The Inheritance Games. Tom 5. Games Untold - Jennifer Lynn Barnes - ebook

The Inheritance Games. Tom 5. Games Untold ebook

Jennifer Lynn Barnes

0,0
42,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa kolekcja opowieści obfitujących w romantyczne uniesienia, luksusy i tajemnice wprowadza czytelników jeszcze głębiej w uniwersum bestsellerowej serii The Inheritance Games i przynosi odpowiedzi na nurtujące pytania…

Playboy cierpiący na amnezję i kobieta, której nie brakuje powodów, by go nienawidzić. Ryzykant, jego ulubiona dziedziczka i trzy noce w Pradze. Nieprawdopodobny związek kowboja z gotką. Czterej nierozłączni bracia wspierani przez rodzinę i przyjaciół w niesamowitym domu pełnym niespodzianek, w którym na każdym kroku czekają nadal nieodkryte tajemnice.

Poznajcie ich historie, opowiadające o miłości i stracie, potędze, zagadkach oraz tajemnicach życia i śmierci. Przybliży je wam ta niezwykle romantyczna kolekcja, która udowadnia, że kiedy ​Hawthorne’owie kochają, to zawsze na sto procent.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 441

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału Ga­mes Untold
Co­py­ri­ght © 2024 by Jen­ni­fer Lynn Bar­nes Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ma­ca­da­mia Li­te­rary Agency and Cur­tis Brown, Ltd. The mo­ral ri­ghts of the au­thor have been as­ser­ted. Co­py­ri­ght © 2025 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver art co­py­ri­ght © 2024 by Katt Phatt Co­ver de­sign by Ka­rina Granda Co­ver co­py­ri­ght © 2024 by Ha­chette Book Group, Inc. Il­lu­stra­tions co­py­ri­ght © 2024 by Lucy Tru­man
Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8416-017-6
2025.1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ra­chel

.

W tym mie­ście nic nie było bez­kre­sne –oprócz Ja­me­sona i mnie.

NA­STĘP­NEGO DNIA

Nie mar­twi­łam się o niego. Strach o Ja­me­sona Win­che­stera Haw­thorne’a wart był tyle, ile warte są próby kłó­ce­nia się z wia­trem. Mia­łam do­syć oleju w gło­wie, by wie­dzieć, że nie ma sensu krzy­czeć na hu­ra­gany ani bać się o zdro­wie i ży­cie Haw­thorne’a, bo jego naj­więk­szą pa­sją jest po­dej­mo­wa­nie za­le­d­wie szcząt­kowo skal­ku­lo­wa­nego ry­zyka, ba­lan­so­wa­nie na skraju prze­pa­ści, któ­rych głę­bo­kość przy­pra­wia o za­wrót głowy, oraz sa­mo­bój­cze mi­sje, o któ­rych po­wo­dze­nie można się je­dy­nie mo­dlić.

Ja­me­son miał w zwy­czaju spa­dać na cztery łapy.

– Avery? – Oren za­zna­czył swoją obec­ność je­dy­nie z grzecz­no­ści, bo jako szef mo­jej ochrony za­wsze trzy­mał się bli­sko. – Nad­cho­dzi świt. Mogę ka­zać moim lu­dziom jesz­cze raz prze­szu­kać...

– Nie – po­wstrzy­ma­łam go.

Nie mo­głam się po­zbyć wra­że­nia, że Ja­me­son nie chciałby, że­bym go szu­kała. To nie była za­bawa w cho­wa­nego. To nie była ciu­ciu­babka.

Wszyst­kie in­stynkty pod­po­wia­dały mi, że cho­dzi o... o coś.

– To już czter­na­ście go­dzin. – Głos Orena ema­no­wał żoł­nier­skim spo­ko­jem, który ce­chują ener­gia, rze­czo­wość i go­to­wość na naj­gor­sze. – Znik­nął bez uprze­dze­nia. Bez śladu. Na­gle. Mu­simy się li­czyć z moż­li­wo­ścią, że ma­czał w tym palce ktoś o złych in­ten­cjach.

