The Grandest Game. Tom 1. Największa gra - Jennifer Lynn Barnes - ebook

The Grandest Game. Tom 1. Największa gra ebook

Jennifer Lynn Barnes

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

SIEDEM BILETÓW WYSPA MARZEŃ SZANSA ŻYCIA

WITAJ W NAJWIĘKSZEJ GRZE

– corocznym konkursie organizowanym przez miliarderkę Avery Grambs i czterech braci Hawthorne. Przepustką do udziału jest jeden z siedmiu złotych biletów. Stawką są miliony dolarów, więc siedmioro graczy nie zawaha się przed niczym.

Jednym chodzi o pieniądze. Innym o władzę. A jeszcze inni mają swoje powody.

Jednak w miarę jak napięcie rośnie, a wyzwania doprowadzają graczy do granic możliwości – fizycznych, psychicznych i emocjonalnych – szybko staje się jasne, że nie wszyscy grają zgodnie z zasadami.

Pierwszy tom nowej serii z uniwersum The Inheritance Games.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 411

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału The Gran­dest Game
Co­py­ri­ght © 2024 by Jen­ni­fer Lynn Bar­nes Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ma­ca­da­mia Li­te­rary Agency and Cur­tis Brown, Ltd. The mo­ral ri­ghts of the au­thor have been as­ser­ted. Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver art co­py­ri­ght © 2024 by Katt Phatt Co­ver de­sign by Ka­rina Granda Co­ver co­py­ri­ght © 2024 by Ha­chette Book Group, Inc.
Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-945-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Rose

PRO­LOG

PRZED RO­KIEM

Każdy ro­dzaj wła­dzy ma swoją cenę. Py­ta­nie tylko, jak wy­soką – i kto ma ją za­pła­cić.

Ro­han wie­dział o tym le­piej niż więk­szość lu­dzi. Wie­dział rów­nież, że nie warto prze­sad­nie się tym gryźć. Bądź co bądź, czymże jest dla przy­ja­ciół utrata kilku kro­pel krwi albo zła­mane serce czy pa­lec?

Nie żeby Ro­han miał ko­goś, kogo mógłby na­zwać przy­ja­cie­lem.

– Za­py­taj mnie, dla­czego tu je­steś. – Wy­po­wie­dziane ci­chym gło­sem po­le­ce­nie po­se­sora prze­cięło po­wie­trze ni­czym ostrze mie­cza.

Po­se­sor The De­vil’s Mercy sta­no­wił ucie­le­śnie­nie wła­dzy i wy­cho­wał Ro­hana ni­czym wła­snego syna – uży­tecz­nego syna o amo­ral­nym, ma­kia­we­licz­nym umy­śle. Już jako dziecko Ro­han ro­zu­miał, że w tym taj­nym, pod­ziem­nym pa­łacu wie­dza jest wa­lutą, a jej brak – sła­bo­ścią.

Na pewno nie za­mie­rzał o nic py­tać.

Po pro­stu uśmiech­nął się w iście ło­trzy­kow­ski spo­sób, który sta­no­wił rów­nie sku­teczną broń w jego ar­se­nale jak sko­lek­cjo­no­wane prze­zeń do tej pory ostrza i se­krety.

– Py­ta­nia są dla tych, co nie znają in­nych dróg uzy­ski­wa­nia od­po­wie­dzi.

– Ty zaś je­steś mi­strzem owych spo­so­bów – za­uwa­żył z uzna­niem po­se­sor. – Ob­ser­wa­cji, ma­ni­pu­la­cji, umie­jęt­no­ści roz­pły­wa­nia się w mroku albo prze­bie­głego pod­da­wa­nia in­nych swo­jej woli.

– A przy oka­zji, od pa­trze­nia na mnie nie bolą oczy. – Ro­han pro­wa­dził nie­bez­pieczną grę, ale tylko tak umiał grać.

– Skoro nie za­mie­rzasz py­tać... – Dłoń po­se­sora za­mknęła się na gałce jego bo­gato zdo­bio­nej srebr­nej la­ski. – Po­wiedz mi, Ro­ha­nie, dla­czego cię do sie­bie we­zwa­łem?

Za­tem to już. Ab­so­lutna pew­ność wła­snych do­my­słów szu­miała w ży­łach Ro­hana, kiedy udzie­lił od­po­wie­dzi:

– W związku z suk­ce­sją.

The De­vil’s Mercy na pierw­szy rzut oka był luk­su­so­wym do­mem gry, taj­nym, zna­nym je­dy­nie jego człon­kom – lu­dziom ul­tra­bo­ga­tym, szla­chet­nie uro­dzo­nym, wpły­wo­wym. W grun­cie rze­czy jed­nak Mercy peł­nił o wiele waż­niej­szą funk­cję. Dzie­dzic­twa hi­sto­rycz­nego. Ośrodka za­ku­li­so­wej wła­dzy. Miej­sca, w któ­rym za­wie­rano umowy i gdzie wy­ku­wały się nowe for­tuny.

– W związku z suk­ce­sją – po­twier­dził jego słowa po­se­sor. – Po­trze­buję na­stępcy. Po­wie­dziano mi, że mam przed sobą jesz­cze dwa lata ży­cia, naj­wy­żej trzy. Do trzy­dzie­stego pierw­szego grud­nia przy­szłego roku za­mie­rzam prze­ka­zać mu ko­ronę.

Moż­liwe, że kto inny wy­ło­wiłby spo­śród tych słów przede wszyst­kim uwagę o zbli­ża­ją­cej się śmierci, ale nie Ro­han. W ciągu dwu­stu lat tylko cztery razy do­szło do prze­ka­za­nia kon­troli nad Mercy. Na­stępca za­wsze był młody i pia­sto­wał funk­cję po­se­sora do końca ży­cia.

Dla Ro­hana za­wsze był to osta­teczny cel.

– Nie je­stem twoim je­dy­nym kan­dy­da­tem na na­stępcę.

– Dla­czego miał­byś nim być?

W ustach po­se­sora nie brzmiało to jak py­ta­nie re­to­ryczne. „Prze­ko­naj mnie, chłop­cze”.

„Znam każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy Mercy” – po­my­ślał Ro­han. „Każdy cień, każdy trik. Człon­ko­wie mnie ko­ja­rzą. Wie­dzą, że nie wolno ze mną za­dzie­rać. Ty sam już przy­wo­ła­łeś moje ta­lenty – w każ­dym ra­zie te, o któ­rych wolno mó­wić”.

Jed­nak Ro­han zde­cy­do­wał się na inną tak­tykę.

– Obaj wiemy, że je­stem wy­jąt­ko­wym dra­niem – po­wie­dział.

– Je­steś tym, kim cię uczy­ni­łem. Ale pewne rze­czy trzeba so­bie wy­wal­czyć.

– Je­stem go­towy.

Ro­han czuł się tak, jak za każ­dym ra­zem, gdy sta­wał do walki na ringu, wie­dząc, że ból jest nie­unik­niony – oraz nie­istotny.

– Obo­wią­zuje pe­wien wa­ru­nek. – Po­se­sor prze­szedł do sedna. – Je­śli chcesz prze­jąć wła­dzę nad Mercy, mu­sisz ku­pić so­bie do tego prawo. Dzie­sięć mi­lio­nów fun­tów po­winno wy­star­czyć.

Ro­han au­to­ma­tycz­nie za­czął wy­zna­czać w my­ślach kurs do zdo­by­cia ko­rony. Fakt, że w ogóle do­strze­gał swoje moż­li­wo­ści, uru­cho­mił w nim szó­sty zmysł.

– Gdzie tkwi ha­czyk?

– Ha­czyk, mój chłop­cze, tkwi tam, gdzie za­wsze: w moim przy­padku oraz w przy­padku wszyst­kich, któ­rzy pre­ten­do­wali do tego miana przed nami, aż do na­stępcy pierw­szego po­se­sora. Nie wolno ci uzy­skać tej for­tuny w mu­rach Mercy ani wy­ko­rzy­stać w tym celu żad­nej prze­wagi zdo­by­tej w trak­cie two­jego za­trud­nie­nia w tym miej­scu. Nie wolno ci prze­by­wać tu, po­słu­gi­wać się na­zwą Mercy, sta­rać się o przy­sługi ze strony człon­ków klubu ani ich przyj­mo­wać.

Poza mu­rami Mercy Ro­han nie miał ab­so­lut­nie nic – na­wet na­zwi­ska.

– W ciągu naj­bliż­szych dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin wy­je­dziesz z Lon­dynu i nie wró­cisz, do­póki nie zdo­bę­dziesz wpi­so­wego.

„Dzie­sięć mi­lio­nów fun­tów”. To nie było zwy­kłe wy­zwa­nie. Ra­czej ba­ni­cja.

– Pod twoją nie­obec­ność – mó­wił da­lej po­se­sor – księżna bę­dzie za­stę­po­wać cię jako fak­to­tum. Je­żeli nie uda ci się zgro­ma­dzić wy­star­cza­ją­cej kwoty, to ona zo­sta­nie moją na­stęp­czy­nią.

Ro­han po­znał już za­tem wszystko – re­guły gry, stawkę, ry­zyko.

– Ru­szaj więc – rzekł po­se­sor, za­stę­pu­jąc Ro­ha­nowi drogę do czę­ści miesz­kal­nej. – Czas start!

Ro­han znał Lon­dyn na wy­lot. Umiał się po­ru­szać w każ­dej czę­ści mia­sta, tak ele­ganc­kiej, jak i po­dej­rza­nej – był jak duch. Ale po raz pierw­szy, od­kąd ukoń­czył pięć lat, nie miał opcji po­wrotu do Mercy.

„Znajdź lukę. Znajdź punkt za­cze­pie­nia. Znajdź słabe ogniwo”. Umysł Ro­hana pra­co­wał na wy­so­kich ob­ro­tach. Tym­cza­sem ro­zej­rzał się za ku­flem piwa.

Przed pu­bem, na który się zde­cy­do­wał, gry­zły się ze sobą dwa psy. Suka – mniej­sza, przy­po­mi­na­jąca z wy­glądu wil­czycę – prze­gry­wała star­cie. Wcho­dze­nie mię­dzy wal­czące zwie­rzęta za­pewne nie na­le­żało do naj­roz­sąd­niej­szych de­cy­zji, lecz Ro­han już dawno prze­kro­czył gra­nicę roz­sądku.

Po chwili, po­zbyw­szy się więk­szego psa, Ro­han starł krew z przed­ra­mie­nia i uklęk­nął przed suką. Ta wark­nęła na niego groź­nie. Uśmiech­nął się do niej.

Wtem ktoś otwo­rzył drzwi pubu. Z wnę­trza do­biegł do­no­śny głos dzien­ni­ka­rza pro­wa­dzą­cego wy­da­nie wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji.

– Jak wy­nika z na­de­sła­nych nam in­for­ma­cji, wy­ło­niono zwy­cięzcę pierw­szej edy­cji tur­nieju Naj­więk­sza Gra. Naj­więk­sza Gra ma być do­roczną ry­wa­li­za­cją pełną skom­pli­ko­wa­nych za­ga­dek lo­gicz­nych, za­pro­jek­to­waną z ol­brzy­mim roz­ma­chem i fi­nan­so­waną przez spad­ko­bier­czy­nię for­tuny Haw­thorne’a, Avery Grambs. Zwy­cięzca na­grody, wy­no­szą­cej sie­dem­na­ście mi­lio­nów do­la­rów, zo­sta­nie ogło­szony na żywo...

Drzwi za­trza­snęły się z hu­kiem.

Oczy Ro­hana na­po­tkały wil­czy wzrok.

– Do­roczna – mruk­nął chło­pak.

To zna­czyło, że za rok od­bę­dzie się ko­lejna edy­cja. Miał za­tem dwa­na­ście mie­sięcy na opra­co­wa­nie planu dzia­ła­nia. Rok na za­aran­żo­wa­nie wszyst­kiego, jak na­leży. Na szczę­ście Avery Grambs ni­gdy nie była peł­no­praw­nym człon­kiem The De­vil’s Mercy.

„Oto i słabe ogniwo”. Ro­han wstał. Wy­cią­gnął rękę do drzwi pubu i zer­k­nął w dół.

– Wcho­dzisz? – za­py­tał psa.

W środku wła­ści­ciel pubu od razu roz­po­znał Ro­hana.

– Co dzi­siaj po­dać?

Czło­wiek o umie­jęt­no­ściach i re­pu­ta­cji Ro­hana za­wsze miał kilka asów w rę­ka­wie, na­wet bez wspar­cia ze strony Mercy.

– Dla mnie pintę piwa – po­wie­dział. – A dla niej stek. – Usta Ro­hana wy­gięły się w łuk, je­den ich ką­cik uniósł się wy­żej niż drugi. – I śro­dek trans­portu, który po­zwoli mi się wy­do­stać z Lon­dynu. Jesz­cze dzi­siej­szej nocy.

ROZ­DZIAŁ 1

LYRA

Sen za­czął się tym, czym za­wsze się za­czy­nał – kwia­tem. Wi­dok trzy­ma­nej w ręce ka­lii na­peł­nił Lyrę mdlą­cym, słod­ka­wym stra­chem. Zer­k­nęła na drugą dłoń – i ża­ło­sne resztki ko­rali z cu­kier­ków. Na sznu­rek były na­wle­czone le­d­wie trzy pu­drowe krążki.

„Nie”.

W pew­nym sen­sie Lyra miała świa­do­mość tego, że ukoń­czyła już dzie­więt­na­ście lat, ale we śnie jej dło­nie zda­wały się drobne – były dłońmi dziecka. Pa­dał na nią ol­brzymi cień.

A po­tem usły­szała szept: „To wina Haw­thorne’a”.

Cień – jej bio­lo­giczny oj­ciec – od­wró­cił się i od­szedł. Lyra nie wi­działa jego twa­rzy. Do­biegł ją od­głos kro­ków od­da­la­ją­cych się w górę scho­dów.

„On ma broń”.

Lyra zbu­dziła się rap­tow­nie, od­dech wiązł jej w piersi, ciało było na­prę­żone, a głowa... spo­czy­wała na bla­cie biurka. W ciągu kilku se­kund po­trzeb­nych, by wzrok od­zy­skał ostrość, a świat wró­cił na swoje miej­sce, Lyra przy­po­mniała so­bie, że znaj­duje się w sali wy­kła­do­wej.

Tyle że sala była opu­sto­szała.

– Zo­stało jesz­cze dzie­sięć mi­nut do końca te­stu.

Je­dy­nym oprócz niej czło­wie­kiem w po­miesz­cze­niu był pięć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna w ble­ze­rze.

„Te­stu?”. Lyra rzu­ciła okiem na ze­gar na ścia­nie. Kiedy do­tarło do niej, która go­dzina, za­częła wzbie­rać w niej pa­nika.

– Na tym eta­pie mo­żesz się już przy­go­to­wać na zero punk­tów. – Wy­kła­dowca po­pa­trzył na nią z dez­apro­batą. – Twoi ko­le­dzy dawno skoń­czyli. Do­my­ślam się, że oni nie im­pre­zo­wali całą noc.

„Bo to oczy­wi­ście je­dyna przy­czyna, dla któ­rej dziew­czyna o moim wy­glą­dzie może być na tyle zmę­czona, żeby za­snąć na lek­cji”. Gniew za­pło­nął w sercu Lyry, roz­wie­wa­jąc resztki stra­chu wy­wo­ła­nego kosz­ma­rem. Zer­k­nęła na kartkę. „Test wie­lo­krot­nego wy­boru”.

– Zo­ba­czę, ile uda mi się roz­wią­zać w ciągu dzie­się­ciu mi­nut.

Lyra wy­jęła dłu­go­pis z ple­caka i za­częła czy­tać.

Więk­szo­ści lu­dzi wy­obraź­nia pod­suwa ob­razy. Ly­rze pod­su­wała je­dy­nie słowa, po­ję­cia i emo­cje. Je­dy­nym przy­pad­kiem, w któ­rym wi­działa co­kol­wiek oczami wy­obraźni, były jej sny. Na szczę­ście dzięki temu, że nie za­mu­lały jej żadne wi­zu­ali­za­cje, Lyra bar­dzo szybko czy­tała. Rów­nie szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści ten, kto ukła­dał py­ta­nia do spraw­dzianu, wpadł w prze­wi­dy­walny, wy­glą­da­jący zna­jomo sche­mat.

Żeby wska­zać wła­ściwą od­po­wiedź, wy­star­czyło roz­szy­fro­wać za­leż­no­ści mię­dzy za­pro­po­no­wa­nymi moż­li­wo­ściami. Czy dwie z nich były swo­imi prze­ci­wień­stwami? Czy jedno z tych prze­ci­wieństw róż­niło się od po­zo­sta­łych punk­tów je­dy­nie niu­an­sami? A może po­dano dwie opcje, które z po­zoru brzmiały jed­na­kowo? Albo jedna lub wię­cej od­po­wie­dzi na pierw­szy rzut oka zda­wały się wła­ściwe, lecz za­pewne ta­kie nie były?

Tak to już było z te­stami wie­lo­krot­nego wy­boru. Je­śli umia­łeś zła­mać kod, to nie mu­sia­łeś znać ma­te­riału.

W ciągu pierw­szej mi­nuty Lyra za­zna­czyła pięć od­po­wie­dzi. Cztery w ciągu na­stęp­nej. Im wię­cej kra­tek za­kre­ślała, tym bar­dziej wy­czu­walne sta­wało się roz­draż­nie­nie wy­kła­dowcy.

– Mar­nu­jesz mój czas – stwier­dził. – Oraz swój.

Dawna Lyra mo­głaby wziąć so­bie do serca ton, któ­rym to po­wie­dział. Ona jed­nak tylko czy­tała szyb­ciej. „Roz­po­znaj wzór, znajdź od­po­wiedź”. Skoń­czyła mi­nutę przed koń­cem wy­zna­czo­nego czasu i od­dała kartkę, wie­dząc do­kład­nie, co pro­fe­sor wi­dział, kiedy na nią pa­trzył – dziew­czynę o ciele, które spra­wiało, że na jej wi­dok lu­dzie czę­ściej my­śleli „im­pre­zo­wiczka” niż „tan­cerka”.

Nie żeby na­dal ćwi­czyła ta­niec – już nie.

Lyra chwy­ciła swoją torbę i od­wró­ciła się do wyj­ścia, lecz wy­kła­dowca ją za­trzy­mał.

– Cze­kaj – na­ka­zał krótko. – Od razu to spraw­dzę i wy­sta­wię ci ocenę.

Za­pewne miał na my­śli: „Dam ci na­uczkę”.

Wolno zwra­ca­jąc się z po­wro­tem w jego kie­runku, Lyra miała do­syć czasu, żeby nadać swo­jej twa­rzy neu­tralny wy­raz.

Z pierw­szych dzie­się­ciu py­tań wy­kła­dowca za­zna­czył tylko jedną błędną od­po­wiedź. Marsz­cząc brwi, spraw­dzał da­lej, pro­cent pra­wi­dłowo roz­wią­za­nych za­dań zaś utrzy­mał się, a na­wet wzrósł.

– Dzie­więć­dzie­siąt cztery. – Męż­czy­zna uniósł wzrok nad kartką. – Nie­źle.

„Jesz­cze się prze­ko­nasz” – po­my­ślała Lyra.

– Wy­obraź so­bie, ile mo­gła­byś osią­gnąć, gdy­byś się tro­chę przy­ło­żyła.

– Skąd pan może wie­dzieć, na ile się przy­kła­dam? – za­py­tała Lyra.

Po­wie­działa to ci­cho, ale hardo pa­trzyła mu w oczy.

– Przy­szłaś na za­ję­cia w pi­ża­mie, nie­ucze­sana, i prze­spa­łaś więk­szą część te­stu – stwier­dził su­ro­wym gło­sem pro­fe­sor.

Lyra wzru­szyła ra­mio­nami.

– Może dla­tego, że nie cho­dzę na te za­ję­cia.

– Nie... – Zro­bił pauzę i utkwił wzrok w jej twa­rzy. – Jak...

– Nie cho­dzę na pań­skie za­ję­cia – po­wtó­rzyła Lyra. – Za­snę­łam na po­przed­nim wy­kła­dzie.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, od­wró­ciła się i ru­szyła przej­ściem mię­dzy sto­łami w kie­runku drzwi. Sta­wiała dłu­gie kroki. Może na­wet szła z wdzię­kiem.

Może na­dal miała w so­bie tro­chę gra­cji.

Pro­fe­sor za­py­tał pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Ja­kim cu­dem udało ci się roz­wią­zać po­praw­nie dzie­więć­dzie­siąt cztery pro­cent te­stu z przed­miotu, na który nie cho­dzisz?

Lyra nie zwol­niła kroku. Na­dal zwró­cona ple­cami do wy­kła­dowcy, od­po­wie­działa:

– Pod­chwy­tliwe py­ta­nia ob­ra­cają się prze­ciwko ukła­da­ją­cemu test, kiedy te­sto­wana osoba wie, jak wy­pa­trzyć pod­chwy­tli­wo­ści.

ROZ­DZIAŁ 2

LYRA

P o po­łu­dniu przy­szedł mejl. Od dzie­ka­natu, do wia­do­mo­ści działu fi­nan­so­wego, te­mat: Wstrzy­ma­nie re­je­stra­cji. Prze­czy­ta­nie go trzy razy nie wpły­nęło na zmianę jego tre­ści.

Przy czwar­tym czy­ta­niu za­dzwo­nił te­le­fon Lyry. „Jest okej” – na­po­mniała się, jak we­szło jej to w na­wyk. „Wszystko bę­dzie do­brze”.

Przy­go­to­wu­jąc się na cios, ode­brała po­łą­cze­nie.

– Cześć, mamo.

– O! A więc pa­mię­tasz, kim je­stem! I twój te­le­fon nie prze­stał dzia­łać! I nie zo­sta­łaś upro­wa­dzona przez se­ryj­nego mor­dercę o ma­te­ma­tycz­nym umy­śle, pra­gną­cego włą­czyć cię do swo­jego nie­praw­do­po­dob­nie zło­wro­giego rów­na­nia.

– Pi­szesz nową książkę? – do­my­śliła się Lyra.

– Pi­szę nową książkę! Ona od lu­dzi woli liczby. On jest po­li­cjan­tem, który bar­dziej ufa swo­jemu in­stynk­towi niż jej kal­ku­la­cjom. Oboje się nie zno­szą.

– W po­zy­tyw­nym sen­sie?

– Bar­dzo po­zy­tyw­nym. A skoro już mowa o wy­bu­cho­wej che­mii i ro­man­tycz­nym na­pię­ciu, to... jak się czu­jesz?

Lyra zro­biła kwa­śną minę.

– Nie udała ci się zmiana te­matu, mamo.

– Od­po­wiedz na moje py­ta­nie, nie przyj­muję żad­nych wy­krę­tów. Za­czy­nam za­uwa­żać u sie­bie nie­po­ko­jące ob­jawy od­sta­wie­nia kon­tak­tów z córką. Na do­miar złego twój tata uważa, że pierw­szy ty­dzień li­sto­pada to jesz­cze za wcze­śnie na świą­teczne ozdoby, twój brat ma do­piero cztery lata i nie do­ce­nia smaku gorz­kiej cze­ko­lady, a je­śli chcę li­czyć na czy­jeś to­wa­rzy­stwo do wspól­nego oglą­da­nia ko­me­dii ro­man­tycz­nych, to po­win­nam się za­opa­trzyć w try­tytki.

Lyra od trzech lat ro­biła wszystko, co w jej mocy, żeby uwa­żano ją za nor­malną... żeby być nor­malną. Być Lyrą, która uwiel­bia Gwiazdkę, cze­ko­ladę i ko­me­die ro­man­tyczne. Od tego uda­wa­nia czuła, że z dnia na dzień jest co­raz bli­żej śmierci.

Wła­śnie dla­tego wy­lą­do­wała w col­lege’u od­da­lo­nym o ty­siąc pięć­set ki­lo­me­trów od domu.

– No więc? Jak się czu­jesz?

Mama na­prawdę nie za­mie­rzała się pod­da­wać. Mo­gła po­wta­rzać to py­ta­nie w nie­skoń­czo­ność.

Lyra w od­po­wie­dzi rzu­ciła je­dy­nie kilka słów:

– Bez pary. Ma­łost­kowa. Uzbro­jona.

Mama się za­śmiała.

– Na pewno nie.

– Nie je­stem ma­łost­kowa czy uzbro­jona? – za­py­tała Lyra.

O braku part­nera na­wet się nie za­jąk­nęła.

– Ma­łost­kowa – od­parła mama. – Lyra Ca­ta­lina Kane jest miła i wspa­nia­ło­myślna. Obie wiemy, że wszystko może sta­no­wić broń, je­żeli w głębi du­szy wie­rzysz, że mo­żesz to wy­ko­rzy­stać do za­bi­cia lub oka­le­cze­nia dru­giej osoby.

Ta roz­mowa zda­wała się taka nor­malna, taka w ich stylu, że Ly­rze trudno było to wy­trzy­mać.

– Mamo... do­sta­łam mejl z dzie­ka­natu.

Mil­cze­nie za­le­gło mię­dzy nimi ni­czym po­wa­lone ty­siąc­let­nie drzewo.

– Moż­liwe, że spóź­niła się moja ostat­nia wy­płata od wy­dawcy – stwier­dziła w końcu mama. – I że była niż­sza, niż się spo­dzie­wa­li­śmy. Ale za­ła­twię to, ko­cha­nie. Wszystko bę­dzie w po­rządku.

„Wszystko w po­rządku” – stały tekst Lyry, w każ­dym ra­zie od trzech lat, czyli od­kąd na­zwi­sko Haw­thorne zdo­mi­no­wało wia­do­mo­ści w me­diach, a wspo­mnie­nia, które tłu­miła w so­bie z waż­nych po­wo­dów, wró­ciły po­tężną falą. Zwłasz­cza jedno z nich.

– Nie przej­muj się cze­snym, mamo. – Lyra mu­siała czym prę­dzej się roz­łą­czyć. Na od­le­głość ła­twiej było uda­wać nor­mal­ność, ale to rów­nież wią­zało się z kosz­tami. – Mogę zro­bić so­bie prze­rwę na je­den se­mestr, znajdę pracę i złożę wnio­sek o kre­dyt stu­dencki na je­sień.

– Ab­so­lut­nie wy­klu­czone.

Głos, któ­rym wy­po­wie­dziano te słowa, nie na­le­żał do mamy.

– Cześć, tato.

Ke­ith Kane oże­nił się z mamą, kiedy Lyra miała trzy lata. Dwa lata póź­niej ofi­cjal­nie ad­op­to­wał małą. Był je­dy­nym tatą, ja­kiego znała. Do­póki nie za­częły na­wie­dzać ją kosz­mary, na­wet nie pa­mię­tała swo­jego bio­lo­gicz­nego ojca.

– Zaj­miemy się tym z mamą, Lyro.

Ton jego głosu nie do­pusz­czał sprze­ciwu. Dawna Lyra na­wet nie pró­bo­wa­łaby pro­te­sto­wać.

– W jaki spo­sób? – za­py­tała.

– Mamy różne opcje.

Po tym, w jaki spo­sób wy­po­wie­dział słowo „opcje”, Lyra po­znała, co ma na my­śli.

– Mile’s End – po­wie­działa.

Nie mógł po­waż­nie brać tego pod uwagę. Mile’s End był wię­cej niż do­mem. Ko­ja­rzył jej się ze stromo opa­da­ją­cymi da­chami, z huś­tawką ogro­dową na we­ran­dzie, z la­skiem i stru­mie­niem, i z wie­loma po­ko­le­niami Kane’ów, któ­rzy wy­rzy­nali swoje imiona w pniu tego sa­mego drzewa.

Lyra wy­cho­wała się w Mile’s End. Sama też w wieku dzie­wię­ciu lat wy­cięła swoje imię w tam­tym drze­wie. Jej ma­lutki brat za­słu­gi­wał na to samo. „Nie mogę do­pu­ścić do tego, żeby ze względu na mnie sprze­dali dom”.

– Już od pew­nego czasu za­sta­na­wiamy się nad czymś mniej­szym. – Tata zda­wał się spo­kojny, rze­czowy. – Utrzy­ma­nie tego domu kosz­tuje nas zbyt wiele. Je­śli po­zbędę się Mile’s End, bę­dziemy mo­gli ku­pić mały do­mek w mie­ście, a przy oka­zji sfi­nan­so­wać twoje stu­dia i za­ło­żyć two­jemu bratu konto z my­ślą o jego przy­szłej edu­ka­cji. Znam pew­nego de­we­lo­pera...

– Za­wsze kręci się koło tego domu ja­kiś de­we­lo­per. – Lyra nie po­zwo­liła mu na­wet do­koń­czyć tej my­śli. – A ty za­wsze ka­żesz mu iść do dia­bła.

Tym ra­zem mil­cze­nie na dru­gim końcu li­nii było wy­mow­niej­sze niż słowa.

ROZ­DZIAŁ 3

LYRA

Bie­ga­nie spra­wiało jej ból. Może wła­śnie dla­tego je lu­biła. Daw­niej Lyra nie zno­siła bie­gać. Te­raz mo­gła prze­mie­rzać w ten spo­sób duże od­le­gło­ści. Pro­blem w tym, że z upły­wem czasu ból wy­wo­łany bie­ga­niem sta­wał się co­raz mniej­szy. Dla­tego co dzień wy­ma­gała od sie­bie co­raz wię­cej.

Wię­cej.

I wię­cej.

Ro­dzice i zna­jomi byli zdu­mieni, kiedy z tej przy­czyny rzu­ciła ta­niec. Wy­trzy­mała do ostat­niej klasy szkoły śred­niej, a kon­kret­nie do li­sto­pada. Od tam­tej pory upły­nął już rok, nie­mal co do dnia. Uda­wała tak długo, jak się dało. Ale jej zdol­no­ści ak­tor­skie nie wy­star­czały, by da­lej ukry­wać, że już nie jest taką tan­cerką jak kie­dyś. Jak przed­tem.

Zda­wało się nie w po­rządku, że całe jej ży­cie ule­gło wy­ko­le­je­niu za sprawą snu. Po­je­dyn­czego wspo­mnie­nia. Lyra już od ja­kie­goś czasu wie­działa, że jej bio­lo­giczny oj­ciec nie żyje – ale nie że po­peł­nił sa­mo­bój­stwo ani że ona była przy tym obecna. Zdu­siła w so­bie tę traumę tak do­kład­nie, że tamte zda­rze­nia prze­stały dla niej ist­nieć. Była nor­malną, szczę­śliwą na­sto­latką, a po­tem – do­słow­nie z dnia na dzień – to się zmie­niło.

Prze­stała być nor­malna. Nie czuła się w po­rządku, a już na pewno nie szczę­śliwa.

Ro­dzice wie­dzieli – nie tyle, co do­kład­nie się zmie­niło, ile że w ogóle za­szła zmiana. Ucie­kła do col­lege’u znaj­du­ją­cego się da­leko od domu, ale co jej to dało? Sty­pen­dia nie mo­gły po­kryć wszyst­kich wy­dat­ków. Ro­dzice za­pew­niali ją, że nie musi się przej­mo­wać cze­snym za stu­dio­wa­nie poza gra­ni­cami stanu, ale jak wi­dać, mi­jali się z prawdą, co za­pewne zna­czyło, że Lyra ra­dzi so­bie z uda­wa­niem nor­mal­no­ści go­rzej, niż są­dziła.

W trak­cie bie­ga­nia – bez względu na dy­stans, jaki so­bie wy­zna­czyła – umysł Lyry wciąż pod­su­wał jej ten sam wnio­sek: „Mu­szę rzu­cić stu­dia”. W ten spo­sób przy­naj­mniej ku­pi­łaby so­bie tro­chę czasu, a ro­dzi­ców od­cią­żyła, odej­mu­jąc im je­den z kosz­tów. Wi­zja re­zy­gna­cji ze stu­diów nie po­winna tak jej drę­czyć. W tym se­me­strze Lyra z ni­kim się nie za­przy­jaź­niła ani na­wet nie pod­jęła ta­kiej próby. Prze­sie­działa ten okres na wy­kła­dach ni­czym zom­bie z fio­łem na punk­cie na­uki. Tkwiła na mie­liź­nie.

Za­wsze to jed­nak lep­sze od uto­nię­cia.

Lyra za­ci­snęła zęby i przy­spie­szyła. Po tak dłu­gim biegu nie po­winno jej się to udać. Cza­sami jed­nak je­dyną do­stępną opcją było zmu­sze­nie się do jesz­cze więk­szego wy­siłku.

Kiedy się w końcu za­trzy­mała, z trud­no­ścią ła­pała od­dech. Bież­nia roz­ma­zy­wała jej się przed oczami. Lyra się po­chy­liła, wsparła dło­nie na ko­la­nach i sta­rała się na­peł­nić płuca tle­nem. Aku­rat w tej chwili ja­kiś pa­can gwizd­nął z uzna­niem. Jakby są­dził, że po­chy­liła się spe­cjal­nie dla niego.

Po chwili za­trzy­mała się koło niej piłka.

Lyra unio­sła wzrok i zo­ba­czyła grupę żar­tow­ni­siów cze­ka­ją­cych na jej re­ak­cję. Przez kilka se­kund szu­kała w my­ślach słowa okre­śla­ją­cego gro­madę pa­ca­nów.

Klan?

Stado?

„Nie” – po­my­ślała Lyra, pod­no­sząc piłkę. „Granda”. Ża­den z grandy pa­ca­nów za­pewne nie spo­dzie­wał się, że dziew­czyna kop­nie piłkę nad ich gło­wami pro­sto do bramki, ale jej tata tre­no­wał li­ce­ali­stów w piłce noż­nej, a kiedy Lyra raz cze­goś się na­uczyła, jej ciało ni­gdy tego nie za­po­mi­nało.

– Pu­dło! – krzyk­nął je­den z chło­pa­ków, re­cho­cząc jak opę­tany.

Piłka tra­fiła w po­przeczkę, od­biła się od niej i wy­rżnęła w tył głowy pa­cana, który na nią gwiz­dał.

– Nie! – od­krzyk­nęła Lyra. – Do­kład­nie tak miało być!

Rzu­ce­nie stu­diów było wła­ści­wym kro­kiem. Je­dy­nym. Mimo to, kiedy Lyra ru­szyła po scho­dach, mi­mo­wol­nie mi­nęła dzie­ka­nat i szła da­lej, aż do­tarła pod znaj­du­jący się na te­re­nie kam­pusu bu­dy­nek poczty.

„Zro­bię to. Po pro­stu jesz­cze po­trze­buję czasu”. Lyra po­de­szła me­cha­nicz­nym kro­kiem do skrzynki pocz­to­wej. Nie spo­dzie­wała się li­stu. Było to w naj­czyst­szej po­staci od­wle­ka­nie nie­uchron­nego, ale fakt, że zda­wała so­bie z tego sprawę, nie po­wstrzy­mał jej przed prze­krę­ce­niem klu­cza w zamku i otwo­rze­niem skrzynki.

W środku znaj­do­wała się ko­perta wy­ko­nana z gru­bego pa­pieru o fak­tu­rze płótna. „Nie po­dano ad­resu zwrot­nego”. Lyra się­gnęła do skrzynki. Ko­perta była cięż­sza, niż jej się zda­wało. „Nie ma pie­czątki”. Lyra za­marła. Ta prze­syłka – czym­kol­wiek była – nie zo­stała nadana na po­czcie.

Zer­ka­jąc przez ra­mię, ogar­nięta na­głym prze­czu­ciem, że ktoś ją ob­ser­wuje, Lyra roz­darła ko­pertę. W środku znaj­do­wały się dwa przed­mioty.

Pierw­szym był cienki ar­ku­sik pa­pieru z wia­do­mo­ścią na­pi­saną od­ręcz­nie ciem­no­nie­bie­skim atra­men­tem. NA­LEŻY CI SIĘ. Le­d­wie prze­czy­tała te słowa, a już pa­pier za­czął się kru­szyć w jej pal­cach. Po kilku se­kun­dach zmie­nił się w pył.

Do­tkli­wie zda­jąc so­bie sprawę z tego, jak mocno bije jej serce – jak bru­tal­nie, ryt­micz­nie ło­mo­cze w jej piersi – Lyra się­gnęła po drugi przed­miot znaj­du­jący się w ko­per­cie. Ten był wiel­ko­ści zło­żo­nego na pół li­ściku, lecz gdy tylko opuszki jej pal­ców mu­snęły po­zła­cany brzeg, Lyra prze­ko­nała się, że zo­stał wy­ko­nany z me­talu – bar­dzo cien­kiego me­talu.

Wy­jęła go z ko­perty i uj­rzała wy­gra­we­ro­wany na­pis – dwa słowa oraz sym­bol. „Nie, nie sym­bol” – spro­sto­wała. „Kod QR. Na pewno mam go ze­ska­no­wać”.

Kiedy prze­czy­tała wy­razy nad ko­dem, ten od razu stał się czy­telny – nie tylko dla niej, byłby czy­telny dla każ­dego, kto ma do­stęp do ja­kich­kol­wiek me­diów.

Naj­więk­sza Gra.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki