Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Pieniądze, życie i uczucia Avery są stawką w grze, którą wszyscy obserwują z zapartym tchem. Trzeci tom bestsellerowej serii dla młodzieży.
Avery Kylie Grambs odziedziczyła majątek po zmarłym miliarderze Tobiasie Hawthornie. Warunkiem przejęcia przez nią kontroli nad fortuną było zamieszkanie na rok w Hawthorne House. Do końca zostało jej jeszcze kilka tygodni, tymczasem paparazzi bacznie obserwują każdy jej krok, presja finansowa staje się coraz bardziej odczuwalna, a niebezpieczeństwa są codziennością. Jedyną pomoc w przebrnięciu przez zawiłości nowej sytuacji życiowej stanowią dla Avery bracia Hawthorne’owie. Ich losy są ze sobą nierozerwalnie splecione. Avery zna ich najskrytsze sekrety, oni zaś znają ją na wskroś.
Zegar odmierza ostatnie godziny do chwili, w której Avery zostanie najbogatszą nastolatką na świecie, gdy niespodziewanie pojawia się dziewczyna potrzebująca pomocy niedoszłej miliarderki – jej obecność w Hawthorne House może wszystko zmienić. Wkrótce staje się oczywiste, że do rozwiązania jest jeszcze jedna, ostatnia zagadka, za sprawą której Avery oraz bracia Hawthorne’owie zostają wciągnięci w niebezpieczną rozgrywkę, a ich rywalem okaże się nieznany, lecz potężny gracz.
Tajemnica goni tajemnicę. Piętrzą się niewiadome. Stawką w tej grze są uczucia oraz ludzkie życie – ale Hawthorne’owie niczego nie kochają bardziej od rywalizacji i wygrywania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 455
Williamowi
ROZDZIAŁ 1
Musimy porozmawiać o twoich osiemnastych urodzinach.
Słowa Alisy odbiły się echem od ścian największej z pięciu bibliotek w Hawthorne House. Otaczające nas regały o wysokości dwóch pięter były zastawione tomami w twardych lub skórzanych okładkach, często bezcennymi, przypominającymi o człowieku, który stworzył to pomieszczenie.
Ten dom.
Tę dynastię.
Mogłam sobie niemal wyobrazić ducha Tobiasa Hawthorne’a, który obserwował mnie, kiedy klęcząc na kolanach, przesuwałam dłonią po mahoniowych deskach podłogi i szukałam opuszkami palców nierówności między nimi.
Nie znalazłszy ich, wstałam i odpowiedziałam na wezwanie Alisy.
– Czyżby? Naprawdę musimy?
– Z prawnego punktu widzenia? – Siejąca postrach prawniczka Alisa Ortega uniosła pytająco brwi. – Tak. Może i jesteś już niezależna, ale w kontekście warunków otrzymania spadku...
– Nic się nie zmieni po moich urodzinach – powiedziałam, rozglądając się po pomieszczeniu, żeby znaleźć następny cel. – Dostanę spadek dopiero wtedy, gdy przemieszkam cały rok w Hawthorne House.
Znałam ją na tyle dobrze, by się zorientować, że to był prawdziwy temat, który chciała ze mną omówić. Moje urodziny przypadały osiemnastego października. Pierwszego tygodnia listopada miał upłynąć dokładnie rok, odkąd się tu znalazłam, co automatycznie uczymi ze mnie najbogatszą nastolatkę na świecie. Tymczasem miałam jednak inne sprawy na głowie.
Zakład do wygrania. Hawthorne’a do przechytrzenia.
– Niemniej... – Zbicie Alisy z tropu było mniej więcej tak łatwe jak wykolejenie pociągu dużych prędkości. – Zbliżają się twoje urodziny, zatem kilka rzeczy wymaga omówienia.
Prychnęłam.
– Ile? Czterdzieści sześć miliardów?
Alisa popatrzyła na mnie rozdrażniona, ja tymczasem dalej koncentrowałam się na mojej misji. Hawthorne House był pełen tajnych przejść. Jameson rzucił mi wyzwanie, żebym znalazła wszystkie z nich. Popatrzyłam podejrzliwie na masywny pień drzewa służący za biurko, po czym sięgnęłam do pochwy ukrytej w wysokim bucie, żeby wyjąć z niej nóż i wsunąć ostrze w naturalną szczelinę w blacie biurka.
Już jakiś czas temu poczułam na własnej skórze, że nigdzie nie powinnam się ruszać bez broni.
– Lotny patrol! – Xander Hawthorne vel Żywa, Chodząca Maszyna Goldberga wsunął głowę do biblioteki. – Avery, jak wielką masz ochotę w skali od jednego do dziesięciu,żeby ktoś w tej chwili zawracał ci głowę, i na ile jesteś przywiązana emocjonalnie do swoich brwi?
Jameson znajdował się na drugim końcu świata. Grayson ani razu nie zadzwonił, od kiedy wyjechał do Harvardu. Xander, mój samozwańczy HPNZ, czyli hawthorne’owy przyjaciel na zawsze, uważał, że pod nieobecność brata jego świętą misją jest dbanie o to, żeby zawsze dopisywał mi dobry humor.
– Jeden – odparłam. – I dziesięć.
Xander lekko się skłonił.
– Wobec tego adieu.
Zniknął równie nagle, jak się pojawił.
W ciągu najbliższych dziesięciu minut należało się spodziewać eksplozji. Zwróciwszy się z powrotem w kierunku Alisy, chłonęłam wzrokiem resztę detali pokoju – ciągnące się pozornie w nieskończoność rzędy półek z książkami oraz spiralne schody z kutego żelaza.
– Aliso, powiedz wreszcie to, co chcesz mi powiedzieć.
– No właśnie, Lee-Lee. – Z korytarza dobiegł niski, ociekający miodem głos z teksańskim zaśpiewem. – Oświeć nas.
Nash Hawthorne zajął pozycję przy drzwiach. Nieodłączny kapelusz kowbojski zsunął nisko na czoło.
– Nash. – Alisa nosiła swoją elegancką garsonkę jak zbroję. – To ciebie nie dotyczy.
Nash wsparł się ramieniem o framugę drzwi, leniwie wysunął prawą nogę i założył ją za kostkę lewej.
– Wyjdę, jeżeli młoda każe mi wyjść.
Nash nie ufał intencjom Alisy wobec mnie. To nastawienie od miesięcy się nie zmieniało.
– Wszystko w porządku, Nash – powiedziałam. – Możesz iść.
– No to chyba pójdę. – Jednak nie wykonał żadnego ruchu, nadal opierał się o futrynę.
Był najstarszym z czterech braci Hawthorne’ów i traktował pozostałych trzech jak swoje stado. W ciągu ubiegłego roku dołączył do niego także mnie. On i moja siostra od kilku miesięcy udawali, że ze sobą nie chodzą.
– Nie masz dzisiaj nie-randki? – zapytałam. – I czy w związku z tym nie powinieneś być gdzie indziej?
Nash zdjął kowbojski kapelusz, a jego stanowczy wzrok spoczął na mnie.
– Stawiam dolary przeciwko pączkom – powiedział, wychodząc niespiesznie – że ona zamierza rozmawiać z tobą o utworzeniu zarządu powierniczego.
Czekałam, aż Nash znajdzie się poza zasięgiem słuchu, a potem zwróciłam się znowu do Alisy.
– Zarząd powierniczy?
– Ja pragnę jedynie zaznajomić cię z różnymi dostępnymi dla ciebie opcjami. – Alisa ze zręcznością prawniczki unikała konkretów. – Przygotuję dla ciebie dossier, żebyś mogła je przejrzeć. Jeśli zaś chodzi o urodziny, musimy omówić też kwestię przyjęcia.
– Nie będzie żadnego przyjęcia – sprzeciwiłam się.
Ostatnią rzeczą, na jakiej mogłoby mi zależeć, było robienie z moich urodzin widowiska na użytek tabloidów i pomysłodawców hasztagów.
– Masz jakiś ulubiony zespół? Albo piosenkarza? Będziemy potrzebować kogoś, kto zapewni rozrywkę.
Poczułam, że moje oczy mimowolnie się zwęziły.
– Nie chcę imprezy, Aliso.
– Jakieś konkretne osoby, które chciałabyś umieścić na liście gości?
Mówiąc „osoby”, Alisa nie miała na myśli żadnego z moich znajomych. Mówiła o celebrytach, miliarderach, bywalcach salonów, członkach arystokratycznych rodów...
– Nie zastanawiałam się nad listą gości, bo nie urządzam przyjęcia.
– Naprawdę powinnaś uwzględnić szerszą perspektywę... – zaczęła Alisa.
Przestałam jej słuchać. Wiedziałam, co powie. Od niemal jedenastu miesięcy powtarzała to samo. Że wszyscy śledzą z zapartym tchem historie Kopciuszków.
Sorry, ale ten konkretny Kopciuszek obecnie starał się wygrać zakład. Przyjrzałam się ciągom schodów z kutego żelaza. Trzy pięły się spiralnie do góry w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Ale czwarty...
Zbliżyłam się do niego, a potem weszłam na stopnie. Stanąwszy na półpiętrze, wodziłam palcami pod drewnianą półką regału znajdującego się naprzeciw schodów. Wyczułam mechanizm. Uruchomiłam go i cały łukowaty regał odsunął się w tył.
„Numer dwanaście”. Uśmiechnęłam się chytrze. „Co ty na to, Jameson?”.
– Imprezy nie będzie! – krzyknęłam jeszcze raz do Alisy z wysokości, po czym weszłam w ścianę.
ROZDZIAŁ 2
Wieczorem wślizgnęłam się pod kołdrę z egipskiej bawełny, rozkoszując się jej chłodnym, gładkim dotykiem na mojej skórze. Czekając na telefon Jamesona, wyciągnęłam leniwie rękę po małą przypinkę z brązu w kształcie klucza leżącą na szafce nocnej.
– Ence pence w której ręce? – Jameson wyciąga przed siebie zaciśnięte pięści.
Dotykam prawej, a on rozchyla palce i pokazuje mi pustą dłoń. Próbuję tego samego z lewą ręką – to samo. Po chwili Jameson zwija w pięść moje palce. Otwieram dłoń i widzę, że trzymam w garści przypinkę.
– Znalazłaś klucze do rozwiązania zagadek szybciej niż ktokolwiek inny – przypomina mi Xander. – Już dawno na to zasłużyłaś!
– Przykro mi, młoda – zaciąga śpiewnie Nash. – Upłynęło sześć miesięcy. Już stałaś się jedną z nas.
Grayson milczy, ale kiedy niezdarnie próbując zapiąć przypinkę, wypuszczam ją niechcący z rąk, on łapie ją w locie, zanim ta dosięgnie podłogi.
To wspomnienie walczyło o pierwszeństwo z innym – ja i Grayson w piwniczce na wino – ale nie pozwoliłam temu drugiemu dojść do głosu. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wypracowałam własne metody, dzięki którym nie dopuszczałam do siebie uporczywych myśli. Wziąwszy do ręki telefon, otworzyłam stronę platformy crowdfundingowej i przejrzałam wyniki wyszukiwania haseł „rachunki medyczne” oraz „czynsz”. Fortuna Hawthorne’ów jeszcze przez sześć tygodni nie miała należeć do mnie, ale partnerzy z kancelarii McNamara, Ortega, and Jones zadbali o to, żebym dostała kartę kredytową bez limitu wydatków.
WPŁATA ANONIMOWA. Raz po raz klikałam w ten przycisk. Kiedy mój telefon w końcu zadzwonił, oparłam się wygodniej na poduszkach i odebrałam połączenie.
– Halo.
– Potrzebny mi anagram słowa „nadzy”.
W głosie Jamesona dało się słyszeć wibrującą energię.
– Nieprawda. – Obróciłam się na drugi bok. – Co słychać w Toskanii?
– W kolebce włoskiego renesansu? Pełnej krętych dróg, wzgórz i dolin, z których rano w oddali podnosi się mgła, a lasy są usiane złoto-czerwonym listowiem tak, że zdaje się, jakby cały świat ogarnął płomień, nadając mu piękny wygląd? W tej Toskanii?
– Tak – wymruczałam. – W tej Toskanii.
– Widywałem lepsze miejsca.
– Jameson!
– O czym chcesz najpierw posłuchać, dziedziczko? O Sienie, Florencji czy o winnicach?
Chciałam usłyszeć o wszystkim, ale istniała szczególna przyczyna, dla której Jameson wykorzystał na tę podróż tradycyjną w rodzinie Hawthorne’ów roczną przerwę między szkołą a studiami.
– Opowiedz mi o willi.
„Znalazłeś w niej coś?”.
– Twoja toskańska willa została zbudowana w siedemnastym wieku. Teoretycznie jest wiejską chatą, ale wygląda raczej jak zamek. Otacza ją ponad czterdzieści hektarów gaju oliwnego. Na miejscu znajduje się basen, opalany drewnem piec do pizzy oraz olbrzymi kominek pochodzący z czasów, w których zbudowano ten dom.
Nie musiałam pytać, czy dokładnie obejrzał ten kominek.
– Coś znalazłem.
Usiadłam prosto, włosy opadły mi na plecy.
– Podpowiedź?
– Możliwe – odparł Jameson. – Ale do jakiej zagadki?
Miałam wrażenie, jakbym została porażona prądem.
– Jeśli mi nie powiesz, wykończę cię, Hawthorne.
– A ja – odparł Jameson – bardzo chciałbym zostać wykończony przez ciebie.
Moje zdradzieckie usta niemal wygięły się w uśmiechu. Czując już smak zwycięstwa, Jameson dał mi odpowiedź, na którą czekałam.
– Znalazłem trójkątne lustro.
Mój umysł momentalnie ruszył do sprintu. Tobias Hawthorne wychowywał swoich wnuków, używając różnego rodzaju zagadek, łamigłówek i gier. Lustro zapewne stanowiło wskazówkę, lecz Jameson miał rację – nie dało się przewidzieć, do której gry zostało przypisane. Tak czy inaczej nie w tym celu Jameson przemierzył pół świata.
– Na pewno się dowiemy, czym był tamten dysk. – Jameson jakby czytał w moich myślach. – Świat jest wielką planszą, dziedziczko. My musimy jedynie wciąż rzucać kością.
Możliwe, ale tym razem nie podążaliśmy za konkretnym tropem ani nie graliśmy w żadną z zaprojektowanych przez seniora gier. Błądziliśmy po omacku w ciemności z nadzieją, że trafimy na odpowiedzi, które wyjaśnią, dlaczego mały, podobny do monety metalowy krążek z wyrytymi koncentrycznymi kręgami był wart fortunę.
Dlaczego imiennik Tobiasa Hawthorne’a, jego jedyny syn, zostawił ów krążek mojej matce.
Dlaczego Toby odebrał mi go, a potem zaginął bez śladu i znowu udawał, że nie istnieje.
Toby oraz ten dysk stanowili ostatnie ogniwa łączące mnie z matką, a teraz jakby zapadli się pod ziemię. Od długiego rozmyślania o tym bolała mnie głowa.
– A ja dzisiaj znalazłam kolejne tajne przejście – zmieniłam nagle temat.
– Och, naprawdę? – odpowiedział Jameson, jakby w werbalny sposób wyciągał ku mnie rękę, słysząc pierwsze takty walca. – Na które udało ci się wpaść?
– To w Bibliotece Owalnej.
Na drugim końcu linii zapadło milczenie – krótkie, ale wymowne. Domyśliłam się jego przyczyny.
– Nie wiedziałeś o nim. – Smak zwycięstwa był niezwykle słodki. – Mam ci powiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje? – zapytałam niewinnie.
– Po moim powrocie – mruknął Jameson – sam je znajdę.
Nie miałam pojęcia, kiedy zamierzał wrócić, ale wkrótce mój rok w Hawthorne House miał dobiec końca. Miałam odzyskać wolność. Mogłam wyjechać, dokąd tylko chciałam, i robić, co tylko dusza zapragnie.
– Gdzie się teraz wybierasz? – zapytałam Jamesona.
Gdybym zbyt intensywnie myślała o upragnionych miejscach i zajęciach, utonęłabym w tych marzeniach – w zapędach, w tęsknocie i wierze, że można mieć wszystko.
– Na Santorini – odpowiedział Jameson. – Ale wystarczy, że powiesz słowo, dziedziczko, a...
– Jedź, jedź. Szukaj dalej. – Mój głos nagle stał się nieco bardziej zduszony. – I opowiadaj mi dalej o wszystkim.
– O wszystkim? – powtórzył Jameson cicho, chrapliwie, w sposób, który kazał mi wyobrażać sobie, co teraz robilibyśmy, gdybym była tam z nim.
Przeturlałam się na brzuch.
– A jeśli chodzi o anagram, którego szukałeś, to na przykład: „zdany”.
ROZDZIAŁ 3
Kolejne tygodnie zlały się w jeden ciąg gali charytatywnych, egzaminów na wstępny rok studiów, wieczornych rozmów z Jamesonem i zbyt wielu godzin spędzonych na zastanawianiu się, czy Grayson w końcu odbierze cholerny telefon.
„Skup się”. Wyparłam z głowy wszystkie myśli i wycelowałam. Popatrzyłam wzdłuż lufy, nabrałam powietrza do płuc, wypuściłam je i oddałam strzał... a potem jeszcze jeden i następny.
W posiadłości Hawthorne’ów dało się znaleźć wszystko, nawet prywatną strzelnicę. Broń nigdy mnie nie pociągała. Nie widziałam w niej nic fajnego. Nie uśmiechało mi się jednak poczucie, że byłam kompletnie bezbronna. Z wysiłkiem rozwarłam zaciśniętą szczękę, opuściłam broń i zdjęłam ochraniacze z uszu.
Nash obejrzał tarczę.
– Całkiem mały rozrzut, młoda.
Teoretycznie nie potrzebowałam pistoletu – ani noża za cholewą buta. Teoretycznie posiadłość Hawthorne’ów była kompletnie niedostępna, a kiedy wychodziłam poza jej obręb, zawsze towarzyszyła mi uzbrojona ochrona.
Jednak odkąd moje nazwisko znalazło się w testamencie Tobiasa Hawthorne’a, strzelano do mnie, niemal wysadzono mnie w powietrze oraz uprowadzono. Teoria nie uchroniła mnie przed koszmarami.
Zdołały tego dokonać nauki Nasha, który trenował mnie w sztuce samoobrony.
– Czy twoja prawniczka przyniosła ci już papiery dotyczące zarządu powierniczego? – zapytał jakby nigdy nic.
Moja prawniczka była jego eksdziewczyną, więc znał ją aż nazbyt dobrze.
– Może tak, a może nie – odparłam.
Nadal dźwięczały mi w uszach słowa Alisy: „Zwykle w przypadku tak młodego spadkobiercy jak ty wprowadzono by pewne zabezpieczenia. Pan Hawthorne uznał, że to niepotrzebne, zatem jest to opcja, którą sama powinnaś wziąć pod uwagę”. Według Alisy, gdybym powierzyła pieniądze zarządowi, jego członkowie staliby na straży majątku i dbali o jego pomnażanie w moim imieniu. Sama Alisa oraz jej partnerzy z kancelarii McNamara, Ortega, and Jones rzecz jasna z chęcią wystąpiliby w roli owego zarządu, a mnie oczywiście nie odmawiano by niczego, o co zechciałabym poprosić. „W pełni odwoływalny zarząd powierniczy po prostu zminimalizuje ciążącą na tobie presję, dopóki nie będziesz gotowa, aby przejąć lejce”.
– Przypomnij mi jeszcze raz. – Nash pochylił się, żeby pochwycić mój wzrok. – Jakie mamy zasady dotyczące nieczystych zagrań?
Tu już bez wątpienia nie był tak subtelny, za jakiego się uważał, kiedy nawiązywał do Alisy Ortegi, mimo to odpowiedziałam na jego pytanie.
– Nie istnieje coś takiego jak nieczysta gra – oświadczyłam. – O ile prowadzi do zwycięstwa.
ROZDZIAŁ 4
Rano w dniu moich osiemnastych urodzin – a jednocześnie początku jesiennej przerwy semestralnej w prestiżowej szkole Heights Country – zbudziłam się i ujrzałam wiszącą w wejściu do mojego pokoju niewymownie piękną suknię balową. Miała głęboki granatowozielony kolor, sięgała do podłogi, a jej górną część zdobiły dziesiątki tysięcy malutkich czarnych klejnocików układających się w ciemny, hipnotyzujący wzór.
To była suknia przyciągająca wzrok niczym magnes. Suknia, która zapierała dech w piersiach i ściągała nieustanną uwagę.
Pokazowa suknia na urządzane z wielką pompą widowiska służące karmieniu tabloidów i hasztagowców. „Do diabła, Aliso”. Podeszłam ostrożnie do sukni, czując, że wzbiera we mnie bunt... i nagle zobaczyłam bilecik przywiązany do wieszaka: WŁÓŻ MNIE, JEŚLI SIĘ NIE BOISZ.
To nie był charakter pisma Alisy.
Zastałam Jamesona na skraju Black Wood. Miał na sobie biały frak, który aż za dobrze na nim leżał. Stał koło... balonu na rozgrzane powietrze. Serio.
„Jameson Winchester Hawthorne”. Podbiegłam, jakby ciężka suknia balowa w ogóle nie spowalniała moich ruchów i jakbym nie nosiła noża przypiętego paskami do uda.
Jameson pochwycił mnie, nasze ciała zderzyły się ze sobą.
– Wszystkiego najlepszego, dziedziczko.
Jedne pocałunki były czułe, delikatne... a inne dzikie jak ogień.
W końcu przedarł się do mojej świadomości fakt, że mamy publiczność. Oren zachowywał się dyskretnie. Nie patrzył wprost na nas, ale mój szef ochrony na pewno nie zamierzał pozwolić Jamesonowi Hawthorne’owi odlecieć tylko ze mną.
Niechętnie odsunęłam się o krok.
– Lot balonem? – zapytałam Jamesona z przekąsem. – Naprawdę?
– Powinienem był cię uprzedzić, dziedziczko... – Jameson podciągnął się na brzeg gondoli, przerzucił nogę na drugą stronę i wylądował w środku na ugiętych kolanach. – Jestem niebezpiecznie dobry w niespodziankach urodzinowych.
Jameson Hawthorne był niebezpiecznie dobry w wielu rzeczach.
Podał mi rękę. Chwyciłam ją i nawet nie próbowałam udawać, że przyzwyczaiłam się do takiego traktowania – do wszystkiego, co robił. Do niego samego. Mogłoby upłynąć milion lat, a ja wciąż od nowa dziwiłabym się życiu, które zapisał mi w spadku Tobias Hawthorne.
Oren wsiadł do balonu od razu po mnie i zapatrzył się na horyzont. Jameson rzucił liny i podpalił ogień.
Poszybowaliśmy w górę.
Wysoko w powietrzu patrzyłam z sercem w gardle na Hawthorne House.
– Jak się tym steruje? – zapytałam Jamesona, kiedy wszystko z wyjątkiem nas i mojego bardzo dyskretnego ochroniarza stało się małe, odległe.
– Nijak. – Ramiona Jamesona oplotły mój tułów. – Czasami, dziedziczko, trzeba po prostu sprawdzić, w którą stronę wieje wiatr, i ustalić kurs.
Balon stanowił jedynie początek atrakcji. Jameson Hawthorne nic nie robił na pół gwizdka.
Piknik w ukrytym miejscu.
Lot helikopterem nad zatokę.
Ucieczka przed paparazzimi.
Wolny taniec boso na plaży.
Ocean. Klif. Zakład. Wyścig. Wyzwanie. „Zapamiętam to na długo” – takie emocje towarzyszyły mi podczas podróży helikopterem do domu. „Wszystko zostanie na długo w mojej pamięci”. Nawet po upływie wielu lat wciąż będę to czuła. Ciężar sukni, wiatr na twarzy. Rozgrzany od słońca piasek na mojej skórze i truskawki w czekoladzie rozpływającej się na moim języku.
O zachodzie słońca już zbliżaliśmy się do domu. To był perfekcyjny dzień. Żadnych tłumów. Żadnych celebrytów. Żadnego...
– Przyjęcie – jęknęłam, kiedy helikopter zbliżył się do posiadłości Hawthorne’ów i popatrzyłam w dół.
Ogród z ozdobnie przystrzyżonymi roślinami oraz przylegający do niego trawnik były oświetlone tysiącami malutkich lampek – i to jeszcze nie było najgorsze.
– Lepiej żeby to nie był parkiet do tańca – powiedziałam do Jamesona ponuro.
Jameson ustawił śmigłowiec do lądowania, odchylił głowę w tył i się uśmiechnął.
– A nie skomentujesz diabelskiego młyna?
Nic dziwnego, że musiał mnie wyciągnąć na cały dzień z domu.
– Już nie żyjesz, Hawthorne.
Jameson zgasił silnik.
– Na szczęście, dziedziczko, mężczyźni z rodu Hawthorne’ów mają dziewięć żyć.
Kiedy wysiedliśmy i ruszyliśmy pieszo w kierunku ogrodu, zerknęłam na Orena i zmrużyłam oczy.
– Ty o wszystkim wiedziałeś – rzuciłam oskarżycielsko.
– Możliwe, że pokazano mi listę gości, których należało sprawdzić przed wpuszczeniem na teren posiadłości. – Mina szefa mojej ochrony zdawała się absolutnie nieprzenikniona... dopóki impreza nie znalazła się w zasięgu naszego wzroku. W tym momencie Oren niemal się uśmiechnął. – Niewykluczone też, że zgłosiłem zastrzeżenia co do kilku osób na owej liście.
Po chwili okazało się, że mówiąc o kilku osobach, miał na myśli prawie wszystkich.
Parkiet został zasłany płatkami róż i ozdobiony sznurami delikatnych lampek, które przecinały się nad naszymi głowami i lśniły słabym światłem niczym świetliki w nocy. Kwartet smyczkowy grał, mając po lewej stronie tort w stylu, którego spodziewałabym się raczej na królewskim weselu. W oddali obracał się diabelski młyn. Kelnerzy w smokingach nosili tace z szampanem i hors d’oeuvres.
Nie było jednak nikogo z gości.
– Podoba ci się? – Libby wyrosła nagle jak spod ziemi. Ubrana jak postać z gotyckiej baśni, uśmiechała się od ucha do ucha. – Chciałam, żeby to były płatki czarnych róż, ale te też są ładne.
– Co to właściwie jest? – zapytałam ledwo słyszalnym głosem.
Siostra szturchnęła mnie ramieniem.
– Nazwaliśmy to balem introwertyka.
– Nikogo tu nie ma.
Poczułam, że na mojej twarzy też pojawia się uśmiech.
– Nieprawda – odparła wesoło Libby. – Ja jestem. Nash kręcił nosem na eleganckie potrawy, więc przydzielił sobie zadanie mistrza grilla. Pan Laughlin obsługuje diabelski młyn pod czujnym okiem pani Laughlin. Thea i Rebecca wymknęły się w megaustronny kąt za rzeźbami lodowymi. Xander pilnuje niespodzianki dla ciebie, a tam są Zara i Bunia!
Obróciłam się dokładnie w chwili, w której poczułam dźgnięcie końcem laski. Babcia Jamesona patrzyła na mnie groźnie, tymczasem jego ciotka zdawała się w dyskretny sposób rozbawiona.
– Ty, dziewczę – zwróciła się do mnie Bunia słowem, które w jej ustach już zdążyło się stać zastępczą wersją mojego imienia. – W tym dekolcie wyglądasz jak ladacznica. – Pogroziła mi laską, a potem mruknęła: – I tak trzymaj.
– Zgadzam się z nią – dobiegł głos z mojej lewej strony. – Wszystkiego najzębistszego z okazji osiemnastki, moja śliczna lafiflądro.
– Max? – Wbiłam wzrok w moją najlepszą przyjaciółkę, a potem przeniosłam go z powrotem na Libby.
– Niespodzianka!
Jameson koło mnie prychnął kpiąco.
– Alisa chyba mogła odnieść wrażenie, że szykuje się o wiele większa impreza.
Wielkiego przyjęcia jednak nie było. Przyszliśmy tylko... my.
Max otoczyła mnie ramieniem.
– Zapytaj mnie, jak jest w college’u!
– Jak jest w college’u? – zapytałam nadal kompletnie oszołomiona.
Max wyszczerzyła zęby.
– Nie tak rozrywkowo, jak na skokach śmierci z diabelskiego młyna.
– Na skokach śmierci z diabelskiego młyna? – powtórzyłam.
Coś mi podpowiadało, że to pomysł Xandra. Wiedziałam na sto procent, że tych dwoje cały czas utrzymywało ze sobą kontakt.
– Kto wygrywa? – Jameson przechylił na bok głowę.
Max odpowiedziała, ale nie zdążyłam zarejestrować w głowie jej słów, bo ujrzałam ruch kątem oka – a może go wyczułam. Wyczułam obecność tego człowieka. Na parkiet wszedł ubrany całkowicie na czarno, we fraku za dziesięć tysięcy dolarów, który nosił w taki sposób, w jaki inni chłopcy noszą rozciągnięte swetry – Grayson Hawthorne.
„Wrócił do domu”. Tej myśli towarzyszyło wspomnienie ostatniego razu, kiedy go widziałam: Wybrakowany Grayson. Ja u jego boku. Tu i teraz Grayson Hawthorne na chwilę zatrzymał wzrok na mnie, a potem powiódł oczami po reszcie towarzystwa.
– Skoki śmierci z diabelskiego młyna – powiedział beznamiętnym głosem. – To się nigdy dobrze nie kończy.
ROZDZIAŁ 5
Następnego dnia po przebudzeniu zobaczyłam moją balową suknię rozciągniętą na końcu łóżka. Jameson spał koło mnie. Powstrzymałam się przed dotknięciem palcami jego mocno zarysowanej szczęki albo pogłaskaniem opuszkami długiej blizny, która przecinała jego tors.
Pytałam go wiele razy, skąd ma tę bliznę, i usłyszałam od niego mnóstwo różnych odpowiedzi. Za każdym razem co innego było winne okaleczenia. Ostra skała. Stalowy pręt. Szyba samochodu.
Liczyłam na to, że pewnego dnia doczekam się szczerej odpowiedzi.
Pozwoliłam sobie na jeszcze krótką chwilę u jego boku, po czym wymknęłam się z łóżka, sięgnęłam po moją przypinkę Hawthorne’ów, ubrałam się i zeszłam na parter.
Grayson siedział w jadalni. Sam.
– Nie sądziłam, że jeszcze wrócisz do domu – powiedziałam, zająwszy miejsce naprzeciw niego wbrew instynktowi, który podpowiadał mi, żebym tego nie robiła.
– Z teoretycznego punktu widzenia to już nie jest mój dom. – Mówił cicho, ale jego głos wypełnił pokój niczym fala przypływu. – Już bardzo niedługo wszystko tu oficjalnie stanie się twoją własnością.
Nie był to wyrzut ani skarga. Grayson stwierdził po prostu fakt.
– To nie znaczy, że cokolwiek musi się zmienić – powiedziałam.
– Avery. – Przenikliwe blade oczy patrzyły prosto na mnie. – Wszystko musi się zmienić. Ty musisz się zmienić.
Przed moim przybyciem Grayson był wskazywany jako oczywisty spadkobierca rodzinnej fortuny. Mogłam uważać go za eksperta w kwestii tego, co musi zostać w tym celu zrobione.
Jako jedyna wiedziałam o nim coś jeszcze. Pod maską stałości i opanowania Grayson kruszał, zaczynał się rozsypywać. Nie mogłam tego głośno powiedzieć, nie mogłam zdradzić, że w ogóle krążą mi po głowie tego rodzaju myśli, zatem pozostałam przy bieżącym temacie rozmowy.
– A jeśli w pojedynkę nie zdołam tego zrobić? – zapytałam.
– Nie jesteś sama. – Grayson na dłużej zatrzymał wzrok na mojej twarzy, a potem powoli, rozmyślnie przerwał ów kontakt. – Co roku w dniu naszych urodzin – powiedział po namyśle – senior wzywał nas do swojego gabinetu.
Słyszałam już wcześniej tę historię.
– Inwestuj. Rozwijaj. Twórz – podpowiedziałam.
Bracia Hawthorne’owie już od dzieciństwa dostawali co roku na urodziny dziesięć tysięcy dolarów, które mogli inwestować w dowolny sposób. Mieli też wybrać talent albo hobby warte rozwijania bez względu na koszty. Na końcu Tobias Hawthorne dawał im urodzinowe zadanie – polegające na wymyśleniu, stworzeniu lub dokonaniu czegoś ważnego albo sprawieniu, żeby to coś stało się faktem.
– Inwestuj. Tę część wkrótce będziesz miała załatwioną. Rozwijaj. Powinnaś wybrać to, czego pragniesz dla własnego dobra. Nie chodzi o przedmiot ani doświadczenie, lecz o umiejętność. – Czekałam, aż Grayson zapyta mnie, na jaką zdolność się zdecyduję, ale tego nie zrobił. Bez słowa wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki notes w skórzanej okładce i przesunął go do mnie po blacie biurka. – W ramach urodzinowego zadania będziesz musiała ułożyć plan.
Skóra miała głęboki, intensywnie brązowy kolor i była miękka w dotyku. Brzegi kartek nie schodziły się idealnie równo, jakby notes zszyto ręcznie.
– Zapewne powinnaś zacząć od jak najlepszej orientacji w kwestiach finansowych. Zdobywszy tę wiedzę, zastanów się nad swoją przyszłością i sporządź mapę zobowiązań dotyczących czasu oraz pieniędzy na najbliższe pięć lat.
Otworzyłam notes. Grube, kremowe kartki były puste.
– Napisz to sobie – instruował mnie dalej Grayson. – A potem podrzyj i przepisz od nowa. Powtarzaj ten cykl, dopóki nie uzyskasz planu, który ma szansę powodzenia.
– Dobrze wiesz, co sam zrobiłbyś na moim miejscu.
Mogłabym przyjąć zakład o całą moją fortunę, że on już miał taki dziennik oraz gotowy plan.
Grayson znowu skierował wzrok ku mojej twarzy.
– Ty nie jesteś mną.
Zastanowiło mnie, czy ktokolwiek na Harvardzie – choćby jeden człowiek – wiedział o nim przynajmniej jedną dziesiątą tego, co wiedziałam ja oraz jego bracia.
– Obiecałeś mi pomoc. – Słowa wymknęły mi się, zanim zdążyłam ugryźć się w język. – Powiedziałeś, że nauczysz mnie wszystkiego, co muszę umieć.
Znałam Graysona Hawthorne’a na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie muszę mu wypominać niedotrzymania obietnicy. Nie miałam prawa żądać od niego dotrzymania słowa w tej sprawie – ani w żadnej innej. Chodziłam z Jamesonem. Kochałam Jamesona. Od Graysona zaś przez całe jego cholerne życie wymagano zbyt wiele.
– Przepraszam – powiedziałam. – To nie twój problem.
– Nie rób tego – powiedział ostro Grayson. – Nie patrz na mnie tak, jakbym był wybrakowany.
Wiem, że nie jesteś wybrakowany. Już raz mu to powiedziałam. Wtedy mi nie uwierzył. Teraz nie miałam powodu sądzić, że będzie inaczej.
– Alisa chce, żeby zarząd powierniczy kontrolował finanse – powiedziałam, bo byłam mu winna przynajmniej zmianę tematu.
Grayson zareagował uniesieniem brwi.
– Oczywiście, że tego chce.
– Jeszcze się na nic nie zgodziłam.
Ledwo widoczny uśmiech pojawił się w kącikach jego ust.
– Oczywiście, że nie.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, w drzwiach stanął Oren.
– Przed chwilą dzwonił jeden z moich ludzi – zwrócił się do mnie. – Ktoś się dobija do bramy.
W moim umyśle zabrzęczał dzwonek alarmu – Oren miał wszelkie atuty, by samodzielnie radzić sobie z nieproszonymi gośćmi. „Skye? A może Ricky?”. Matka Graysona i mój wiecznie spłukany i nieobecny ojciec już opuścili więzienie, gdzie trafili za zamach na mnie, który o dziwo nie oni zaplanowali. To jednak nie znaczyło, że przestali stanowić zagrożenie.
– Kto to? – Rysy twarzy Graysona wyostrzyły się niczym szpady.
Oren popatrzył na mnie cierpliwie i odpowiedział:
– Twierdzi, że ma na imię Eve.