Li­cze­nie się ze złymi in­ten­cjami róż­nych lu­dzi na­le­żało do ru­ty­no­wych za­dań Orena. By­łam spad­ko­bier­czy­nią for­tuny Haw­thorne’ów. Ja­me­son był Haw­thorne’em. Przy­cią­ga­li­śmy uwagę świata – a cza­sami też groźby. Ale w głębi du­szy po­wta­rza­łam so­bie od chwili, gdy Ja­me­son znik­nął, wciąż to samo: „Mo­głam się tego spo­dzie­wać”.

Przez wiele dni w Ja­me­so­nie na­ra­stało elek­try­zu­jące na­pię­cie – nie­ujarz­miona ener­gia, po­tężny pęd ku cze­muś. „Ku ta­jem­nicy”. Wspo­mnie­nia prze­mknęły mi przez głowę, ko­lejne chwile od dnia, w któ­rym po­sta­wi­łam nogę na lot­ni­sku w Pra­dze.

Iglica.

Nóż.

Ze­gar.

Klucz.

„Co kom­bi­nu­jesz, Haw­thorne? Masz ja­kiś se­kret. Jaki?”.

– Daj mu go­dzinę – zwró­ci­łam się do Orena. – Je­śli w tym cza­sie Ja­me­son nie wróci, mo­żesz wy­słać swo­ich lu­dzi.

Kiedy się upew­ni­łam, że mój ochro­niarz – cza­sami za­stę­pu­jący mi ojca – nie za­mie­rza ob­sta­wać przy swoim, po­szłam do przed­po­koju na­szego luk­su­so­wego apar­ta­mentu ho­te­lo­wego. Apar­ta­mentu Kró­lew­skiego. Usia­dłam na krze­śle obi­tym po­ły­skli­wym ak­sa­mi­tem w czer­wo­nym i czar­nym ko­lo­rze i za­pa­trzy­łam się na ścianę, która nie była je­dy­nie zwy­kłą ścianą, po raz setny pró­bu­jąc roz­pra­co­wać tę za­gadkę.

Mia­łam przed oczami za­pie­ra­jący dech w piersi, zło­ci­sty mu­ral.

„Gdzie je­steś, Ja­me­son? Czego nie do­strze­głam?”.

Wy­łu­ska­łam wzro­kiem do­brze za­ma­sko­wane li­nie na ścia­nie. Ukryte drzwi. Przy­po­mi­nały mi, że kie­dyś wła­ści­cie­lem tego ho­telu był nie­ży­jący już dzia­dek Ja­me­sona, To­bias Haw­thorne, i że Apar­ta­ment Kró­lew­ski zbu­do­wano we­dług ści­słych wska­zó­wek tego mi­liar­dera ma­ją­cego ob­se­sję na punk­cie ła­mi­głó­wek.

„Cią­gle nowe pu­łapki” – po­my­śla­łam. „Cią­gle nowe za­gadki”. To były jedne z pierw­szych słów, które po­wie­dział do mnie Ja­me­son. W tam­tym okre­sie zma­gał się z ża­łobą i wciąż go­nił za ko­lej­nymi za­gad­kami, za ko­lej­nymi za­strzy­kami ad­re­na­liny, zde­ter­mi­no­wany nie przej­mo­wać się ni­kim ani ni­czym.

W tym cza­sie po­dej­mo­wał ry­zyko w pew­nym stop­niu po to, żeby po­czuć ból.

Za­pa­trzona na ścianę i ukryte drzwi po­wta­rza­łam so­bie, że Ja­me­son z po­cząt­ków na­szej zna­jo­mo­ści to nie ten sam Ja­me­son Haw­thorne, który wczo­raj od­gar­nął włosy z mo­jej twa­rzy i uło­żył je na ma­te­racu do­koła mo­jej głowy ni­czym au­re­olę.

Mój Ja­me­son na­dal ry­zy­ko­wał, ale za­wsze wra­cał.

„Wiem, że nie po­win­nam bać się o Ja­me­sona Haw­thorne’a. A jed­nak...”.

Sta­ra­łam się spra­wić siłą woli, żeby ukryte drzwi się otwo­rzyły. Chcia­łam, żeby stał za nimi Ja­me­son.

I w końcu – na­resz­cie – tuż przed upły­wem wy­zna­czo­nej przeze mnie go­dziny tak się stało. Przy­szedł. „Ja­me­son Win­che­ster Haw­thorne”.

Pierw­szą rze­czą, na którą zwró­ci­łam uwagę, kiedy wszedł w krąg świa­tła, była krew.

ROZ­DZIAŁ 1TRZY DNI WCZE­ŚNIEJ

Pocztówka, którą trzy­ma­łam w dłoni, przed­sta­wiała ten sam wi­dok, który roz­cią­gał się za oknem sa­mo­lotu. Praga o świ­cie. Syl­wetki re­pre­zen­tu­jące wiele wie­ków hi­sto­rii od­ci­nały się na tle za­mglo­nego, zło­tego nieba, a ciemne, skłę­bione chmury nad mia­stem miały ko­lor fio­le­to­wo­szary.

Pocz­tówkę do­sta­łam od Ja­me­sona, który wy­słał mi ją w na­wią­za­niu do tego, że nie­gdyś jego wuj słał po­dobne kartki do mo­jej matki. Pod wpły­wem tej ana­lo­gii za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co po­wie­dzia­łaby moja mama, gdyby mo­gła mnie te­raz zo­ba­czyć – w pry­wat­nym sa­mo­lo­cie, z gru­bym na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów sto­sem do­ku­men­tów, które prze­glą­dam w trak­cie lotu, wciąż przy­ła­pu­jącą się na tym, że wstrzy­muję od­dech, kiedy nie­re­al­ność ta­kich chwil ude­rza we mnie z siłą fali przy­pływu.

Praga o świ­cie. Jakże czę­sto roz­ma­wia­ły­śmy z mamą o da­le­kich po­dró­żach. Po jej śmierci to była je­dyna rzecz, o któ­rej na­dal ma­rzy­łam, ale w wieku pięt­na­stu, szes­na­stu i sie­dem­na­stu lat ule­ga­łam temu naj­wy­żej na kilka mi­nut. Ni­gdy nie po­zwa­la­łam so­bie pra­gnąć po­dróży – ani cze­go­kol­wiek in­nego – za bar­dzo.

A te­raz? Po­gła­dzi­łam kciu­kiem brzeg pocz­tówki. Te­raz chcia­łam ca­łego świata. Chcia­łam wszyst­kiego. I nic nie stało mi na prze­szko­dzie.

– W końcu do tego przy­wyk­niesz – po­wie­działa moja to­wa­rzyszka sie­dząca na­prze­ciw mnie w pry­wat­nym sa­mo­lo­cie, po czym po­ło­żyła na stole mię­dzy nami trzy cza­so­pi­sma. Na okładce każ­dego z nich wid­niała moja twarz.

– Nie – od­par­łam la­ko­nicz­nie. – Nie przy­wyknę.

Nie udało mi się prze­czy­tać ani jed­nego słowa na okład­kach. W dwóch przy­pad­kach nie by­łam na­wet pewna ję­zyka.

– Okrzyk­nęli cię świętą Avery. – Alisa zer­k­nęła na mnie, uno­sząc brwi. – Zgad­nij, jak na­zy­wają Ja­me­sona.

Alisa Or­tega była praw­niczką – moją i fun­da­cji – ale jej wie­dza eks­percka wy­kra­czała da­leko poza po­rady prawne. Je­śli ja­kaś sy­tu­acja wy­ma­gała spraw­nego za­ła­twie­nia, ona ją sku­tecz­nie za­ła­twiała. Na tym eta­pie na­sze role były już wy­raź­nie zde­fi­nio­wane. Ja by­łam na­sto­let­nią mi­liar­derką i fi­lan­tropką, spad­ko­bier­czy­nią for­tuny. Ona ga­siła po­żary.

A Ja­me­son Haw­thorne pło­nął ży­wym ogniem.

– Zgad­nij, jak go na­zy­wają – po­wtó­rzyła Alisa, kiedy koła sa­mo­lotu do­tknęły as­faltu lą­do­wi­ska.

Wie­dzia­łam do­kład­nie, do­kąd zmie­rza ta roz­mowa, ale mnie da­leko było do świę­tej, Ja­me­son zaś by­naj­mniej nie sta­no­wił dla mnie ry­zyka. By­li­śmy dwiema stro­nami jed­nej mo­nety.

– Na­zy­wają go Ni­gdy Nie Prze­sta­waj? – za­py­ta­łam Alisę z po­ważną miną. Ide­al­nie wy­re­gu­lo­wane brwi praw­niczki się ścią­gnęły. – O, prze­pra­szam – do­da­łam, nie zmie­nia­jąc tonu głosu. – Za­po­mnia­łam. To ja go tak na­zy­wam.

Alisa prych­nęła.

– Nie, nikt tak o nim nie mówi.

Ką­ciki mo­ich ust drgnęły w nie­mal ta­kim sa­mym uśmie­chu, jaki zwy­kle roz­cią­gał usta Haw­thorne’a, więc czym prę­dzej znowu zwró­ci­łam twarz do okna. W od­dali na­dal wi­dzia­łam strome szczyty da­chów roz­my­wa­jące się na tle nieba w od­cie­niach złota, fio­letu i sza­ro­ści.

Alisa była w błę­dzie. Nie są­dzi­łam, bym kie­dy­kol­wiek zdo­łała się do tego przy­zwy­czaić. To było dla mnie wszyst­kim – tak samo jak Ja­me­son Haw­thorne.

– Żadna ze mnie święta Avery – po­wie­dzia­łam do Alisy. – Prze­cież wiesz.

Za­trzy­ma­łam so­bie tak dużą część spadku, że nie by­ła­bym zdolna wy­dać na­wet ułamka tej kwoty, a mimo to więk­szość lu­dzi do­strze­gała je­dy­nie, jak wiele roz­da­łam. W po­wszech­nie pa­nu­ją­cej opi­nii albo by­łam wzo­rem cnót, albo do­rów­ny­wa­łam in­te­li­gen­cją wor­kowi ka­mieni.

– Może i nie je­steś święta – zgo­dziła się Alisa. – Ale za to dys­kretna.

– A Ja­me­son... nie – do­koń­czy­łam jej myśl.

Je­żeli Alisa zwró­ciła uwagę na to, że moje usta wy­gięły się w łuk, wy­po­wia­da­jąc jego imię, zde­cy­do­wała się to zi­gno­ro­wać.

– Jest Haw­thorne’em. W ich słow­niku nie ist­nieje słowo „dys­kre­cja”. – Alisę także łą­czyły z ro­dziną Haw­thorne’ów pewne re­la­cje. – Dzia­łal­ność fun­da­cji na­biera tempa. Nie po­trze­bu­jemy te­raz skan­dalu. Przy naj­bliż­szej oka­zji po­wiedz Ja­me­so­nowi, żeby tym ra­zem obyło się bez szcze­niąt. Bez wła­mań. Bez da­chów. Bez nie­po­trzeb­nego na­ra­ża­nia się na nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie po­zwól mu pić żad­nych dziw­nie świe­cą­cych pły­nów. Dzwoń do mnie nie­zwłocz­nie, je­śli wspo­mni choć sło­wem o skó­rza­nych spodniach. I pa­mię­taj...

– Że już nie je­stem Kop­ciusz­kiem – do­koń­czy­łam. – Te­raz pi­szę wła­sną bajkę.

Kiedy mia­łam sie­dem­na­ście lat, moje ży­cie zmie­niło się na za­wsze. By­łam szczę­ściarą, bo cho­ciaż do tej pory mia­łam pod górkę, ni stąd, ni zo­wąd ka­prys eks­cen­trycz­nego mi­liar­dera roz­ja­śnił pa­nu­jący w moim ży­ciu mrok i przy­wró­cił mnie światu. Jed­nak te­raz to ja za­ję­łam miej­sce eks­cen­trycz­nego mi­liar­dera.

Pły­nę­łam na fali suk­cesu. A cały świat się przy­glą­dał.

„Święta Avery”. Po­krę­ci­łam głową, po­wta­rza­jąc w my­ślach te słowa. Ktoś, kto wy­my­ślił mi taki pseu­do­nim, naj­wy­raź­niej nie zda­wał so­bie sprawy, że je­śli cho­dzi o wy­zwa­nia, gry i dresz­czyk emo­cji, pod­sta­wowa róż­nica mię­dzy mną a Ja­me­so­nem po­le­gała na tym, że ja nie da­wa­łam się tak ła­two przy­ła­pać.

Po kilku mi­nu­tach by­li­śmy go­towi do opusz­cze­nia sa­mo­lotu – naj­pierw ochro­nia­rze, po­tem Alisa i na końcu ja. Gdy tylko do­tknę­łam ziemi obiema sto­pami, do­sta­łam SMS-a od Ja­me­sona. Wąt­pi­łam, by stało się tak przy­pad­kiem.

W wy­padku Ja­me­sona przy­pa­dek był wielką rzad­ko­ścią.

Prze­czy­ta­łam wia­do­mość i znowu po­czu­łam przy­pływ ener­gii i po­dziwu po­dobny do tego, który za­wład­nął mną, gdy pa­trzy­łam przez okno sa­mo­lotu na od­wieczne mia­sto roz­cią­ga­jące się pode mną. Na mo­ich ustach po­woli za­kwitł uśmiech.

„Dwa zda­nia”. Tylko tyle wy­star­czyło Ja­me­so­nowi Haw­thorne’owi, żeby moje serce za­częło bić tro­chę moc­niej i tro­chę szyb­ciej.

„Wi­taj w mie­ście o stu wie­żach, Dzie­dziczko. Chcesz się za­ba­wić w cho­wa­nego?”.

ROZ­DZIAŁ 2

Naszej za­ba­wie w cho­wa­nego przy­świe­cały trzy za­sady.

Ukry­wa­ją­cemu się nie wolno było roz­stać się z te­le­fo­nem, w któ­rym mu­siał uru­cho­mić na­wi­ga­cję, żeby dało się śle­dzić jego ru­chy.

Szu­ka­jący miał na jego zna­le­zie­nie go­dzinę.

W ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy ba­wi­li­śmy się w ten spo­sób z Ja­me­so­nem na Bali, w Kioto i Mar­sy­lii, na wy­brzeżu Amalfi oraz w la­bi­ryn­cie ulic i ry­necz­ków Ma­roka. Po­dą­ża­nie za wska­za­niami GPS-u ni­gdy nie na­strę­czało trud­no­ści, co po­twier­dziło się także dzi­siaj. Ile­kroć spraw­dza­łam lo­ka­li­za­cję Ja­me­sona, pul­su­jący nie­bie­ski znacz­nik po­zo­sta­wał w pro­mie­niu pół od­le­gło­ści od prze­cznicy do prze­cznicy, tuż za Zam­kiem na Hrad­cza­nach.

I wła­śnie to sta­no­wiło wy­zwa­nie.

Moją piętą achil­le­sową w za­ba­wie w cho­wa­nego za­wsze była skłon­ność do za­tra­ca­nia się w ota­cza­ją­cej mnie rze­czy­wi­sto­ści, w jej na­stroju – lub, jak w tym wy­padku, w wi­doku. Za­mek. Przed przy­jaz­dem do Pragi wie­dzia­łam, że jest jed­nym z naj­więk­szych na świe­cie, ale wie­dza książ­kowa to jed­nak nie to samo, co zo­ba­cze­nie bu­dowli na wła­sne oczy i moż­li­wość od­czu­cia jej wszyst­kimi zmy­słami.

Jest coś z ma­gii w tym, kiedy czło­wiek stoi w cie­niu pra­daw­nych, ol­brzy­mich obiek­tów, przy któ­rych czuje się bar­dzo mały, Zie­mia zaś i jej dzieła zdają się mu prze­po­tężne. Ja­koś po­nad mi­nutę ogar­nia­łam umy­słem to wszystko – nie tylko wi­dok, ale także po­wie­trze na mo­jej skó­rze oraz lu­dzi, któ­rzy już wy­szli z do­mów i mi­jali mnie na ulicy.

A po­tem wzię­łam się do ro­boty.

We­dług wska­zań GPS-u Ja­me­son ostat­nio po­ja­wił się w kilku miej­scach na ma­pie, a wszyst­kie zda­wały się zlo­ka­li­zo­wane w ogro­dzie pa­ła­co­wym – w nie­któ­rych wy­pad­kach zaś tuż za jego mu­rem. Szłam wzdłuż tego muru, szu­ka­jąc wej­ścia. Do­syć szybko prze­ko­na­łam się, że tak na­prawdę jest to wiele po­łą­czo­nych ze sobą ogro­dów, z któ­rych wszyst­kie są za­mknięte – a w każ­dym ra­zie nie­do­stępne dla zwie­dza­ją­cych.

Kiedy zbli­ży­łam się do wej­ścia, że­la­zna brama otwo­rzyła się przede mną.

„Jakby za sprawą ma­gii”. W sa­mo­lo­cie by­łam ab­so­lut­nie szczera, mó­wiąc Ali­sie, że ni­gdy się do tego nie przy­zwy­czaję. Prze­szłam przez bramę, a Oren za mną w przy­zwo­itej od­le­gło­ści. Kiedy oby­dwoje zna­leź­li­śmy się we­wnątrz mu­rów, że­la­zna brama za­trza­snęła się za na­szymi ple­cami.

Po­pa­trzy­łam na prze­wod­nika, który ją za­mknął. Uśmiech­nął się.

Nie mia­łam po­ję­cia, jak Ja­me­son to zro­bił. Nie by­łam pewna, czy w ogóle chcę wie­dzieć. Pod wpły­wem emo­cji po ca­łym ciele prze­bie­gały mi ciarki, gdy do­tar­łam do wą­skich, stro­mych scho­dów – w ro­dzaju tych, na któ­rych można po­czuć się tak, jakby czło­wiek cof­nął się w cza­sie.

Wspię­łam się na samą górę, zer­k­nę­łam na te­le­fon, a po­tem znów ro­zej­rza­łam się po tym po­zio­mie ogrodu ta­ra­so­wego – i da­lej, jesz­cze da­lej. Mój mózg sam au­to­ma­tycz­nie za­czął ob­li­czać liczbę scho­dów, ta­ra­sów.

Znowu po­pa­trzy­łam na wy­świe­tlacz te­le­fonu i zszedł­szy ze ścieżki, po­bie­głam do przodu, a po­tem jesz­cze raz skrę­ci­łam. Kiedy wska­za­nia mo­jego lo­ka­li­za­tora GPS po­kryły się ze współ­rzęd­nymi miej­sca, w któ­rym po­wi­nien znaj­do­wać się Ja­me­son, sym­bo­li­zu­jący go na ma­pie mi­go­czący nie­bie­ski znacz­nik znik­nął.

Teo­re­tycz­nie w na­szej wer­sji gry w cho­wa­nego obo­wią­zy­wały więc cztery za­sady.

Za­częło się po­lo­wa­nie.

– Mam cię! – krzyk­nę­łam.

Dawno, dawno temu umia­łam wy­gry­wać z więk­szą gra­cją, ale te­raz roz­ko­szo­wa­łam się swo­imi zwy­cię­stwami jak uro­dzony Haw­thorne.

– W ostat­niej chwili, co nie, Dzie­dziczko? – Głos Ja­me­sona do­szedł zza drzewa sto­ją­cego mię­dzy nami. Nie wi­dzia­łam żad­nej czę­ści jego ciała, ale czu­łam jego obec­ność, jego wy­soką, szczu­płą syl­wetkę. – Pięć­dzie­siąt osiem mi­nut i dzie­więt­na­ście se­kund – po­in­for­mo­wał mnie.

– Czyli mia­łam jesz­cze w za­pa­sie mi­nutę i czter­dzie­ści je­den se­kund – od­par­łam, ob­cho­dząc drzewo i za­trzy­mu­jąc się tuż przed nim, ciało przy ciele. – Jak udało ci się ich na­mó­wić, żeby otwo­rzyli ogród wcze­śniej niż zwy­kle?

Usta Ja­me­sona wy­gięły się w łuk. Ob­ró­cił się o dzie­więć­dzie­siąt stopni i zro­bił po­woli trzy kroki w stronę ścieżki.

– My­ślisz, że pró­bo­wa­łem ich na­mó­wić?

Po ko­lej­nych trzech kro­kach zna­lazł się na ścieżce. Uklęk­nął i pod­niósł coś z ka­mien­nej płyty. Kiedy wstał, trzy­ma­jąc w gar­ści zna­le­ziony przed­miot, już wie­dzia­łam, że to mu­siała być mo­neta.

Ja­me­son ob­ró­cił ją, prze­kła­da­jąc mię­dzy pal­cami.

– Orzeł czy reszka, Dzie­dziczko?

Zmru­ży­łam oczy, ale do­my­śla­łam się, że nie udało mi się ukryć bły­sku w roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach, które za­chłan­nie wszystko ob­ser­wo­wały. To wła­śnie my. Tacy by­li­śmy. Ja­me­son. Ja. Nasz ję­zyk. Na­sza gra.

„Orzeł czy reszka?”.

– Pod­rzu­ci­łeś ją tu. – Wska­za­łam mo­netę ru­chem głowy.

Mia­łam ich ko­lek­cję – co naj­mniej po jed­nej z każ­dego miej­sca, które od­wie­dzi­li­śmy. I z każdą z tych mo­net wią­zało się ja­kieś wspo­mnie­nie.

– Ojej, dla­czego? – za­mru­czał Ja­me­son. – Jak mógł­bym zro­bić coś ta­kiego?

„Je­śli wy­pad­nie awers, ja po­ca­łuję cie­bie” – po­wie­dział mi kie­dyś. „A je­żeli re­wers, ty po­ca­łuj mnie. Tak czy ina­czej, to na­prawdę coś dla mnie zna­czy”.

Wy­cią­gnę­łam rękę, żeby za­brać mu pie­nią­żek, a Ja­me­son się nie bro­nił – zresztą na­wet gdyby pró­bo­wał, po­sta­wi­ła­bym na swoim. Przyj­rza­łam się mo­ne­cie: ze­wnętrzny pier­ścień był od­lany z brązu, a we­wnętrzny ze złota z wy­gra­we­ro­waną syl­wetką zamku. Na re­wer­sie wid­niała złota be­stia wy­glą­da­jąca jak lew.

Ob­ró­ci­łam mo­netę w pal­cach, tak jak przed­tem Ja­me­son – po ko­lei od jed­nej strony dłoni do dru­giej. Za­trzy­ma­łam ją mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym i pod­rzu­ci­łam.

Kiedy ją zła­pa­łam, roz­chy­li­łam palce i po­pa­trzy­łam naj­pierw na mo­netę, a po­tem na niego.

– Awers.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki