The Inheritance Games Tom III Ostatni gambit - Jennifer Lynn Barnes - ebook + audiobook

The Inheritance Games Tom III Ostatni gambit ebook

Jennifer Lynn Barnes

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Pieniądze, życie i uczucia Avery są stawką w grze, którą wszyscy obserwują z zapartym tchem. Trzeci tom bestsellerowej serii dla młodzieży.

Avery Kylie Grambs odziedziczyła majątek po zmarłym miliarderze Tobiasie Hawthornie. Warunkiem przejęcia przez nią kontroli nad fortuną było zamieszkanie na rok w Hawthorne House. Do końca zostało jej jeszcze kilka tygodni, tymczasem paparazzi bacznie obserwują każdy jej krok, presja finansowa staje się coraz bardziej odczuwalna, a niebezpieczeństwa są codziennością. Jedyną pomoc w przebrnięciu przez zawiłości nowej sytuacji życiowej stanowią dla Avery bracia Hawthorne’owie. Ich losy są ze sobą nierozerwalnie splecione. Avery zna ich najskrytsze sekrety, oni zaś znają ją na wskroś.

Zegar odmierza ostatnie godziny do chwili, w której Avery zostanie najbogatszą nastolatką na świecie, gdy niespodziewanie pojawia się dziewczyna potrzebująca pomocy niedoszłej miliarderki – jej obecność w Hawthorne House może wszystko zmienić. Wkrótce staje się oczywiste, że do rozwiązania jest jeszcze jedna, ostatnia zagadka, za sprawą której Avery oraz bracia Hawthorne’owie zostają wciągnięci w niebezpieczną rozgrywkę, a ich rywalem okaże się nieznany, lecz potężny gracz.

Tajemnica goni tajemnicę. Piętrzą się niewiadome. Stawką w tej grze są uczucia oraz ludzkie życie – ale Hawthorne’owie niczego nie kochają bardziej od rywalizacji i wygrywania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 455

Oceny
4,5 (1044 oceny)
639
269
112
22
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kredka_73

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria jest świetna. Nie jestem nastolatką, a historia wciągnęła mnie jak najgłębsze bagno Polecam
50
Iskiereczka25

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dawno nie bawiłam się tak świetnie przy książce. Super zakończenie serii.... Zagadki przednie, chciałabym pomieszkać w takim domu :).... Bardzo dobry materiał na film :)
30
AlicjaAmi

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre i przemyślane zakończenie trylogii.Historia nie nuży i potrafi zaskoczyć do samego końca.Wreszcie rozwiązują się wszelkie intrygi i poznajemy prawdziwe oblicze seniora.Avery dokonuje też ostatecznego wyboru w sprawie romantycznych uczuć do braci.Moim zdaniem jak najbardziej słusznego,choć i tak jakiś żal pozostaje.Polecam.
20
Oszka84

Nie oderwiesz się od lektury

Co to była za gra!?! Cudownie się to czyta przez co staje się uczestnikiem tych wciagających przygód! Uwielbiam bohaterów wykreowanych przez autorkę i świat zagadek ktory stworzyła. 🏆Mistrzostwo świata!
20
Zaczytana_Anex

Całkiem niezła

Po tę serię sięgnęłam w 2023 roku i z miejsca mi się spodobała. Postanowiłam jednak całej serii nie przeczytać na raz, tylko dawkować sobie tę przyjemność. I tak oto przychodzę z recenzją 3 tomu serii. Miałam wrażenie, że był on dojrzalszy niż pozostałe dwa tomy, a opisywane w nim wydarzenia trzymały mnie w napięciu do ostatniej strony.  Fabuła całej serii to jedna wielka zagadka rodu Hawthorne'ów. W tym tomie poznajemy w końcu finał tej historii i to jak doszło do tego, że nieznana nikomu Avery odziedziczyła cały majątek miliardera.  Muszę przyznać, że złożoność tej zagadki, a zarazem historii tej rodziny bardzo mi się spodobała. Każdy element tej historii miał swoje miejsce, a gdy na końcu dowiedziałam się, jak te wszystkie elementy się ze sobą łączą, miałam ochotę wstać i bić brawo. Wielokrotnie czytając ten tom, byłam zaskoczona, jak bieg wydarzeń może ulec zmianie i z zapartym tchem śledziłam wydarzenia do samego końca. Niestety ten koniec nie zachwycił mnie i mówiąc szczerze...
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu The Fi­nal Gam­bit
Co­py­ri­ght © 2022 by Jen­ni­fer Lynn Bar­nes Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ma­ca­da­mia Li­te­ra­ry Agen­cy and Cur­tis Brown, Ltd. The mo­ral ri­ghts of the au­thor have been as­ser­ted. Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Co­ver art co­py­ri­ght © 2022 by Katt Phatt Co­ver de­sign by Ka­ri­na Gran­da Co­ver co­py­ri­ght © 2022 by Ha­chet­te Book Gro­up, Inc.
Ad­ap­ta­cja okład­ki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dzi­ński
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pę­dza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-553-7
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wil­lia­mowi

ROZ­DZIAŁ 1

Musimy po­roz­ma­wiać o two­ich osiem­na­stych uro­dzi­nach.

Słowa Alisy od­biły się echem od ścian naj­więk­szej z pię­ciu bi­blio­tek w Haw­thorne Ho­use. Ota­cza­jące nas re­gały o wy­so­ko­ści dwóch pię­ter były za­sta­wione to­mami w twar­dych lub skó­rza­nych okład­kach, czę­sto bez­cen­nymi, przy­po­mi­na­ją­cymi o czło­wieku, który stwo­rzył to po­miesz­cze­nie.

Ten dom.

Tę dy­na­stię.

Mo­głam so­bie nie­mal wy­obra­zić du­cha To­biasa Haw­thorne’a, który ob­ser­wo­wał mnie, kiedy klę­cząc na ko­la­nach, prze­su­wa­łam dło­nią po ma­ho­nio­wych de­skach pod­łogi i szu­ka­łam opusz­kami pal­ców nie­rów­no­ści mię­dzy nimi.

Nie zna­la­zł­szy ich, wsta­łam i od­po­wie­dzia­łam na we­zwa­nie Alisy.

– Czyżby? Na­prawdę mu­simy?

– Z praw­nego punktu wi­dze­nia? – Sie­jąca po­strach praw­niczka Alisa Or­tega unio­sła py­ta­jąco brwi. – Tak. Może i je­steś już nie­za­leżna, ale w kon­tek­ście wa­run­ków otrzy­ma­nia spadku...

– Nic się nie zmieni po mo­ich uro­dzi­nach – po­wie­dzia­łam, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niu, żeby zna­leźć na­stępny cel. – Do­stanę spa­dek do­piero wtedy, gdy prze­miesz­kam cały rok w Haw­thorne Ho­use.

Zna­łam ją na tyle do­brze, by się zo­rien­to­wać, że to był praw­dziwy te­mat, który chciała ze mną omó­wić. Moje uro­dziny przy­pa­dały osiem­na­stego paź­dzier­nika. Pierw­szego ty­go­dnia li­sto­pada miał upły­nąć do­kład­nie rok, od­kąd się tu zna­la­złam, co au­to­ma­tycz­nie uczymi ze mnie naj­bo­gat­szą na­sto­latkę na świe­cie. Tym­cza­sem mia­łam jed­nak inne sprawy na gło­wie.

Za­kład do wy­gra­nia. Haw­thorne’a do prze­chy­trze­nia.

– Nie­mniej... – Zbi­cie Alisy z tropu było mniej wię­cej tak ła­twe jak wy­ko­le­je­nie po­ciągu du­żych pręd­ko­ści. – Zbli­żają się twoje uro­dziny, za­tem kilka rze­czy wy­maga omó­wie­nia.

Prych­nę­łam.

– Ile? Czter­dzie­ści sześć mi­liar­dów?

Alisa po­pa­trzyła na mnie roz­draż­niona, ja tym­cza­sem da­lej kon­cen­tro­wa­łam się na mo­jej mi­sji. Haw­thorne Ho­use był pe­łen taj­nych przejść. Ja­me­son rzu­cił mi wy­zwa­nie, że­bym zna­la­zła wszyst­kie z nich. Po­pa­trzy­łam po­dejrz­li­wie na ma­sywny pień drzewa słu­żący za biurko, po czym się­gnę­łam do po­chwy ukry­tej w wy­so­kim bu­cie, żeby wy­jąć z niej nóż i wsu­nąć ostrze w na­tu­ralną szcze­linę w bla­cie biurka.

Już ja­kiś czas temu po­czu­łam na wła­snej skó­rze, że ni­g­dzie nie po­win­nam się ru­szać bez broni.

– Lotny pa­trol! – Xan­der Haw­thorne vel Żywa, Cho­dząca Ma­szyna Gold­berga wsu­nął głowę do bi­blio­teki. – Avery, jak wielką masz ochotę w skali od jed­nego do dzie­się­ciu,żeby ktoś w tej chwili za­wra­cał ci głowę, i na ile je­steś przy­wią­zana emo­cjo­nal­nie do swo­ich brwi?

Ja­me­son znaj­do­wał się na dru­gim końcu świata. Gray­son ani razu nie za­dzwo­nił, od kiedy wy­je­chał do Ha­rvardu. Xan­der, mój sa­mo­zwań­czy HPNZ, czyli haw­thorne’owy przy­ja­ciel na za­wsze, uwa­żał, że pod nie­obec­ność brata jego świętą mi­sją jest dba­nie o to, żeby za­wsze do­pi­sy­wał mi do­bry hu­mor.

– Je­den – od­par­łam. – I dzie­sięć.

Xan­der lekko się skło­nił.

– Wo­bec tego adieu.

Znik­nął rów­nie na­gle, jak się po­ja­wił.

W ciągu naj­bliż­szych dzie­się­ciu mi­nut na­le­żało się spo­dzie­wać eks­plo­zji. Zwró­ciw­szy się z po­wro­tem w kie­runku Alisy, chło­nę­łam wzro­kiem resztę de­tali po­koju – cią­gnące się po­zor­nie w nie­skoń­czo­ność rzędy pó­łek z książ­kami oraz spi­ralne schody z ku­tego że­laza.

– Aliso, po­wiedz wresz­cie to, co chcesz mi po­wie­dzieć.

– No wła­śnie, Lee-Lee. – Z ko­ry­ta­rza do­biegł ni­ski, ocie­ka­jący mio­dem głos z tek­sań­skim za­śpie­wem. – Oświeć nas.

Nash Haw­thorne za­jął po­zy­cję przy drzwiach. Nie­od­łączny ka­pe­lusz kow­boj­ski zsu­nął ni­sko na czoło.

– Nash. – Alisa no­siła swoją ele­gancką gar­sonkę jak zbroję. – To cie­bie nie do­ty­czy.

Nash wsparł się ra­mie­niem o fra­mugę drzwi, le­ni­wie wy­su­nął prawą nogę i za­ło­żył ją za kostkę le­wej.

– Wyjdę, je­żeli młoda każe mi wyjść.

Nash nie ufał in­ten­cjom Alisy wo­bec mnie. To na­sta­wie­nie od mie­sięcy się nie zmie­niało.

– Wszystko w po­rządku, Nash – po­wie­dzia­łam. – Mo­żesz iść.

– No to chyba pójdę. – Jed­nak nie wy­ko­nał żad­nego ru­chu, na­dal opie­rał się o fu­trynę.

Był naj­star­szym z czte­rech braci Haw­thorne’ów i trak­to­wał po­zo­sta­łych trzech jak swoje stado. W ciągu ubie­głego roku do­łą­czył do niego także mnie. On i moja sio­stra od kilku mie­sięcy uda­wali, że ze sobą nie cho­dzą.

– Nie masz dzi­siaj nie-randki? – za­py­ta­łam. – I czy w związku z tym nie po­wi­nie­neś być gdzie in­dziej?

Nash zdjął kow­boj­ski ka­pe­lusz, a jego sta­now­czy wzrok spo­czął na mnie.

– Sta­wiam do­lary prze­ciwko pącz­kom – po­wie­dział, wy­cho­dząc nie­spiesz­nie – że ona za­mie­rza roz­ma­wiać z tobą o utwo­rze­niu za­rządu po­wier­ni­czego.

Cze­ka­łam, aż Nash znaj­dzie się poza za­się­giem słu­chu, a po­tem zwró­ci­łam się znowu do Alisy.

– Za­rząd po­wier­ni­czy?

– Ja pra­gnę je­dy­nie za­zna­jo­mić cię z róż­nymi do­stęp­nymi dla cie­bie opcjami. – Alisa ze zręcz­no­ścią praw­niczki uni­kała kon­kre­tów. – Przy­go­tuję dla cie­bie do­ssier, że­byś mo­gła je przej­rzeć. Je­śli zaś cho­dzi o uro­dziny, mu­simy omó­wić też kwe­stię przy­ję­cia.

– Nie bę­dzie żad­nego przy­ję­cia – sprze­ci­wi­łam się.

Ostat­nią rze­czą, na ja­kiej mo­głoby mi za­le­żeć, było ro­bie­nie z mo­ich uro­dzin wi­do­wi­ska na uży­tek ta­blo­idów i po­my­sło­daw­ców hasz­ta­gów.

– Masz ja­kiś ulu­biony ze­spół? Albo pio­sen­ka­rza? Bę­dziemy po­trze­bo­wać ko­goś, kto za­pewni roz­rywkę.

Po­czu­łam, że moje oczy mi­mo­wol­nie się zwę­ziły.

– Nie chcę im­prezy, Aliso.

– Ja­kieś kon­kretne osoby, które chcia­ła­byś umie­ścić na li­ście go­ści?

Mó­wiąc „osoby”, Alisa nie miała na my­śli żad­nego z mo­ich zna­jo­mych. Mó­wiła o ce­le­bry­tach, mi­liar­de­rach, by­wal­cach sa­lo­nów, człon­kach ary­sto­kra­tycz­nych ro­dów...

– Nie za­sta­na­wia­łam się nad li­stą go­ści, bo nie urzą­dzam przy­ję­cia.

– Na­prawdę po­win­naś uwzględ­nić szer­szą per­spek­tywę... – za­częła Alisa.

Prze­sta­łam jej słu­chać. Wie­dzia­łam, co po­wie. Od nie­mal je­de­na­stu mie­sięcy po­wta­rzała to samo. Że wszy­scy śle­dzą z za­par­tym tchem hi­sto­rie Kop­ciusz­ków.

Sorry, ale ten kon­kretny Kop­ciu­szek obec­nie sta­rał się wy­grać za­kład. Przyj­rza­łam się cią­gom scho­dów z ku­tego że­laza. Trzy pięły się spi­ral­nie do góry w kie­runku od­wrot­nym do ru­chu wska­zó­wek ze­gara. Ale czwarty...

Zbli­ży­łam się do niego, a po­tem we­szłam na stop­nie. Sta­nąw­szy na pół­pię­trze, wo­dzi­łam pal­cami pod drew­nianą półką re­gału znaj­du­ją­cego się na­prze­ciw scho­dów. Wy­czu­łam me­cha­nizm. Uru­cho­mi­łam go i cały łu­ko­waty re­gał od­su­nął się w tył.

„Nu­mer dwa­na­ście”. Uśmiech­nę­łam się chy­trze. „Co ty na to, Ja­me­son?”.

– Im­prezy nie bę­dzie! – krzyk­nę­łam jesz­cze raz do Alisy z wy­so­ko­ści, po czym we­szłam w ścianę.

ROZ­DZIAŁ 2

Wie­czo­rem wśli­zgnę­łam się pod koł­drę z egip­skiej ba­wełny, roz­ko­szu­jąc się jej chłod­nym, gład­kim do­ty­kiem na mo­jej skó­rze. Cze­ka­jąc na te­le­fon Ja­me­sona, wy­cią­gnę­łam le­ni­wie rękę po małą przy­pinkę z brązu w kształ­cie klu­cza le­żącą na szafce noc­nej.

– Ence pence w któ­rej ręce? – Ja­me­son wy­ciąga przed sie­bie za­ci­śnięte pię­ści.

Do­ty­kam pra­wej, a on roz­chyla palce i po­ka­zuje mi pu­stą dłoń. Pró­buję tego sa­mego z lewą ręką – to samo. Po chwili Ja­me­son zwija w pięść moje palce. Otwie­ram dłoń i wi­dzę, że trzy­mam w gar­ści przy­pinkę.

– Zna­la­złaś klu­cze do roz­wią­za­nia za­ga­dek szyb­ciej niż kto­kol­wiek inny – przy­po­mina mi Xan­der. – Już dawno na to za­słu­ży­łaś!

– Przy­kro mi, młoda – za­ciąga śpiew­nie Nash. – Upły­nęło sześć mie­sięcy. Już sta­łaś się jedną z nas.

Gray­son mil­czy, ale kiedy nie­zdar­nie pró­bu­jąc za­piąć przy­pinkę, wy­pusz­czam ją nie­chcący z rąk, on ła­pie ją w lo­cie, za­nim ta do­się­gnie pod­łogi.

To wspo­mnie­nie wal­czyło o pierw­szeń­stwo z in­nym – ja i Gray­son w piw­niczce na wino – ale nie po­zwo­li­łam temu dru­giemu dojść do głosu. W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy wy­pra­co­wa­łam wła­sne me­tody, dzięki któ­rym nie do­pusz­cza­łam do sie­bie upo­rczy­wych my­śli. Wziąw­szy do ręki te­le­fon, otwo­rzy­łam stronę plat­formy crowd­fun­din­go­wej i przej­rza­łam wy­niki wy­szu­ki­wa­nia ha­seł „ra­chunki me­dyczne” oraz „czynsz”. For­tuna Haw­thorne’ów jesz­cze przez sześć ty­go­dni nie miała na­le­żeć do mnie, ale part­ne­rzy z kan­ce­la­rii McNa­mara, Or­tega, and Jo­nes za­dbali o to, że­bym do­stała kartę kre­dy­tową bez li­mitu wy­dat­ków.

WPŁATA ANO­NI­MOWA. Raz po raz kli­ka­łam w ten przy­cisk. Kiedy mój te­le­fon w końcu za­dzwo­nił, opar­łam się wy­god­niej na po­dusz­kach i ode­bra­łam po­łą­cze­nie.

– Halo.

– Po­trzebny mi ana­gram słowa „nadzy”.

W gło­sie Ja­me­sona dało się sły­szeć wi­bru­jącą ener­gię.

– Nie­prawda. – Ob­ró­ci­łam się na drugi bok. – Co sły­chać w To­ska­nii?

– W ko­lebce wło­skiego re­ne­sansu? Peł­nej krę­tych dróg, wzgórz i do­lin, z któ­rych rano w od­dali pod­nosi się mgła, a lasy są usiane złoto-czer­wo­nym li­sto­wiem tak, że zdaje się, jakby cały świat ogar­nął pło­mień, na­da­jąc mu piękny wy­gląd? W tej To­ska­nii?

– Tak – wy­mru­cza­łam. – W tej To­ska­nii.

– Wi­dy­wa­łem lep­sze miej­sca.

– Ja­me­son!

– O czym chcesz naj­pierw po­słu­chać, dzie­dziczko? O Sie­nie, Flo­ren­cji czy o win­ni­cach?

Chcia­łam usły­szeć o wszyst­kim, ale ist­niała szcze­gólna przy­czyna, dla któ­rej Ja­me­son wy­ko­rzy­stał na tę po­dróż tra­dy­cyjną w ro­dzi­nie Haw­thorne’ów roczną prze­rwę mię­dzy szkołą a stu­diami.

– Opo­wiedz mi o willi.

„Zna­la­złeś w niej coś?”.

– Twoja to­skań­ska willa zo­stała zbu­do­wana w sie­dem­na­stym wieku. Teo­re­tycz­nie jest wiej­ską chatą, ale wy­gląda ra­czej jak za­mek. Ota­cza ją po­nad czter­dzie­ści hek­ta­rów gaju oliw­nego. Na miej­scu znaj­duje się ba­sen, opa­lany drew­nem piec do pizzy oraz ol­brzymi ko­mi­nek po­cho­dzący z cza­sów, w któ­rych zbu­do­wano ten dom.

Nie mu­sia­łam py­tać, czy do­kład­nie obej­rzał ten ko­mi­nek.

– Coś zna­la­złem.

Usia­dłam pro­sto, włosy opa­dły mi na plecy.

– Pod­po­wiedź?

– Moż­liwe – od­parł Ja­me­son. – Ale do ja­kiej za­gadki?

Mia­łam wra­że­nie, jak­bym zo­stała po­ra­żona prą­dem.

– Je­śli mi nie po­wiesz, wy­koń­czę cię, Haw­thorne.

– A ja – od­parł Ja­me­son – bar­dzo chciał­bym zo­stać wy­koń­czony przez cie­bie.

Moje zdra­dziec­kie usta nie­mal wy­gięły się w uśmie­chu. Czu­jąc już smak zwy­cię­stwa, Ja­me­son dał mi od­po­wiedź, na którą cze­ka­łam.

– Zna­la­złem trój­kątne lu­stro.

Mój umysł mo­men­tal­nie ru­szył do sprintu. To­bias Haw­thorne wy­cho­wy­wał swo­ich wnu­ków, uży­wa­jąc róż­nego ro­dzaju za­ga­dek, ła­mi­głó­wek i gier. Lu­stro za­pewne sta­no­wiło wska­zówkę, lecz Ja­me­son miał ra­cję – nie dało się prze­wi­dzieć, do któ­rej gry zo­stało przy­pi­sane. Tak czy ina­czej nie w tym celu Ja­me­son prze­mie­rzył pół świata.

– Na pewno się do­wiemy, czym był tam­ten dysk. – Ja­me­son jakby czy­tał w mo­ich my­ślach. – Świat jest wielką plan­szą, dzie­dziczko. My mu­simy je­dy­nie wciąż rzu­cać ko­ścią.

Moż­liwe, ale tym ra­zem nie po­dą­ża­li­śmy za kon­kret­nym tro­pem ani nie gra­li­śmy w żadną z za­pro­jek­to­wa­nych przez se­niora gier. Błą­dzi­li­śmy po omacku w ciem­no­ści z na­dzieją, że tra­fimy na od­po­wie­dzi, które wy­ja­śnią, dla­czego mały, po­dobny do mo­nety me­ta­lowy krą­żek z wy­ry­tymi kon­cen­trycz­nymi krę­gami był wart for­tunę.

Dla­czego imien­nik To­biasa Haw­thorne’a, jego je­dyny syn, zo­sta­wił ów krą­żek mo­jej matce.

Dla­czego Toby ode­brał mi go, a po­tem za­gi­nął bez śladu i znowu uda­wał, że nie ist­nieje.

Toby oraz ten dysk sta­no­wili ostat­nie ogniwa łą­czące mnie z matką, a te­raz jakby za­pa­dli się pod zie­mię. Od dłu­giego roz­my­śla­nia o tym bo­lała mnie głowa.

– A ja dzi­siaj zna­la­złam ko­lejne tajne przej­ście – zmie­ni­łam na­gle te­mat.

– Och, na­prawdę? – od­po­wie­dział Ja­me­son, jakby w wer­balny spo­sób wy­cią­gał ku mnie rękę, sły­sząc pierw­sze takty walca. – Na które udało ci się wpaść?

– To w Bi­blio­tece Owal­nej.

Na dru­gim końcu li­nii za­pa­dło mil­cze­nie – krót­kie, ale wy­mowne. Do­my­śli­łam się jego przy­czyny.

– Nie wie­dzia­łeś o nim. – Smak zwy­cię­stwa był nie­zwy­kle słodki. – Mam ci po­wie­dzieć, gdzie do­kład­nie się znaj­duje? – za­py­ta­łam nie­win­nie.

– Po moim po­wro­cie – mruk­nął Ja­me­son – sam je znajdę.

Nie mia­łam po­ję­cia, kiedy za­mie­rzał wró­cić, ale wkrótce mój rok w Haw­thorne Ho­use miał do­biec końca. Mia­łam od­zy­skać wol­ność. Mo­głam wy­je­chać, do­kąd tylko chcia­łam, i ro­bić, co tylko du­sza za­pra­gnie.

– Gdzie się te­raz wy­bie­rasz? – za­py­ta­łam Ja­me­sona.

Gdy­bym zbyt in­ten­syw­nie my­ślała o upra­gnio­nych miej­scach i za­ję­ciach, uto­nę­ła­bym w tych ma­rze­niach – w za­pę­dach, w tę­sk­no­cie i wie­rze, że można mieć wszystko.

– Na San­to­rini – od­po­wie­dział Ja­me­son. – Ale wy­star­czy, że po­wiesz słowo, dzie­dziczko, a...

– Jedź, jedź. Szu­kaj da­lej. – Mój głos na­gle stał się nieco bar­dziej zdu­szony. – I opo­wia­daj mi da­lej o wszyst­kim.

– O wszyst­kim? – po­wtó­rzył Ja­me­son ci­cho, chra­pli­wie, w spo­sób, który ka­zał mi wy­obra­żać so­bie, co te­raz ro­bi­li­by­śmy, gdy­bym była tam z nim.

Prze­tur­la­łam się na brzuch.

– A je­śli cho­dzi o ana­gram, któ­rego szu­ka­łeś, to na przy­kład: „zdany”.

ROZ­DZIAŁ 3

Kolejne ty­go­dnie zlały się w je­den ciąg gali cha­ry­ta­tyw­nych, eg­za­mi­nów na wstępny rok stu­diów, wie­czor­nych roz­mów z Ja­me­so­nem i zbyt wielu go­dzin spę­dzo­nych na za­sta­na­wia­niu się, czy Gray­son w końcu od­bie­rze cho­lerny te­le­fon.

„Skup się”. Wy­par­łam z głowy wszyst­kie my­śli i wy­ce­lo­wa­łam. Po­pa­trzy­łam wzdłuż lufy, na­bra­łam po­wie­trza do płuc, wy­pu­ści­łam je i od­da­łam strzał... a po­tem jesz­cze je­den i na­stępny.

W po­sia­dło­ści Haw­thorne’ów dało się zna­leźć wszystko, na­wet pry­watną strzel­nicę. Broń ni­gdy mnie nie po­cią­gała. Nie wi­dzia­łam w niej nic faj­nego. Nie uśmie­chało mi się jed­nak po­czu­cie, że by­łam kom­plet­nie bez­bronna. Z wy­sił­kiem roz­war­łam za­ci­śniętą szczękę, opu­ści­łam broń i zdję­łam ochra­nia­cze z uszu.

Nash obej­rzał tar­czę.

– Cał­kiem mały roz­rzut, młoda.

Teo­re­tycz­nie nie po­trze­bo­wa­łam pi­sto­letu – ani noża za cho­lewą buta. Teo­re­tycz­nie po­sia­dłość Haw­thorne’ów była kom­plet­nie nie­do­stępna, a kiedy wy­cho­dzi­łam poza jej ob­ręb, za­wsze to­wa­rzy­szyła mi uzbro­jona ochrona.

Jed­nak od­kąd moje na­zwi­sko zna­la­zło się w te­sta­men­cie To­biasa Haw­thorne’a, strze­lano do mnie, nie­mal wy­sa­dzono mnie w po­wie­trze oraz upro­wa­dzono. Teo­ria nie uchro­niła mnie przed kosz­ma­rami.

Zdo­łały tego do­ko­nać na­uki Na­sha, który tre­no­wał mnie w sztuce sa­mo­obrony.

– Czy twoja praw­niczka przy­nio­sła ci już pa­piery do­ty­czące za­rządu po­wier­ni­czego? – za­py­tał jakby ni­gdy nic.

Moja praw­niczka była jego eks­dziew­czyną, więc znał ją aż na­zbyt do­brze.

– Może tak, a może nie – od­par­łam.

Na­dal dźwię­czały mi w uszach słowa Alisy: „Zwy­kle w przy­padku tak mło­dego spad­ko­biercy jak ty wpro­wa­dzono by pewne za­bez­pie­cze­nia. Pan Haw­thorne uznał, że to nie­po­trzebne, za­tem jest to opcja, którą sama po­win­naś wziąć pod uwagę”. We­dług Alisy, gdy­bym po­wie­rzyła pie­nią­dze za­rzą­dowi, jego człon­ko­wie sta­liby na straży ma­jątku i dbali o jego po­mna­ża­nie w moim imie­niu. Sama Alisa oraz jej part­ne­rzy z kan­ce­la­rii McNa­mara, Or­tega, and Jo­nes rzecz ja­sna z chę­cią wy­stą­pi­liby w roli owego za­rządu, a mnie oczy­wi­ście nie od­ma­wiano by ni­czego, o co ze­chcia­ła­bym po­pro­sić. „W pełni od­wo­ły­walny za­rząd po­wier­ni­czy po pro­stu zmi­ni­ma­li­zuje cią­żącą na to­bie pre­sję, do­póki nie bę­dziesz go­towa, aby prze­jąć lejce”.

– Przy­po­mnij mi jesz­cze raz. – Nash po­chy­lił się, żeby po­chwy­cić mój wzrok. – Ja­kie mamy za­sady do­ty­czące nie­czy­stych za­grań?

Tu już bez wąt­pie­nia nie był tak sub­telny, za ja­kiego się uwa­żał, kiedy na­wią­zy­wał do Alisy Or­tegi, mimo to od­po­wie­dzia­łam na jego py­ta­nie.

– Nie ist­nieje coś ta­kiego jak nie­czy­sta gra – oświad­czy­łam. – O ile pro­wa­dzi do zwy­cię­stwa.

ROZ­DZIAŁ 4

Rano w dniu mo­ich osiem­na­stych uro­dzin – a jed­no­cze­śnie po­czątku je­sien­nej prze­rwy se­me­stral­nej w pre­sti­żo­wej szkole He­ights Co­un­try – zbu­dzi­łam się i uj­rza­łam wi­szącą w wej­ściu do mo­jego po­koju nie­wy­mow­nie piękną suk­nię ba­lową. Miała głę­boki gra­na­to­wo­zie­lony ko­lor, się­gała do pod­łogi, a jej górną część zdo­biły dzie­siątki ty­sięcy ma­lut­kich czar­nych klej­no­ci­ków ukła­da­ją­cych się w ciemny, hip­no­ty­zu­jący wzór.

To była suk­nia przy­cią­ga­jąca wzrok ni­czym ma­gnes. Suk­nia, która za­pie­rała dech w pier­siach i ścią­gała nie­ustanną uwagę.

Po­ka­zowa suk­nia na urzą­dzane z wielką pompą wi­do­wi­ska słu­żące kar­mie­niu ta­blo­idów i hasz­ta­gow­ców. „Do dia­bła, Aliso”. Po­de­szłam ostroż­nie do sukni, czu­jąc, że wzbiera we mnie bunt... i na­gle zo­ba­czy­łam bi­le­cik przy­wią­zany do wie­szaka: WŁÓŻ MNIE, JE­ŚLI SIĘ NIE BO­ISZ.

To nie był cha­rak­ter pi­sma Alisy.

Za­sta­łam Ja­me­sona na skraju Black Wood. Miał na so­bie biały frak, który aż za do­brze na nim le­żał. Stał koło... ba­lonu na roz­grzane po­wie­trze. Se­rio.

„Ja­me­son Win­che­ster Haw­thorne”. Pod­bie­głam, jakby ciężka suk­nia ba­lowa w ogóle nie spo­wal­niała mo­ich ru­chów i jak­bym nie no­siła noża przy­pię­tego pa­skami do uda.

Ja­me­son po­chwy­cił mnie, na­sze ciała zde­rzyły się ze sobą.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, dzie­dziczko.

Jedne po­ca­łunki były czułe, de­li­katne... a inne dzi­kie jak ogień.

W końcu przedarł się do mo­jej świa­do­mo­ści fakt, że mamy pu­blicz­ność. Oren za­cho­wy­wał się dys­kret­nie. Nie pa­trzył wprost na nas, ale mój szef ochrony na pewno nie za­mie­rzał po­zwo­lić Ja­me­so­nowi Haw­thorne’owi od­le­cieć tylko ze mną.

Nie­chęt­nie od­su­nę­łam się o krok.

– Lot ba­lo­nem? – za­py­ta­łam Ja­me­sona z prze­ką­sem. – Na­prawdę?

– Po­wi­nie­nem był cię uprze­dzić, dzie­dziczko... – Ja­me­son pod­cią­gnął się na brzeg gon­doli, prze­rzu­cił nogę na drugą stronę i wy­lą­do­wał w środku na ugię­tych ko­la­nach. – Je­stem nie­bez­piecz­nie do­bry w nie­spo­dzian­kach uro­dzi­no­wych.

Ja­me­son Haw­thorne był nie­bez­piecz­nie do­bry w wielu rze­czach.

Po­dał mi rękę. Chwy­ci­łam ją i na­wet nie pró­bo­wa­łam uda­wać, że przy­zwy­cza­iłam się do ta­kiego trak­to­wa­nia – do wszyst­kiego, co ro­bił. Do niego sa­mego. Mo­głoby upły­nąć mi­lion lat, a ja wciąż od nowa dzi­wi­ła­bym się ży­ciu, które za­pi­sał mi w spadku To­bias Haw­thorne.

Oren wsiadł do ba­lonu od razu po mnie i za­pa­trzył się na ho­ry­zont. Ja­me­son rzu­cił liny i pod­pa­lił ogień.

Po­szy­bo­wa­li­śmy w górę.

Wy­soko w po­wie­trzu pa­trzy­łam z ser­cem w gar­dle na Haw­thorne Ho­use.

– Jak się tym ste­ruje? – za­py­ta­łam Ja­me­sona, kiedy wszystko z wy­jąt­kiem nas i mo­jego bar­dzo dys­kret­nego ochro­nia­rza stało się małe, od­le­głe.

– Ni­jak. – Ra­miona Ja­me­sona oplo­tły mój tu­łów. – Cza­sami, dzie­dziczko, trzeba po pro­stu spraw­dzić, w którą stronę wieje wiatr, i usta­lić kurs.

Ba­lon sta­no­wił je­dy­nie po­czą­tek atrak­cji. Ja­me­son Haw­thorne nic nie ro­bił na pół gwizdka.

Pik­nik w ukry­tym miej­scu.

Lot he­li­kop­te­rem nad za­tokę.

Ucieczka przed pa­pa­raz­zimi.

Wolny ta­niec boso na plaży.

Ocean. Klif. Za­kład. Wy­ścig. Wy­zwa­nie. „Za­pa­mię­tam to na długo” – ta­kie emo­cje to­wa­rzy­szyły mi pod­czas po­dróży he­li­kop­te­rem do domu. „Wszystko zo­sta­nie na długo w mo­jej pa­mięci”. Na­wet po upły­wie wielu lat wciąż będę to czuła. Cię­żar sukni, wiatr na twa­rzy. Roz­grzany od słońca pia­sek na mo­jej skó­rze i tru­skawki w cze­ko­la­dzie roz­pły­wa­ją­cej się na moim ję­zyku.

O za­cho­dzie słońca już zbli­ża­li­śmy się do domu. To był per­fek­cyjny dzień. Żad­nych tłu­mów. Żad­nych ce­le­bry­tów. Żad­nego...

– Przy­ję­cie – jęk­nę­łam, kiedy he­li­kop­ter zbli­żył się do po­sia­dło­ści Haw­thorne’ów i po­pa­trzy­łam w dół.

Ogród z ozdob­nie przy­strzy­żo­nymi ro­śli­nami oraz przy­le­ga­jący do niego traw­nik były oświe­tlone ty­sią­cami ma­lut­kich lam­pek – i to jesz­cze nie było naj­gor­sze.

– Le­piej żeby to nie był par­kiet do tańca – po­wie­dzia­łam do Ja­me­sona po­nuro.

Ja­me­son usta­wił śmi­gło­wiec do lą­do­wa­nia, od­chy­lił głowę w tył i się uśmiech­nął.

– A nie sko­men­tu­jesz dia­bel­skiego młyna?

Nic dziw­nego, że mu­siał mnie wy­cią­gnąć na cały dzień z domu.

– Już nie ży­jesz, Haw­thorne.

Ja­me­son zga­sił sil­nik.

– Na szczę­ście, dzie­dziczko, męż­czyźni z rodu Haw­thorne’ów mają dzie­więć żyć.

Kiedy wy­sie­dli­śmy i ru­szy­li­śmy pie­szo w kie­runku ogrodu, zer­k­nę­łam na Orena i zmru­ży­łam oczy.

– Ty o wszyst­kim wie­dzia­łeś – rzu­ci­łam oskar­ży­ciel­sko.

– Moż­liwe, że po­ka­zano mi li­stę go­ści, któ­rych na­le­żało spraw­dzić przed wpusz­cze­niem na te­ren po­sia­dło­ści. – Mina szefa mo­jej ochrony zda­wała się ab­so­lut­nie nie­prze­nik­niona... do­póki im­preza nie zna­la­zła się w za­sięgu na­szego wzroku. W tym mo­men­cie Oren nie­mal się uśmiech­nął. – Nie­wy­klu­czone też, że zgło­si­łem za­strze­że­nia co do kilku osób na owej li­ście.

Po chwili oka­zało się, że mó­wiąc o kilku oso­bach, miał na my­śli pra­wie wszyst­kich.

Par­kiet zo­stał za­słany płat­kami róż i ozdo­biony sznu­rami de­li­kat­nych lam­pek, które prze­ci­nały się nad na­szymi gło­wami i lśniły sła­bym świa­tłem ni­czym świe­tliki w nocy. Kwar­tet smycz­kowy grał, ma­jąc po le­wej stro­nie tort w stylu, któ­rego spo­dzie­wa­ła­bym się ra­czej na kró­lew­skim we­selu. W od­dali ob­ra­cał się dia­bel­ski młyn. Kel­ne­rzy w smo­kin­gach no­sili tace z szam­pa­nem i hors d’oeu­vres.

Nie było jed­nak ni­kogo z go­ści.

– Po­doba ci się? – Libby wy­ro­sła na­gle jak spod ziemi. Ubrana jak po­stać z go­tyc­kiej ba­śni, uśmie­chała się od ucha do ucha. – Chcia­łam, żeby to były płatki czar­nych róż, ale te też są ładne.

– Co to wła­ści­wie jest? – za­py­ta­łam le­dwo sły­szal­nym gło­sem.

Sio­stra szturch­nęła mnie ra­mie­niem.

– Na­zwa­li­śmy to ba­lem in­tro­wer­tyka.

– Ni­kogo tu nie ma.

Po­czu­łam, że na mo­jej twa­rzy też po­ja­wia się uśmiech.

– Nie­prawda – od­parła we­soło Libby. – Ja je­stem. Nash krę­cił no­sem na ele­ganc­kie po­trawy, więc przy­dzie­lił so­bie za­da­nie mi­strza grilla. Pan Lau­gh­lin ob­słu­guje dia­bel­ski młyn pod czuj­nym okiem pani Lau­gh­lin. Thea i Re­becca wy­mknęły się w me­gau­stronny kąt za rzeź­bami lo­do­wymi. Xan­der pil­nuje nie­spo­dzianki dla cie­bie, a tam są Zara i Bu­nia!

Ob­ró­ci­łam się do­kład­nie w chwili, w któ­rej po­czu­łam dźgnię­cie koń­cem la­ski. Bab­cia Ja­me­sona pa­trzyła na mnie groź­nie, tym­cza­sem jego ciotka zda­wała się w dys­kretny spo­sób roz­ba­wiona.

– Ty, dziew­czę – zwró­ciła się do mnie Bu­nia sło­wem, które w jej ustach już zdą­żyło się stać za­stęp­czą wer­sją mo­jego imie­nia. – W tym de­kol­cie wy­glą­dasz jak la­dacz­nica. – Po­gro­ziła mi la­ską, a po­tem mruk­nęła: – I tak trzy­maj.

– Zga­dzam się z nią – do­biegł głos z mo­jej le­wej strony. – Wszyst­kiego naj­zę­bist­szego z oka­zji osiem­nastki, moja śliczna la­fi­flą­dro.

– Max? – Wbi­łam wzrok w moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę, a po­tem prze­nio­słam go z po­wro­tem na Libby.

– Nie­spo­dzianka!

Ja­me­son koło mnie prych­nął kpiąco.

– Alisa chyba mo­gła od­nieść wra­że­nie, że szy­kuje się o wiele więk­sza im­preza.

Wiel­kiego przy­ję­cia jed­nak nie było. Przy­szli­śmy tylko... my.

Max oto­czyła mnie ra­mie­niem.

– Za­py­taj mnie, jak jest w col­lege’u!

– Jak jest w col­lege’u? – za­py­ta­łam na­dal kom­plet­nie oszo­ło­miona.

Max wy­szcze­rzyła zęby.

– Nie tak roz­ryw­kowo, jak na sko­kach śmierci z dia­bel­skiego młyna.

– Na sko­kach śmierci z dia­bel­skiego młyna? – po­wtó­rzy­łam.

Coś mi pod­po­wia­dało, że to po­mysł Xan­dra. Wie­dzia­łam na sto pro­cent, że tych dwoje cały czas utrzy­my­wało ze sobą kon­takt.

– Kto wy­grywa? – Ja­me­son prze­chy­lił na bok głowę.

Max od­po­wie­działa, ale nie zdą­ży­łam za­re­je­stro­wać w gło­wie jej słów, bo uj­rza­łam ruch ką­tem oka – a może go wy­czu­łam. Wy­czu­łam obec­ność tego czło­wieka. Na par­kiet wszedł ubrany cał­ko­wi­cie na czarno, we fraku za dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów, który no­sił w taki spo­sób, w jaki inni chłopcy no­szą roz­cią­gnięte swe­try – Gray­son Haw­thorne.

„Wró­cił do domu”. Tej my­śli to­wa­rzy­szyło wspo­mnie­nie ostat­niego razu, kiedy go wi­dzia­łam: Wy­bra­ko­wany Gray­son. Ja u jego boku. Tu i te­raz Gray­son Haw­thorne na chwilę za­trzy­mał wzrok na mnie, a po­tem po­wiódł oczami po resz­cie to­wa­rzy­stwa.

– Skoki śmierci z dia­bel­skiego młyna – po­wie­dział bez­na­mięt­nym gło­sem. – To się ni­gdy do­brze nie koń­czy.

ROZ­DZIAŁ 5

Następ­nego dnia po prze­bu­dze­niu zo­ba­czy­łam moją ba­lową suk­nię roz­cią­gniętą na końcu łóżka. Ja­me­son spał koło mnie. Po­wstrzy­ma­łam się przed do­tknię­ciem pal­cami jego mocno za­ry­so­wa­nej szczęki albo po­gła­ska­niem opusz­kami dłu­giej bli­zny, która prze­ci­nała jego tors.

Py­ta­łam go wiele razy, skąd ma tę bli­znę, i usły­sza­łam od niego mnó­stwo róż­nych od­po­wie­dzi. Za każ­dym ra­zem co in­nego było winne oka­le­cze­nia. Ostra skała. Sta­lowy pręt. Szyba sa­mo­chodu.

Li­czy­łam na to, że pew­nego dnia do­cze­kam się szcze­rej od­po­wie­dzi.

Po­zwo­li­łam so­bie na jesz­cze krótką chwilę u jego boku, po czym wy­mknę­łam się z łóżka, się­gnę­łam po moją przy­pinkę Haw­thorne’ów, ubra­łam się i ze­szłam na par­ter.

Gray­son sie­dział w ja­dalni. Sam.

– Nie są­dzi­łam, że jesz­cze wró­cisz do domu – po­wie­dzia­łam, za­jąw­szy miej­sce na­prze­ciw niego wbrew in­stynk­towi, który pod­po­wia­dał mi, że­bym tego nie ro­biła.

– Z teo­re­tycz­nego punktu wi­dze­nia to już nie jest mój dom. – Mó­wił ci­cho, ale jego głos wy­peł­nił po­kój ni­czym fala przy­pływu. – Już bar­dzo nie­długo wszystko tu ofi­cjal­nie sta­nie się twoją wła­sno­ścią.

Nie był to wy­rzut ani skarga. Gray­son stwier­dził po pro­stu fakt.

– To nie zna­czy, że co­kol­wiek musi się zmie­nić – po­wie­dzia­łam.

– Avery. – Prze­ni­kliwe blade oczy pa­trzyły pro­sto na mnie. – Wszystko musi się zmie­nić. Ty mu­sisz się zmie­nić.

Przed moim przy­by­ciem Gray­son był wska­zy­wany jako oczy­wi­sty spad­ko­bierca ro­dzin­nej for­tuny. Mo­głam uwa­żać go za eks­perta w kwe­stii tego, co musi zo­stać w tym celu zro­bione.

Jako je­dyna wie­dzia­łam o nim coś jesz­cze. Pod ma­ską sta­ło­ści i opa­no­wa­nia Gray­son kru­szał, za­czy­nał się roz­sy­py­wać. Nie mo­głam tego gło­śno po­wie­dzieć, nie mo­głam zdra­dzić, że w ogóle krążą mi po gło­wie tego ro­dzaju my­śli, za­tem po­zo­sta­łam przy bie­żą­cym te­ma­cie roz­mowy.

– A je­śli w po­je­dynkę nie zdo­łam tego zro­bić? – za­py­ta­łam.

– Nie je­steś sama. – Gray­son na dłu­żej za­trzy­mał wzrok na mo­jej twa­rzy, a po­tem po­woli, roz­myśl­nie prze­rwał ów kon­takt. – Co roku w dniu na­szych uro­dzin – po­wie­dział po na­my­śle – se­nior wzy­wał nas do swo­jego ga­bi­netu.

Sły­sza­łam już wcze­śniej tę hi­sto­rię.

– In­we­stuj. Roz­wi­jaj. Twórz – pod­po­wie­dzia­łam.

Bra­cia Haw­thorne’owie już od dzie­ciń­stwa do­sta­wali co roku na uro­dziny dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów, które mo­gli in­we­sto­wać w do­wolny spo­sób. Mieli też wy­brać ta­lent albo hobby warte roz­wi­ja­nia bez względu na koszty. Na końcu To­bias Haw­thorne da­wał im uro­dzi­nowe za­da­nie – po­le­ga­jące na wy­my­śle­niu, stwo­rze­niu lub do­ko­na­niu cze­goś waż­nego albo spra­wie­niu, żeby to coś stało się fak­tem.

– In­we­stuj. Tę część wkrótce bę­dziesz miała za­ła­twioną. Roz­wi­jaj. Po­win­naś wy­brać to, czego pra­gniesz dla wła­snego do­bra. Nie cho­dzi o przed­miot ani do­świad­cze­nie, lecz o umie­jęt­ność. – Cze­ka­łam, aż Gray­son za­pyta mnie, na jaką zdol­ność się zde­cy­duję, ale tego nie zro­bił. Bez słowa wy­jął z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki no­tes w skó­rza­nej okładce i prze­su­nął go do mnie po bla­cie biurka. – W ra­mach uro­dzi­no­wego za­da­nia bę­dziesz mu­siała uło­żyć plan.

Skóra miała głę­boki, in­ten­syw­nie brą­zowy ko­lor i była miękka w do­tyku. Brzegi kar­tek nie scho­dziły się ide­al­nie równo, jakby no­tes zszyto ręcz­nie.

– Za­pewne po­win­naś za­cząć od jak naj­lep­szej orien­ta­cji w kwe­stiach fi­nan­so­wych. Zdo­byw­szy tę wie­dzę, za­sta­nów się nad swoją przy­szło­ścią i spo­rządź mapę zo­bo­wią­zań do­ty­czą­cych czasu oraz pie­nię­dzy na naj­bliż­sze pięć lat.

Otwo­rzy­łam no­tes. Grube, kre­mowe kartki były pu­ste.

– Na­pisz to so­bie – in­stru­ował mnie da­lej Gray­son. – A po­tem pod­rzyj i prze­pisz od nowa. Po­wta­rzaj ten cykl, do­póki nie uzy­skasz planu, który ma szansę po­wo­dze­nia.

– Do­brze wiesz, co sam zro­bił­byś na moim miej­scu.

Mo­gła­bym przy­jąć za­kład o całą moją for­tunę, że on już miał taki dzien­nik oraz go­towy plan.

Gray­son znowu skie­ro­wał wzrok ku mo­jej twa­rzy.

– Ty nie je­steś mną.

Za­sta­no­wiło mnie, czy kto­kol­wiek na Ha­rvar­dzie – choćby je­den czło­wiek – wie­dział o nim przy­naj­mniej jedną dzie­siątą tego, co wie­dzia­łam ja oraz jego bra­cia.

– Obie­ca­łeś mi po­moc. – Słowa wy­mknęły mi się, za­nim zdą­ży­łam ugryźć się w ję­zyk. – Po­wie­dzia­łeś, że na­uczysz mnie wszyst­kiego, co mu­szę umieć.

Zna­łam Gray­sona Haw­thorne’a na tyle do­brze, by wie­dzieć, że nie mu­szę mu wy­po­mi­nać nie­do­trzy­ma­nia obiet­nicy. Nie mia­łam prawa żą­dać od niego do­trzy­ma­nia słowa w tej spra­wie – ani w żad­nej in­nej. Cho­dzi­łam z Ja­me­so­nem. Ko­cha­łam Ja­me­sona. Od Gray­sona zaś przez całe jego cho­lerne ży­cie wy­ma­gano zbyt wiele.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam. – To nie twój pro­blem.

– Nie rób tego – po­wie­dział ostro Gray­son. – Nie patrz na mnie tak, jak­bym był wy­bra­ko­wany.

Wiem, że nie je­steś wy­bra­ko­wany. Już raz mu to po­wie­dzia­łam. Wtedy mi nie uwie­rzył. Te­raz nie mia­łam po­wodu są­dzić, że bę­dzie ina­czej.

– Alisa chce, żeby za­rząd po­wier­ni­czy kon­tro­lo­wał fi­nanse – po­wie­dzia­łam, bo by­łam mu winna przy­naj­mniej zmianę te­matu.

Gray­son za­re­ago­wał unie­sie­niem brwi.

– Oczy­wi­ście, że tego chce.

– Jesz­cze się na nic nie zgo­dzi­łam.

Le­dwo wi­doczny uśmiech po­ja­wił się w ką­ci­kach jego ust.

– Oczy­wi­ście, że nie.

Za­nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć, w drzwiach sta­nął Oren.

– Przed chwilą dzwo­nił je­den z mo­ich lu­dzi – zwró­cił się do mnie. – Ktoś się do­bija do bramy.

W moim umy­śle za­brzę­czał dzwo­nek alarmu – Oren miał wszel­kie atuty, by sa­mo­dziel­nie ra­dzić so­bie z nie­pro­szo­nymi go­śćmi. „Skye? A  może Ricky?”. Matka Gray­sona i mój wiecz­nie spłu­kany i nie­obecny oj­ciec już opu­ścili wię­zie­nie, gdzie tra­fili za za­mach na mnie, który o dziwo nie oni za­pla­no­wali. To jed­nak nie zna­czyło, że prze­stali sta­no­wić za­gro­że­nie.

– Kto to? – Rysy twa­rzy Gray­sona wy­ostrzyły się ni­czym szpady.

Oren po­pa­trzył na mnie cier­pli­wie i od­po­wie­dział:

– Twier­dzi, że ma na imię Eve.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki