– Sztucz­ne ognie – po­wie­dział. – To tyl­ko fa­jer­wer­ki, dzie­dzicz­ko. Po­kaz w prze­rwie me­czu.

Mój mózg re­je­stro­wał jego sło­wa, ale cia­ło na­dal błądzi­ło wśród wspo­mnień. Ja­me­son był wte­dy ze mną w Black Wood. Osło­nił mnie wła­snym cia­łem.

– Nic ci nie gro­zi, Ave­ry. – Gray­son uklęk­nął koło mnie i Ja­me­so­na. – Nie po­zwo­li­my cię skrzyw­dzić.

Przez dłu­ższą, prze­ci­ąga­jącą się chwi­lę w po­miesz­cze­niu nie dało się sły­szeć żad­nych dźwi­ęków oprócz na­szych od­de­chów. Gray­so­na. Ja­me­so­na. I mo­je­go.

– Tyl­ko fa­jer­wer­ki – po­wtó­rzy­łam za Ja­me­so­nem, wci­ąż czu­jąc ucisk w pier­si.

Gray­son wstał, ale Ja­me­son trwał do­kład­nie w tej sa­mej po­zy­cji, co przed­tem. Pa­trzył na mnie, czu­łam na so­bie ci­ężar jego cia­ła. W jego mi­nie było coś nie­mal czu­łe­go. Prze­łk­nęłam śli­nę... i rap­tem jego usta wy­krzy­wił szel­mow­ski uśmiech.

– A tak na mar­gi­ne­sie, dzie­dzicz­ko, ja już po­czy­ni­łem wiel­kie po­stępy w kwe­stii na­sze­go za­kła­du.

Po­wió­dł de­li­kat­nie kciu­kiem pod moim uchem.

Za­drża­łam, a po­tem zmro­zi­łam go wzro­kiem i pod­nio­słam się z zie­mi. Je­śli chcia­łam za­cho­wać zdro­we zmy­sły, ko­niecz­nie mu­sia­łam wy­grać ten za­kład. I to szyb­ko.

ROZ­DZIAŁ 5

Ponie­dzia­łek ozna­czał na­ukę. W pry­wat­nej szko­le. W pry­wat­nej szko­le z – jak się zda­wa­ło – nie­ogra­ni­czo­ny­mi środ­ka­mi fi­nan­so­wy­mi oraz tak zwa­nym „mo­du­ło­wym sys­te­mem na­uki”, z po­wo­du któ­re­go mia­łam w ci­ągu dnia przy­pad­ko­wo roz­sia­ne okre­sy cza­su wol­ne­go. Wy­ko­rzy­sta­łam ów czas na wy­grze­ba­nie wszyst­kie­go, co się dało, na te­mat Toby’ego Haw­thor­ne’a.

Pod­sta­wo­we in­for­ma­cje już mia­łam – był naj­młod­szym z troj­ga dzie­ci To­bia­sa Haw­thor­ne’a i, zda­niem wi­ęk­szo­ści źró­deł, jego fa­wo­ry­tem. Uko­ńczyw­szy dzie­wi­ęt­na­ście lat, udał się z przy­ja­ció­łmi na wy­ciecz­kę na pry­wat­ną wy­spę ro­dzi­ny Haw­thor­ne’ów u wy­brze­ża Ore­go­nu. Tam pod­czas sza­le­jącej bu­rzy wy­bu­chł tra­gicz­ny po­żar, a cia­ła Toby’ego ni­g­dy nie zna­le­zio­no.

Wia­do­mo­ść o tra­ge­dii tra­fi­ła do pra­sy i prze­gląda­jąc ar­ty­ku­ły, uda­ło mi się po­znać wi­ęcej szcze­gó­łów tam­te­go zda­rze­nia. Czwo­ro lu­dzi po­je­cha­ło na wy­spę Haw­thor­ne’ów. Żad­ne z nich nie wró­ci­ło stam­tąd żywe. Wy­do­by­to trzy cia­ła. Toby’ego uzna­no za ofia­rę sztor­mu.

Wy­szpe­ra­łam tyle, ile mo­głam, o po­zo­sta­łych ofia­rach. Dwie z nich da­ło­by się okre­ślić jako klo­ny Toby’ego – chłop­cy z do­brych szkół, przy­szli spad­ko­bier­cy for­tun. Trze­cią była dziew­czy­na, Kay­lie Ro­oney. Z mo­ich usta­leń wy­ni­kło, że po­cho­dzi­ła z tam­tej oko­li­cy. Miesz­ka­ła w ma­łej miej­sco­wo­ści ry­bac­kiej na lądzie i była spra­wia­jącą kło­po­ty na­sto­lat­ką. W kil­ku ar­ty­ku­łach wspo­mnia­no, że mia­ła prze­szło­ść kry­mi­nal­ną – ci­ąży­ły na niej uchy­lo­ne z upły­wem cza­su za­rzu­ty dla mło­do­cia­nych prze­stęp­ców. Wi­ęcej cza­su za­jęło mi zna­le­zie­nie źró­dła – cho­ciaż nie­zbyt rze­tel­ne­go – w któ­rym od­no­to­wa­no, że prze­szło­ść prze­stęp­cza Kay­lie Ro­oney do­ty­czy­ła mi­ędzy in­ny­mi nar­ko­ty­ków, czyn­nej na­pa­ści i pod­pa­le­nia.

To ona roz­nie­ci­ła po­żar. Taką tezę for­so­wa­ły me­dia, jed­nak skrzęt­nie uni­ka­ły po­wie­dze­nia tego wprost. Trzej obie­cu­jący mło­dzi mężczy­źni i jed­na mło­da ko­bie­ta z prze­szło­ścią. Im­pre­za, któ­ra wy­mknęła się spod kon­tro­li. Wszyst­ko w mo­rzu ognia. Kay­lie wska­zy­wa­no w pra­sie jako je­dy­ną wi­no­waj­czy­nię – cza­sa­mi mi­ędzy wier­sza­mi, in­nym ra­zem jaw­nie. Chłop­cy byli wy­chwa­la­ni pod nie­bio­sa, opie­wa­no ich za­le­ty i wska­zy­wa­no ich jako wzo­ry do na­śla­do­wa­nia. Co­lin An­ders Wri­ght. Da­vid Gol­ding. To­bias Haw­thor­ne II. Tacy wspa­nia­li mężczy­źni, taki po­ten­cjał zmar­no­wa­ny zbyt szyb­ko.

A Kay­lie Ro­oney? Ta dziew­czy­na to same kło­po­ty.

Za­ćwier­kał mój te­le­fon. Zer­k­nęłam na ekran i prze­czy­ta­łam ese­me­sa... od Ja­me­so­na: Wpa­dłem na trop.

Ja­me­son uczył się w ostat­niej kla­sie szko­ły He­ights Co­un­try Day. Te­raz znaj­do­wał się gdzieś na te­re­nie jej wspa­nia­łe­go kam­pu­su. „Jaki trop?” – prze­szło mi przez myśl, ale po­wstrzy­ma­łam się przed od­pi­sa­niem, żeby nie dać mu sa­tys­fak­cji. Po ja­ki­mś cza­sie ikon­ka w ko­mór­ce dała mi znać, że Ja­me­son zno­wu pi­sze.

„No da­lej, zdra­dź wszyst­ko, co wiesz” – po­my­śla­łam.

W ko­ńcu na­de­szła wia­do­mo­ść. Pod­nie­sie­my staw­kę?

Re­fek­tarz He­ights Co­un­try Day nie przy­po­mi­nał prze­ci­ęt­nej sto­łów­ki w szko­le śred­niej. Dłu­gie drew­nia­ne sto­ły ci­ągnęły się przez całą dłu­go­ść sali. Na ścia­nach wi­sia­ły por­tre­ty. Skle­pio­ne krzy­żo­wo su­fi­ty wzno­si­ły się wy­so­ko nad gło­wa­mi, a okna wy­pe­łnia­ły wi­tra­że. Ode­braw­szy swój lunch, in­stynk­tow­nie ro­zej­rza­łam się po sali, szu­ka­jąc Ja­me­so­na – lecz za­miast nie­go wy­pa­trzy­łam in­ne­go z bra­ci Haw­thor­ne’ów.

Xan­der Haw­thor­ne sie­dział przy ja­dal­nym sto­le i uwa­żnie stu­dio­wał przed­miot, któ­ry po­ło­żył przed sobą na bla­cie. Wy­gląda­ło to w pew­nym stop­niu jak kost­ka Ru­bi­ka, ale mia­ło wy­dłu­żo­ny kszta­łt, a ka­żdy ele­ment mógł się po­ru­szać wzdłuż do­wol­nej płasz­czy­zny. Do­my­śla­łam się, że był to wy­na­la­zek sa­me­go Xan­dra. Pew­ne­go razu wy­znał mi, że ze wszyst­kich bra­ci jego najła­twiej da­ło­by się oma­mić za po­mo­cą skom­pli­ko­wa­nych urządzeń... oraz bu­łe­czek sco­nes.

Te­raz za­sta­na­wia­łam się nad tym wy­zna­niem, pa­trząc, jak prze­su­wa pal­ca­mi w tę i z po­wro­tem trzy kost­ki ukła­dan­ki. Kie­dy jego bra­cia uga­nia­li się za roz­wi­ąza­nia­mi ła­mi­głó­wek za­pro­jek­to­wa­nych przez dziad­ka, Xan­der często zo­sta­wał sam na sam z se­nio­rem i dzie­lił się z nim bu­łecz­ka­mi. Czy roz­ma­wia­li kie­dy­kol­wiek o To­bym? Był tyl­ko je­den spo­sób, żeby się do­wie­dzieć. Prze­szłam przez re­fek­tarz i usia­dłam koło Xan­dra, ale ten po­zo­sta­wał za­to­pio­ny tak głębo­ko w my­ślach, że nie zwró­cił na mnie uwa­gi. Ob­ra­cał wci­ąż kloc­ki ukła­dan­ki – w tę i z po­wro­tem, w tę i z po­wro­tem.

– Xan­der...

Ob­ró­cił się w moją stro­nę i za­mru­gał.

– Ave­ry! Co za przy­jem­na i obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, nie taka zno­wu nie­ocze­ki­wa­na nie­spo­dzian­ka!

Jego pra­wa ręka po­wędro­wa­ła na pra­wo od urządze­nia do le­żące­go tam no­te­su, żeby go za­mknąć.

Uzna­łam, że to zna­czy, iż Xan­der Haw­thor­ne coś knu­je. Cóż, to samo mo­żna było po­wie­dzieć o mnie.

– Mogę cię o coś za­py­tać?

– To za­le­ży – od­pa­rł Xan­der. – Masz w pla­nach dzie­le­nie się tymi wy­pie­ka­mi?

Zer­k­nęłam na ro­ga­lik i ciast­ko na mo­jej tacy. Pod­su­nęłam ku nie­mu to dru­gie.

– Co wiesz o swo­im wuj­ku To­bym?

– Dla­cze­go cię to in­te­re­su­je? – Xan­der na­gry­zł ciast­ko i zmarsz­czył brwi. – Czy to za­wie­ra su­szo­ną żu­ra­wi­nę? Ja­kim trze­ba być po­two­rem, żeby łączyć na­dzie­nie kar­me­lo­we z su­szo­ną żu­ra­wi­ną?

– By­łam po pro­stu cie­ka­wa – po­wie­dzia­łam.

– Wiesz, co mó­wią o cie­ka­wo­ści – ostrze­gł mnie bez­tro­skim to­nem Xan­der, od­gry­za­jąc mon­stru­al­nie wiel­ki kęs ciast­ka. – Cie­ka­wo­ść to pierw­szy sto­pień do... Bex!

Xan­der prze­łk­nął to, co miał w ustach. Jego twarz się roz­pro­mie­ni­ła.

Po­wio­dłam za jego wzro­kiem i zo­ba­czy­łam Re­bek­kę Lau­gh­lin sto­jącą za mną z tacą w rękach. Wy­gląda­ła jak za­wsze, czy­li jak ksi­ężnicz­ka prze­nie­sio­na żyw­cem z ja­kie­jś baj­ki. Wło­sy o bar­wie ru­bi­nu. Nie­na­tu­ral­nie sze­ro­ko osa­dzo­ne oczy.

Wina wy­ma­lo­wa­na na twa­rzy.

Jak­by czy­ta­jąc mi w my­ślach, Re­bec­ca szyb­ko od­wró­ci­ła wzrok. Czu­łam, że sta­ra się na mnie nie pa­trzeć.

– Przy­szło mi na myśl, że mo­żesz po­trze­bo­wać po­mo­cy – rze­kła z wa­ha­niem do Xan­dra. – W tym...

– Czy­mś! – wsze­dł jej w sło­wo Xan­der i po­chy­lił się nad sto­łem.

Przy­mru­ży­łam oczy i zwró­ci­łam gło­wę w kie­run­ku naj­młod­sze­go z Haw­thor­ne’ów... oraz w stro­nę no­te­su, któ­ry za­trza­snął, kie­dy mnie za­uwa­żył.

– W czym? – za­py­ta­łam po­dejrz­li­wie.

– Mu­szę już iść – do­bie­gł zza mo­ich ple­ców głos Re­bek­ki.

– Po­win­naś ra­czej usi­ąść i po­słu­chać, jak się wku­rzam na su­szo­ną żu­ra­wi­nę – spro­sto­wał Xan­der.

Po dłu­ższym za­sta­no­wie­niu Re­bec­ca w ko­ńcu usia­dła, zo­sta­wiw­szy mi­ędzy nami jed­no wol­ne miej­sce. Jej krysz­ta­ło­wo czy­ste, zie­lo­ne oczy zwró­ci­ły się ku mnie.

– Ave­ry. – Zno­wu spu­ści­ła wzrok. – Je­stem ci win­na prze­pro­si­ny.

Ostat­nim ra­zem, kie­dy ze sobą roz­ma­wia­ły­śmy, przy­zna­ła się, że ukry­ła przede mną, jaką rolę ode­gra­ła Skye w za­ma­chu na moje ży­cie.

– Nie je­stem pew­na, czy ich ocze­ku­ję.

Nie mo­głam opa­no­wać iry­ta­cji. Na po­zio­mie in­te­lek­tu­al­nym ro­zu­mia­łam, że Re­bec­ca całe ży­cie spędzi­ła w cie­niu swo­jej sio­stry, że śmie­rć Emi­ly nią wstrząsnęła, że w pew­nym cho­rym sen­sie czu­ła się zo­bo­wi­ąza­na wo­bec tra­gicz­nie zma­rłej sio­stry, by mil­czeć w kwe­stii in­try­gi uknu­tej prze­ciw­ko mnie przez Skye. Ale na po­zio­mie emo­cjo­nal­nym... prze­cież mo­głam zgi­nąć!

– Mam na­dzie­ję, że nie dąsasz się w dal­szym ci­ągu o tam­to? – za­py­ta­ła Thea Cal­li­ga­ris, zaj­mu­jąc miej­sce po­zo­sta­wio­ne przez Re­bec­cę.

– Ty to na­zy­wasz dąsa­mi? – zdzi­wi­łam się. Kie­dy ostat­ni raz znaj­do­wa­łam się tak bli­sko Thei, ta też się do cze­goś przy­zna­ła – do tego, że z pre­me­dy­ta­cją na­mó­wi­ła mnie, że­bym na de­biut ma­jący wpro­wa­dzić mnie do śro­do­wi­ska śmie­tan­ki to­wa­rzy­skiej Tek­sa­su prze­bra­ła się za pew­ną mar­twą dziew­czy­nę. – Ro­bisz mi wodę z mó­zgu, a przez Re­bec­cę nie­mal zgi­nęłam!

– Co zro­bić? – Thea mu­snęła opusz­ka­mi pal­ce Re­bek­ki. – Je­ste­śmy po­kręco­ny­mi dziew­czy­na­mi.

Był w jej sło­wach i w tym do­ty­ku ja­kiś ce­lo­wy za­miar. Re­bec­ca zer­k­nęła na Theę, na swo­je dło­nie – a po­tem pod­kur­czy­ła pal­ce i uło­ży­ła dłoń na po­do­łku.

Thea przez dłu­gie trzy se­kun­dy nie spusz­cza­ła wzro­ku z Re­bek­ki, po czym zwró­ci­ła się z po­wro­tem ku mnie.

– Po­nad­to – rze­kła zu­chwa­le – to po­dob­no miał być pry­wat­ny lunch.

Pry­wat­ny. Tyl­ko dla Re­bek­ki, Thei i Xan­dra, któ­rzy – o ile ostat­nio zdo­ła­łam się zo­rien­to­wać – rzad­ko ze sobą roz­ma­wia­li z ró­żnych skom­pli­ko­wa­nych przy­czyn, do któ­rych na­le­ża­ły, jak lu­bił ma­wiać Xan­der, nie­szczęśli­wa mi­ło­ść, sfin­go­wa­ne rand­ki oraz tra­ge­dia.

– O czym mi nie mó­wi­cie? – za­py­ta­łam Xan­dra.

Naj­pierw ten no­tes. Po­tem uciecz­ka od py­ta­nia o Toby’ego. Ta­jem­ni­cze „coś”, w któ­rym mia­ła mu po­móc Re­bec­ca. A te­raz jesz­cze Thea.

Xan­der wy­kpił się od od­po­wie­dzi, na­py­cha­jąc so­bie usta resz­tą ciast­ka.

– No? – po­na­gli­łam, lecz spo­koj­nie żuł da­lej.

– W pi­ątek przy­pa­da­ją uro­dzi­ny Emi­ly – prze­rwa­ła na­gle mil­cze­nie Re­bec­ca.

Po­wie­dzia­ła to ci­cho, ale jej sło­wa jak­by wy­ssa­ły cały tlen z po­miesz­cze­nia.

– Będzie ban­kiet ze zbiór­ką pie­ni­ędzy zor­ga­ni­zo­wa­ny ku jej pa­mi­ęci – do­da­ła Thea, przy­gwa­żdża­jąc mnie wzro­kiem. – Umó­wi­li­śmy się z Xan­drem i Re­bec­cą na ten... pry­wat­ny lunch, żeby do­pi­ąć szcze­gó­ły.

Nie by­łam pew­na, czy jej wie­rzyć, ale tak czy ina­czej był to wy­ra­źny sy­gnał dla mnie, że­bym już so­bie po­szła.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki