Zawodowa dziewczyna - Anna Sakowicz - ebook + audiobook

Zawodowa dziewczyna ebook i audiobook

Anna Sakowicz

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziennikarz znajduje w pojemniku na śmieci zeszyt ze wspomnieniami 70-latki, która w czasach PRL-u pracowała jako luksusowa pani do towarzystwa . Mężczyzna widzi w znalezisku materiał na reportaż, więc chce porozmawiać z ich autorką. Typuje kilka seniorek ze swojego osiedla, następnie podąża po śladach starszej pani, przy okazji próbując robić porządek z własnym życiem. Czy odnajdzie zawodową dziewczynę? Czy uda mu się z nią porozmawiać?

Czytelnik razem z bohaterem poznaje historię Kseni, która na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku rozpoczęła pracę jako seksworkerka. Dlaczego młoda, piękna i inteligentna dziewczyna wybrała taką ścieżkę życiową?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 10 min

Lektor: Sebastian Ryś

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

PRO­LOG

– Ty szmato, skoń­czona łajzo! – wrzesz­czała, pró­bu­jąc wtar­gnąć do mojego miesz­ka­nia. Napie­rała na drzwi, darła się wnie­bo­głosy, w końcu więc wpu­ści­łam ją do środka, by unik­nąć wścib­skich spoj­rzeń sąsia­dów. Kiedy prze­kro­czyła próg, z całej siły wal­nęła mnie pła­ską dło­nią w twarz. – Świ­nio!

– Kim pani jest? Wezwę mili­cję.

– A to wzy­waj, pro­szę bar­dzo!

Pchnęła mnie, a ja cof­nę­łam się w głąb miesz­ka­nia. Sta­nę­łam za fote­lem, by oddzie­lić się od niej meblem, bo babsz­tyl cały czas machał rękoma, żeby mnie się­gnąć ponow­nie, a ja na pewno nie zamie­rza­łam się z nią szar­pać, dopiero co zro­bi­łam mani­cure i uło­ży­łam kok. Nie mia­łam poję­cia, kim była ta roz­hi­ste­ry­zo­wana baba i skąd miała mój adres. Przy­glą­da­łam się jej czer­wo­nej twa­rzy, ale nie roz­po­zna­wa­łam w niej zna­jo­mych rysów. Nic, żad­nych sko­ja­rzeń. Była dużo star­sza ode mnie, miała może około czter­dzie­stu lub pięć­dzie­się­ciu lat, kilka kilo­gra­mów nad­wagi, włosy, zapewne jesz­cze parę minut temu ład­nie upięte, teraz roz­sy­pały się po jej twa­rzy, jeden kosmyk doty­kał warg. Odgar­nęła go ze zło­ścią i zaczęła grze­bać w torebce wiszą­cej na krót­kim pasku na przed­ra­mie­niu. Odru­chowo roz­sta­wi­łam stopy. Nagle wycią­gnęła z niej kawa­łek tka­niny, który rzu­ciła we mnie z odrazą.

– Twoje gacie, prawda?

Majtki opa­dły na pod­łogę tuż po tym, jak ude­rzyły mnie w poli­czek. Roz­po­zna­łam je od razu. Koron­kowe czer­wone figi kupione za dewizy pięć mie­sięcy temu. Był tylko jeden ama­tor mojej bie­li­zny, więc już wie­dzia­łam, czyją żoną jest ta wariatka.

– Pro­szę stąd wyjść i mieć pre­ten­sje do męża, nie do mnie – powie­dzia­łam w miarę spo­koj­nym gło­sem.

Zadrżały jej kąciki ust i nagle się roz­pła­kała. Opa­dła na fotel, za któ­rym sta­łam, i zaszlo­chała. Zdez­o­rien­to­wana spoj­rza­łam w stronę wciąż otwar­tych drzwi, potem na nie­zna­jomą, wresz­cie zro­bi­łam kilka kro­ków naprzód. Wyj­rza­łam na klatkę scho­dową, czy nikt nie pod­słu­chuje. Dziw­nym tra­fem sąsiadka z miesz­ka­nia obok sta­wiała pustą butelkę na mleko koło wycie­raczki. Ukło­ni­łam się jej, lecz ta prych­nęła i szybko wyco­fała się do sie­bie. Zamknę­łam drzwi i wró­ci­łam do pła­czą­cej kobiety. Wła­śnie wydmu­chi­wała nos w chu­s­teczkę, a ja poczu­łam, że szybko stąd nie wyj­dzie.

– Nawet nie wiesz, jaki on jest – ode­zwała się innym tonem, po czym znów ryk­nęła pła­czem. – Te gacie pew­nie ci kupił, co? To z tobą był w Ros­to­cku? Potrafi być miły, jak chce… dla takiej wywłoki jak ty… a mnie… mnie… – Nie dokoń­czyła zda­nia, ponow­nie wydmu­chała nos.

– To nie moja wina…

– Ni­gdy nie jest wasza wina, prawda? Zawsze obwi­nia się złe żony, zanie­dbane, nie­ro­zu­mie­jące, nie­speł­nia­jące ocze­ki­wań, za grube, zbyt brzyd­kie i zbyt nudne. Myślisz, że jesteś jedyna? Zdra­dza mnie od lat.

– Niech się pani roz­wie­dzie.

– Co? Taki wstyd ścią­gnąć na rodzinę? I zosta­wić go tobie z miesz­ka­niem i samo­cho­dem? Nie­do­cze­ka­nie! Ale ja to prze­trwam. Prze­trwam, rozu­miesz? I każdą taką jak ty zgniotę niczym wesz! Zobacz… – Pode­rwała się z miej­sca i pod­cią­gnęła spód­nicę. – Widzisz to? Tobie też wcze­śniej czy póź­niej to zrobi! Prze­sta­nie być miły i uprzejmy, gdy tylko mu się znu­dzisz.

Widzia­łam. Na udzie miała kilka sinia­ków i zadra­pań, ale nie wie­rzy­łam, by mógł jej to zro­bić. Ni­gdy nie był agre­sywny, raczej czuły, co prawda miał dziwne zami­ło­wa­nia, bo pro­sił o moje majtki, zawsze te noszone przez cały dzień; lubił je wąchać, mówił, że to go uspo­kaja.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale to nie moja wina.

– Twoja, kurwo jedna! – wrza­snęła, zmie­nia­jąc wyraz twa­rzy. – Twoja! On mnie kochał, a teraz… teraz… Nie jestem taka… młoda, ładna, uro­dzi­łam mu trójkę dzieci, a on mnie i tak nie sza­nuje. Za to ty jesteś zwy­kłą kurwą, naj­gor­szą łajzą! Krad­niesz cudzych mężów!

– Pro­szę stąd wyjść – wark­nę­łam. – Bo zadzwo­nię do pani męża i na dwóch sinia­kach się nie skoń­czy. – Nie chcia­łam uży­wać tego argu­mentu, ale bro­ni­łam sie­bie i miru domo­wego. Tak naprawdę nie pisnę­ła­bym face­towi ani słowa, ona jed­nak o tym nie wie­działa.

– Ty… ty… ty… lafi­ryndo… Jak śmiesz?

Śmia­łam, bo lata prak­tyki nauczyły mnie, jak radzić sobie z męż­czy­znami i ich zdra­dza­nymi żonami. Choć oni twier­dzili, że za pie­nią­dze to nie jest zdrada, trud­niej było do tego prze­ko­nać ich ślubne, ale szcze­rze powie­dziaw­szy, mia­łam to w dupie (za prze­pro­sze­niem).

Rozdział 1

1

– Niech to szlag! – wark­nął nad pokry­tym ple­śnią pomi­do­rem. Nad czer­wo­nym owo­co­wym tru­chłem natych­miast uniósł się pokaźny rój muszek. Odgo­nił je dło­nią, po czym rozej­rzał się za ręcz­ni­kiem papie­ro­wym. Nie chciał doty­kać zepsu­tego warzywa. Miękka masa na pewno roz­la­łaby mu się w pal­cach i ście­kła na pod­łogę. Urwał listek i zgar­nął w niego pomi­dora, otwo­rzył szafkę pod zle­wem i ponow­nie zaklął, tym razem bar­dziej soczy­ście. Owo­cówki krą­żyły nad peł­nym koszem, naj­wy­raź­niej ura­do­wane takim dostat­kiem.

Kaje­tan zaklął po raz trzeci tego dnia. Od rana nic mu się nie uda­wało. W redak­cji nawrzesz­czał na niego szef, który jakby zda­wał się nie rozu­mieć, że w sezo­nie ogór­ko­wym trudno o dobry temat, choć i tak zle­cał mu naj­mniej cie­kawe zaję­cia, bo w redak­cji pano­wała dość sztywna hie­rar­chia i cza­sami Wol­ski miał wra­że­nie, że wali głową w mur. Może powi­nien mu napi­sać o hodowli muszek owo­có­wek? Na tym się znał, dobrze wie­dział, jak spra­wić, by po kuchni krą­żyły całe ich chmary. A temat byłby ide­alny na lato, nie nale­ża­łoby się go wsty­dzić. Zasta­no­wił się i z tru­dem wygrze­bał z zaka­mar­ków pamięci nazwi­sko Tho­masa Mor­gana, który na początku dwu­dzie­stego wieku pro­wa­dził eks­pe­ry­menty na Dro­so­phila mela­no­ga­ster, po czym otrzy­mał Nagrodę Nobla za sfor­mu­ło­wa­nie chro­mo­so­mo­wej teo­rii dzie­dzicz­no­ści. Temat nie był tak banalny, jakby mógł się wyda­wać w pierw­szej chwili. Byłby skłonny się nim zająć.

Kaje­tan Wol­ski był dzien­ni­ka­rzem z jede­na­sto­let­nim sta­żem. Miał na swoim kon­cie mnó­stwo arty­ku­łów pra­so­wych, ale żaden nie odbił się echem w kraju, Kaje­tan ni­gdy też nie był nomi­no­wany do zna­czą­cej nagrody, nie zdo­łał rów­nież speł­nić marze­nia o zaję­ciu się dzien­ni­kar­stwem śled­czym, choć prze­cież wła­śnie dla­tego zaczął pisać. Ostatni rok też nie był dla niego zbyt łaskawy. Mio­tał się, nie umiał zna­leźć dobrego tematu, jakby nagle stra­cił nosa do cie­ka­wych spraw, ponadto top­nie­jące na kon­cie pie­nią­dze wywie­rały na niego zbyt silną pre­sję, by mógł się sku­pić na pisa­niu. Naj­gor­sze, że top­niały wraz z poczu­ciem wła­snej war­to­ści. Zatrud­nił się zatem w osie­dlo­wym domu kul­tury, gdzie raz w tygo­dniu uczył mło­dzież dzien­ni­kar­stwa. W życiu oso­bi­stym też wszystko szło jak po gru­dzie: dzie­sięć mie­sięcy temu roz­stał się z dziew­czyną i zamiesz­kał w swo­jej sta­rej kawa­lerce, którą wynaj­mo­wał przez czas związku z Bożeną, dla­tego w powie­trzu uno­sił się zapach obcych ludzi, obcego życia, obcych pra­gnień. Wma­wiał sobie, że bycie sin­glem daje mu wol­ność, nie ogra­ni­cza hory­zon­tów i że wresz­cie jest zaje­bi­ście, bo wró­cił do miej­sca, które przy­po­mi­nało mu o stu­denc­kich cza­sach. Wystar­czyło obu­dzić w sobie dawną chęć życia i impre­zo­wa­nia.

– Cho­lera… – Wes­tchnął, mocu­jąc się z wor­kiem wypeł­nio­nym odpa­dami bio. Muszki latały mu wokół twa­rzy, pró­bu­jąc go prze­ko­nać, by może jed­nak pozo­sta­wił tę kra­inę sokami i ple­śnią pły­nącą w spo­koju, a zajął się czymś bar­dziej poży­tecz­nym. – Noż kurwa jego mać!

Worek oka­zał się nie­szczelny. Na tera­kotę spa­dały kro­ple rudo­brą­zo­wej mazi. Kaje­tan miał ochotę cisnąć nim o pod­łogę. Z powro­tem wło­żył śmieci do kosza. Będzie musiał znieść je w ten spo­sób, by nie zosta­wić bru­nat­nej ścieżki na scho­dach, bo w wyobraźni już zama­ja­czyły mu nie­za­do­wo­lone miny sąsia­dów; choć wcale ich nie znał i z tru­dem roz­po­zna­wał ich twa­rze, to wyima­gi­no­wane wargi wygi­nały się w dół lub odsła­niały zęby. Nie nale­żał do ludzi, któ­rzy łatwo nawią­zują rela­cje. Wyjąt­kiem byli roz­mówcy, od któ­rych potrze­bo­wał infor­ma­cji, ale kwe­stie zawo­dowe wymu­szały na nim odpo­wied­nie zacho­wa­nie, pry­wat­nie nic nie musiał i raczej trzy­mał się tej zasady. W poważ­nym, dłu­gim związku był raz i wła­śnie skoń­czył lizać rany po dra­ma­tycz­nym roz­sta­niu z Bożeną. Długo nikomu nie zaufa, tego był pewien. Będzie bzy­kał, co popad­nie, odbije sobie wszyst­kie lata mono­ga­mii w zemście za zła­mane serce.

Chwy­cił wia­derko i skie­ro­wał się do przed­po­koju. Się­gnął po klucz od wiaty śmiet­ni­ko­wej, wsu­nął klapki i pofa­ty­go­wał się na dwór. Zanim wszedł do środka, chwilę moco­wał się z zam­kiem. Kosz na bio­od­pady z brą­zową naklejką na środku stał po pra­wej stro­nie. To nad nim uno­siła się czarna chmura much, już nie owo­có­wek, ale dużych, dorod­nych, gru­bych owa­dów z rodzaju Musca. Z obrzy­dze­niem pod­niósł klapę i wrzu­cił do środka swój worek, potem się­gnął do kie­szeni i wytarł dło­nie w chu­s­teczkę. Chciał ją odru­chowo rzu­cić do pojem­nika, ale, sam nie wie­dząc dla­czego, zamknął go i otwo­rzył ten z napi­sem „Zmie­szane”. Ciep­nął do niego zużytą chustkę, gdy nagle spo­strzegł na wierz­chu zeszyt pod­pi­sany „JA”. Niby nic nad­zwy­czaj­nego, zwy­kły szkolny bru­lion, ale rozej­rzał się, czy nikt z sąsia­dów wła­śnie nie nad­cho­dzi. Się­gnął po niego i otwo­rzył na pierw­szej stro­nie. Spo­dzie­wał się dzie­cię­cych zapi­sków w stylu: lek­cja, temat, notatka, sam już cha­rak­ter pisma wska­zy­wał jed­nak na doro­słą rękę. Prze­czy­tał od nie­chce­nia kilka pierw­szych zdań. Prze­wró­cił kartkę, prze­le­ciał wzro­kiem kolejne zapi­ski. Poczuł przy­jemne mro­wie­nie z tyłu czaszki. Zaswę­dział go też nos. Wrzu­cił zeszyt do swo­jego kosza, po czym zaj­rzał do kon­te­nera i od razu dostrzegł kolejny zeszyt. Ten miał inną oprawę, czarno-białą, lekko poły­sku­jącą, choć ubru­dzoną na rogach, nie był opi­sany. Otwo­rzył go, ale tu nastą­piło roz­cza­ro­wa­nie, bo ani ręka nie była ta sama, ani treść. Zupeł­nie zwy­czajny prze­pi­śnik star­szej pani, popla­miony na rogach. Na pierw­szej stro­nie droż­dżowe, potem babka pia­skowa i prze­pis na pasz­te­ciki. Prze­kart­ko­wał, po czym nachy­lił się, by dokład­niej przej­rzeć wnę­trze kosza, prze­su­nął w nim jeden worek, roz­glą­dał się za kolej­nym bru­lionem, ale nic podob­nego nie dostrzegł.

– Dzień dobry. – Kobiecy głos wyrwał go ze sku­pie­nia. Pod­sko­czył i o mało nie opu­ścił klapy na dłoń nie­zna­jo­mej, która wkła­dała wła­śnie worek ze śmie­ciami. Zmie­rzyła Kaje­tana wzro­kiem, po czym gło­śno wes­tchnęła i się­gnęła do kie­szeni. – Pro­szę… – Wci­snęła mu do ręki dwa­dzie­ścia zło­tych. Zasko­czony przy­jął bank­not. – Pro­szę sobie kupić coś do jedze­nia – dodała, a on otwo­rzył usta ze zdu­mie­nia. Nie zdą­żył jed­nak wytłu­ma­czyć, że tu mieszka, że wła­śnie wyrzuca śmieci. Stał i patrzył za odcho­dzącą kobietą. Miała obfite kształty, jego brat nazy­wał takie dup­cza­stymi i cyca­tymi, oczy­wi­ście szep­tem, na ucho, bo przy swo­jej dziew­czy­nie ni­gdy nie wygła­szał sek­si­stow­skich komen­ta­rzy. Nie­zna­joma nie była wysoka, wydała mu się młod­sza od niego o kilka lat. Zwró­cił uwagę na jej blond włosy upięte w kitkę i bar­dzo kształtne bio­dra. Po chwili znik­nęła za drzwiami jego klatki scho­do­wej. Zdzi­wił się, bo ni­gdy wcze­śniej jej tu nie widział, a może widział, tylko nie zwró­cił uwagi, bo nie była w jego typie. Na swoje dziew­czyny wybie­rał z reguły wyso­kie, szczu­płe, z dłu­gimi wło­sami, naj­le­piej z mocno zary­so­wa­nymi kośćmi policz­ko­wymi, talią osy i nogami do samej ziemi. Kobieta od dwóch dych speł­niała tylko jeden waru­nek, a to zde­cy­do­wa­nie za mało, by chciał nawią­zać z nią rela­cję.

Nagle za ple­cami usły­szał czyjś głos. Matka nawo­ły­wała dzie­ciaka bie­ga­ją­cego po traw­niku. Drgnął, opu­ścił klapę kon­te­nera i chwy­cił kosz z bru­lio­nem. Zamknął bramę wiaty na klucz i dziar­skim kro­kiem prze­szedł przez podwó­rze, aby jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w zaci­szu swo­jego miesz­ka­nia. W lewej dłoni wciąż ści­skał wymięty dwu­dzie­sto­zło­towy bank­not.

Kaje­tan usiadł przy biurku, na któ­rym poło­żył zna­le­ziony bru­lion. Sta­ran­nie go wytarł chu­s­teczką nasą­czoną pły­nem bak­te­rio­bój­czym, który został mu po pan­de­mii. Przy­glą­dał się przez moment sza­rej okładce, potem zer­k­nął przez okno na podwó­rze. Miał stąd widok na wiatę śmiet­ni­kową. Pomy­ślał o autorce zapi­sków, może się roz­my­śli i po nie wróci. Nie mogła ich wyrzu­cić zbyt dawno, ponie­waż zeszyt nie znik­nął jesz­cze pod sto­sem odpa­dów.

– Kim ty jesteś…? – szep­nął.

Znie­ru­cho­miał ze wzro­kiem wbi­tym w daszek wyko­nany z żół­tej płyty fali­stej, pod którą znaj­do­wały się pojem­niki na śmieci. Przy­glą­dał się mu w nadziei, że wyda­rzy się coś, co napro­wa­dzi go na to, kim mogła być autorka zapi­sków. Po kilku minu­tach znu­dzony bez­czyn­no­ścią wró­cił do zeszytu. Otwo­rzył go na pierw­szej stro­nie i zaczął czy­tać.

Rozdział 2

2

Był rok sześć­dzie­siąty czwarty ubie­głego wieku, kiedy skoń­czy­łam dwa­na­ście lat. Wszystko wów­czas wyglą­dało ina­czej niż teraz. Śmiało mogę napi­sać, że żyłam w dwóch róż­nych epo­kach. To był czas, kiedy rodzice decy­do­wali o wszyst­kim, tak przy­naj­mniej było w mojej rodzi­nie. Mama wciąż powta­rzała, że dziew­czynki muszą być grzeczne i ładne, naj­le­piej gdyby nie­wiele mówiły i uda­wały nieco głup­sze od chłop­ców, skoń­czyły szkołę i szybko wyszły za mąż, a potem uro­dziły dzieci. Na to wszystko miały pre­cy­zyj­nie okre­ślony czas, bo gdy się nie wyro­bią z tym do dwu­dzie­stego pią­tego roku życia, zostaną okrzyk­nięte sta­rymi pan­nami. Bycie starą panną w tam­tych cza­sach to wciąż było piętno. Bo stare panny są wredne, marudne, nie zasłu­gują na uwagę. Mają wiel­kie stopy, obo­wiąz­kowo oku­lary z gru­bymi szkłami i cien­kie prze­tłusz­cza­jące się włosy, za to pra­wie nie mają piersi. Są tak brzyd­kie, że nikt ich nie chce, wybra­ko­wany towar. Gorzej miały tylko stare panny z bękar­tami. Albo dziwki…

– Pamię­taj­cie, pokorne ciele dwie matki ssie – mówiła do mnie i do moich młod­szych sióstr.

A ja pokorna nie byłam. Patrzy­łam w lustro na swoje pie­go­wate policzki, gęste jasne włosy zwią­zane w dwie kitki i lekko zary­so­wane już pod koszulką piersi. Byłam ładna, mądra, w szkole otrzy­my­wa­łam same piątki i chcia­łam od życia wię­cej, niż mieli moi rodzice. Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, o ile wię­cej i co mia­łoby to zna­czyć, ale pra­gnie­nie rosło we mnie każ­dego dnia.

– Pamię­taj­cie, że męż­czy­znom należy poka­zać tylko pół dupy! – Taką trze­cią radę prze­ka­zy­wała nam matka, a ja i do tej zasady się nie zasto­so­wa­łam.

– Dzieci i ryby głosu nie mają – doda­wała jesz­cze dla pew­no­ści, żeby­śmy cza­sem nie pod­jęły dys­ku­sji z jej życio­wymi mądro­ściami.

Ojciec za to był mniej roz­mowny, powta­rzał jedy­nie, że „co można woje­wo­dzie, to nie tobie, smro­dzie”. Smro­dami oczy­wi­ście były trzy jego lato­ro­śle, któ­rymi wyda­wał się nieco roz­cza­ro­wany. Ani ja, ani moje młod­sze sio­stry nie uro­dzi­ły­śmy się z peni­sami, a to było naj­więk­szym zawo­dem, jaki mogły­śmy mu spra­wić. To przez nas nie czuł się praw­dzi­wym męż­czy­zną, nie miał następcy tronu (co pod­kre­ślał, tłu­ma­cząc, że gdyby był kró­lem, nie miałby komu prze­ka­zać wła­dzy, a argu­ment z Jadwigą Ande­ga­weń­ską do niego nie tra­fiał), nie było więc sensu sadzić drzewa i budo­wać domu. „Dziu­rawce”, jak nazy­wał dziew­czynki, to wybra­ko­wane dzieci, z któ­rymi są jedy­nie kło­poty i żad­nej pocie­chy, a jesz­cze trzeba je pil­no­wać, by nikt ich przed­wcze­śnie nie zepsuł.

Tata pra­co­wał jako kole­jarz, mama jako kucharka w przed­szkolu, pobrali się, gdy jedno miało dwa­dzie­ścia jeden lat, dru­gie dzie­więt­na­ście. Żyło się nam skrom­nie. W domu bra­ko­wało wielu rze­czy, choć chyba wtedy nie odbie­ra­łam tego jako braku, po pro­stu tak było pra­wie u każ­dego.

Wycho­wa­łam się w dwóch poko­jach war­szaw­skiej kamie­nicy z wyso­kimi stro­pami. Na nie­wiel­kiej prze­strzeni miesz­ka­li­śmy w piątkę. Spa­ły­śmy z sio­strami na roz­kła­da­nej kana­pie, ale gdy skoń­czy­łam dwa­na­ście lat, tata zna­lazł nie­dro­giego sto­la­rza, który za dwie butelki bim­bru „wystru­gał” dla mnie i jed­nej z sióstr pię­trowe łóżko. W pokoju zro­biło się cia­sno, każda z nas jed­nak od tej pory spała jak kró­lowa (nie­stety wciąż nie jak król). Rodzice za to cisnęli się na sta­rej wer­salce, którą rano skła­dali i pokój zmie­niał się w tak zwany duży, choć metra­żem nie odbie­gał od naszego. Oprócz tego mie­li­śmy kuch­nię – wąską, długą, z luf­ci­kiem po lewej stro­nie i ze śnież­no­białą firanką zawie­szoną na haczy­kach. Za to ubi­ka­cja znaj­do­wała się w kory­ta­rzu, dzie­li­li­śmy ją z sąsia­dami z pię­tra. Cza­sami z tego powodu wybu­chały kłót­nie, bo nie każdy zosta­wiał po sobie nale­żyty porzą­dek. Mama bar­dzo się wtedy zło­ściła, wycho­dziła na kory­tarz, niby po to, by popra­wić wycie­raczkę, ale pod­nie­sio­nym gło­sem komen­to­wała:

– Chtoś tu chiba w chle­wie się uro­dził. Jak nie potrafi po sobie sprzą­tać, to niech w noc­nik robi, a nie porząd­nych ludzi naraża na takie widoki i smrody! Przy­je­chali jedni z dru­gimi do sto­licy, a na wsi im trza było zostać, za sto­dołę za potrzebą cho­dzić, a nie baj­zel robić! Inte­li­gienty, tfu jego mać!

A sąsie­dzi byli różni. Po pra­wej nauczy­ciele, oboje pra­co­wali w liceum znaj­du­ją­cym się nie­da­leko naszej kamie­nicy. Naprze­ciwko nas miesz­kała Gru­zinka – szczu­pła, opa­lona, jakby cały rok łapała pro­mie­nie słońca i zapi­sy­wała je na skó­rze. Nosiła na sobie ślady mło­dzień­czej urody. Miała jasne falo­wane włosy, zawsze sta­ran­nie uło­żone, uśmie­chała się smutno, choć było w jej twa­rzy coś zawa­diac­kiego. Paliła dużo papie­ro­sów, przyj­mo­wała gości, pusz­czała muzykę, która nio­sła się z góry na dół po całym budynku. Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że ze szpary spod jej drzwi wydo­by­wają się kłęby dymu. Wie­czo­rami za to śpie­wała rzewne pie­śni, zawsze po pol­sku, choć nazy­wano ją Gru­zinką. Celowo cho­dzi­łam do toa­lety o dzie­więt­na­stej, by posłu­chać jej głosu.

Kory­tarz prze­siąk­nięty był zapa­chem, który noszę w sobie do dziś. Tak pach­niało chyba tylko u nas. Kiedy prze­kra­czało się próg kamie­nicy, woń od razu ude­rzała w nos. Stare drewno, wil­goć, kurz, stę­chli­zna, chłód, mrok… Odbie­ra­łam go wszyst­kimi zmy­słami.

Chleb z cukrem albo ze smal­cem sma­ko­wał wyjąt­kowo, a kieł­basa przy­wo­żona po świ­nio­bi­ciu u wuja Andrzeja była rary­ta­sem. Latem na obiad jada­li­śmy naj­czę­ściej zupę owo­cową z maka­ro­nem, pili­śmy zsia­dłe mleko, kawę zbo­żową. Na tele­wi­zję bie­gało się do sąsia­dów, choć nie inte­re­so­wało mnie to, co się działo na świe­cie i w Pol­sce. Nie współ­czu­łam Nel­so­nowi Man­deli z powodu wyroku doży­wo­cia ani Teddy’emu Ken­nedy’emu ran­nemu w kata­stro­fie lot­ni­czej, głę­boko w tyłku mia­łam rządy Cyran­kie­wi­cza. Nic mnie nie obcho­dzili. Za to pod­nie­cali mnie muzyka, taniec i chłopcy; naj­bar­dziej podo­bali mi się ci starsi, któ­rzy nie mieli już paty­ko­wa­tych nóg, wąskich ramion i gład­kich policz­ków. Budzili we mnie coś nie­zna­nego, coś, co powo­do­wało ból brzu­cha, przy­spie­szony oddech i falę gorąca roz­le­wa­jącą się po całym ciele.

Rozdział 3

3

Kaje­tan prze­stał czy­tać dopiero wtedy, gdy w pokoju roz­brzmiał dźwięk tele­fonu. Ode­brał roz­mowę od brata.

– Jutro ojciec ma uro­dziny, pamię­tasz? – spy­tał Mak­sym bez zbęd­nych wstę­pów.

Młod­szy o trzy lata Wol­ski pro­wa­dził od kilku lat swój wła­sny biz­nes, choć ojciec liczył, że po poli­to­lo­gii syn zaj­mie się porządną pracą, zosta­nie na przy­kład posłem, a potem naj­le­piej pre­ze­sem jakiejś spółki pań­stwo­wej, brat jed­nak twier­dził, że pro­wa­dze­nie klu­bo­ka­wiarni to połą­cze­nie jego pasji z zarob­ko­wa­niem, a od poli­tyki trzy­mał się jak naj­da­lej. Żar­to­wał, że gdyby chciał się grze­bać w gów­nie, zostałby szam­be­la­nem. Mak­sym więc, podob­nie jak Kaje­tan, nie speł­niał ojcow­skich ocze­ki­wań, nara­ża­jąc się tym samym na zło­śli­wo­ści i docinki rodzica, który ina­czej niż jego syno­wie postrze­gał rolę męż­czy­zny we współ­cze­snym świe­cie.

– Kurwa – jęk­nął Kaje­tan na myśl o tym, z czym się wią­zało spo­tka­nie rodzinne. – O któ­rej?

– Sie­dem­na­sta u mnie – odparł brat. W jego gło­sie rów­nież nie sły­chać było entu­zja­zmu, ale uro­dziny ojca były świę­to­ścią. Janusz Wol­ski koń­czył w tym roku sześć­dzie­siąt sześć lat. Zamó­wił sto­lik w klu­bo­ka­wiarni młod­szego syna, choć od lat powta­rzał mu, że to gów­niany inte­res i wcze­śniej, na pewno nie póź­niej, pój­dzie z tor­bami. W ogóle syno­wie go roz­cza­ro­wy­wali na każ­dym kroku. Jeden pismak, drugi… nie wia­domo co. Tylko córka Joanna, jego naj­star­sze dziecko, nosiła w tej rodzi­nie spodnie, bo skoń­czyła porządne stu­dia, miała fach w ręku i wła­sne biuro kon­struk­cyjne, zatrud­niała ludzi, a do tego dała mu wnuka.

– Nie wiem, czy jestem gotowy na takie eks­tre­mum.

– Nikt nie jest. – Mak­sym się zaśmiał. – To będzie din­ner­ma­xxing – zażar­to­wał.

– Muszę ci coś poka­zać – wtrą­cił Kaje­tan, nie zwra­ca­jąc uwagi na jego angiel­skie wstawki rodem z memów. – Zna­la­złem na śmiet­niku…

Męż­czy­zna par­sk­nął śmie­chem.

– Tylko nie zaczy­naj tak opo­wie­ści przy ojcu, bo zej­dzie na zawał, kiedy się dowie, że jego syn upadł tak nisko, że grze­bie w śmie­ciach.

– To nie­zła robota, dosta­łem dwie dychy od pew­nej babki, więc może ojciec byłby dumny, że zara­biam. Chro­bry za dzie­sięć minut grze­ba­nia, sztos!

– Co zna­la­złeś? – zain­te­re­so­wał się.

– Zeszyt ze wspo­mnie­niami. Jakaś kobieta je spi­sała, a póź­niej, nie wia­domo dla­czego, wyrzu­ciła… Choć może… – zasta­no­wił się – roz­my­śliła się w trak­cie pisa­nia albo wyrzu­ciła go przez pomyłkę. W środku zauwa­ży­łem kilka wyrwa­nych kar­tek, dużo skre­śleń.

– Roz­my­śliła się?

– To wspo­mnie­nia z lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, jak się spo­tkamy, to ci opo­wiem, kim była ta babka. Tra­fiło mi się jak śle­pej kurze ziarno, ale nie skoń­czy­łem czy­tać, ma drobne pismo, cza­sami nie­wy­raźne, więc wzrok się szybko męczy.

– To zamiast pisać, czy­tasz? – zakpił.

– Kurwa… – jęk­nął star­szy z braci. – Nie mam chęci, tema­tów, cier­pli­wo­ści, kasy… niczego, jakby rzu­ca­jąc mnie, Bożena zabrała wszystko, co mia­łem.

– Tylko się nie roz­kle­jaj. Wylu­zuj, głę­boko oddy­chaj.

– Jasne. Mam pewien pomysł. Na razie nie chcę o tym gadać, bo to jedy­nie cień myśli.

– Cie­nie myśli to u cie­bie nor­malny stan, więc bez paniki. Leka­rza wezwiemy, gdy nabiorą kon­tu­rów – zażar­to­wał Mak­sym. – Dobra, bo mam tu urwa­nie głowy, jutro się widzimy.

Kaje­tan odło­żył tele­fon. Przez kilka sekund przy­glą­dał się leżą­cemu przed nim bru­lio­nowi. Zasta­na­wiał się, ile wiat śmiet­ni­ko­wych było na osie­dlu, ile blo­ków pod­le­gało pod każdą. Ni­gdy nie cho­dził na zebra­nia loka­to­rów, uwa­żał je za stratę czasu, nawet wtedy, gdy miesz­kał tu w cza­sach stu­denc­kich. O wyni­kach obrad dowia­dy­wał się z tablicy ogło­szeń. Z reguły były to plany remon­tów, roz­li­cze­nia inwe­sty­cji, zatem nuda. Nagle pod­niósł się z fotela i wyszedł na klatkę scho­dową. Przez moment przy­glą­dał się nume­rom na drzwiach oraz wycie­racz­kom, jakby to wła­śnie one miały mu pomóc wyty­po­wać autorkę wspo­mnień. Przy­po­mniał sobie, jak dostał kawa­lerkę od rodzi­ców, jak wkro­czył do pustej bia­łej prze­strzeni, a serce łomo­tało mu z emo­cji, bo zawsze marzył o tym, by miesz­kać sam. Pierw­szą imprezą była para­pe­tówka… Uśmiech­nął się do tego wspo­mnie­nia. Poczuł piwny zapach pomie­szany z dymem mari­hu­any i żar słońca wpa­da­ją­cego przez okno w pokoju.

– Kto tu, kurwa, mieszka? – jęk­nął, dra­piąc się po gło­wie. Wresz­cie wró­cił do miesz­ka­nia, wło­żył buty i się­gnął po klu­cze. Wszedł po scho­dach pię­tro wyżej, tu też obej­rzał drzwi i wycie­raczki. Nasłu­chi­wał odgło­sów docho­dzą­cych z wnętrz. Jego wzrok przy­cią­gnął stary, brudny ręcz­nik nało­żony na gumową wycie­raczkę. Tak na pewno nie zro­biłby ktoś młody, pomy­ślał. Pod­szedł do drzwi z nume­rem pięt­na­ście, przy­ło­żył palec do deski, ale nie zapu­kał. U sąsia­dów ryk­nęła gło­śna muzyka, jakiś współ­cze­sny rap. Wyjął z tyl­nej kie­szeni spodni notes i dłu­go­pis, które zawsze nosił przy sobie. Zano­to­wał, że czter­nastkę może wykre­ślić, pięt­nastka za to ze zna­kiem zapy­ta­nia. Odwró­cił się w stronę trzy­nastki. Tu znaj­do­wała się wycie­raczka z napi­sem „Welcome to the Dark Side”. Wyglą­dała na nową, czarne tło nie zostało jesz­cze zabło­cone. Nie paso­wało mu to do sie­dem­dzie­się­cio­let­niej kobiety, ale prze­cież nie miał pew­no­ści, czy mieszka sama, jej M4 lub M3 może być wypeł­nione wnu­kami. Kawa­lerki znaj­do­wały się tylko w jego pio­nie. Zszedł pię­tro niżej. Spod jede­nastki wycho­dził aku­rat dzie­ciak, na oko dzie­się­cio­letni. Sko­ja­rzył chło­paka. Przy­po­mniał sobie, jak wyglą­dali jego rodzice. On wysoki bru­net, ona kor­pu­lentna sza­tynka. Raz pomógł jej wnieść rower, ale raczej ni­gdy z nimi nie roz­ma­wiał. Mijali się, mówili sobie grzecz­no­ściowe „dzień dobry” i tyle, nie przy­glą­dał się im, nie sta­rał się zapa­mię­tać twa­rzy ani też nie silił się na zaga­je­nie roz­mowy. Wykre­ślił ich ze swo­jej listy. Za to przy dzie­siątce, a potem dzie­wiątce i ósemce posta­wił znaki zapy­ta­nia. Sió­demka to małe dzieci, sły­chać je było w całej klatce. Szóstka, piątka, czwórka i trójka poten­cjal­nie moż­liwe, dwójka – melina z zawsze uchy­lo­nymi drzwiami, cuch­nąca wódą, zamiesz­kana przez nie­groź­nego pijaczka, jedynka – matka z dziec­kiem z pora­że­niem mózgo­wym, pamię­tał ją naj­wy­raź­niej. Miesz­kała tu od samego początku, dzie­ciak mógł już być doro­sły. Tyle wie­dział o swo­ich sąsia­dach. Na jesz­cze jedną rzecz zwró­cił uwagę. Każde pię­tro miało swój zapach. Par­ter zdo­mi­no­wał odór prze­tra­wio­nego alko­holu i brudu, pierw­sze pię­tro dokła­dało kwa­sotę, jakby codzien­nie ktoś goto­wał tu kapu­śniak, dru­gie – naj­mniej wyra­zi­ste zapa­chowo – nosiło ślady woni z dołu i zapo­wia­dało słod­kawą nutę trze­ciej kon­dy­gna­cji, czwarta za to wyda­wała się naj­bar­dziej neu­tralna, dokła­da­jąca farbę, wapno i kurz.

Drzwi do klatki wła­śnie się otwo­rzyły i do środka wlała się grupa mło­dych, roz­ba­wio­nych ludzi. Kaje­tan zatrzy­mał się i przez moment nasłu­chi­wał, które miesz­ka­nie ich wchło­nie. Jeżeli dobrze obsta­wił, to szóstka. Wykre­ślił ją z listy.

Wyszedł przed blok, omiótł wzro­kiem oko­licę. Zasko­czyło go, że rezy­do­wał na tak zie­lo­nym osie­dlu, wcze­śniej raczej tego nie dostrze­gał. Wyło­wił wzro­kiem ławki. Wszyst­kie były puste. Po pra­wej spa­ce­ro­wał męż­czy­zna z psem. Po chwili waha­nia ruszył w stronę wiaty śmiet­ni­ko­wej i dopiero teraz zauwa­żył, że nad bramką, u góry, tuż przy daszku z płyty fali­stej, znaj­do­wał się numer wspól­noty, a obok nieco już nie­wy­raźne, ale dające się odczy­tać numery blo­ków. Uśmiech­nął się pod nosem, bo ze śmiet­nika korzy­stały tylko cztery budynki, każdy był czte­ro­pię­trowy z trzema klat­kami, w któ­rych znaj­do­wało się pięt­na­ście miesz­kań. Poli­czył szybko. Czter­dzie­ści pięć pomno­żone przez trzy dawało sto trzy­dzie­ści pięć lokali w każ­dym punk­cie. Miał więc do spraw­dze­nia pięć­set czter­dzie­ści miesz­kań, może mniej, bo kilka wyeli­mi­no­wał w swo­jej klatce. W jed­nym z nich musiała miesz­kać autorka wspo­mnień.

– Znajdę cię – szep­nął, czu­jąc, jak prze­cho­dzi go przy­jemny dreszcz.

Kaje­tan zbli­żył się do ławki, strzep­nął z desek, z któ­rych odcho­dziła zie­lona farba, pia­sek i źdźbła trawy, po czym usiadł i zaczął obser­wo­wać swój blok. Od niego posta­no­wił zacząć poszu­ki­wa­nia. Autorka wspo­mnień miała sie­dem­dzie­siąt dwa lata, być może zacho­wała ślady daw­nej urody, o ile naprawdę była kie­dyś ładna. Może sie­działa teraz samot­nie w kuchni i spo­glą­dała na podwórko, jadła szar­lotkę i popi­jała ją kawą zbo­żową? Zer­k­nął na okna. Kilka było uchy­lo­nych, ale w żad­nym nie tkwiła ludzka głowa, tylko w jed­nym poru­szyła się firanka. Prze­niósł wzrok na par­king. Wła­śnie wje­chały na niego dwa samo­chody. Z gra­na­to­wego forda wysiadł facet w jego wieku, roz­ma­wiał przez tele­fon, a ze srebr­nej mazdy – pasa­żerka i kie­rowca, któ­rzy wyda­wali się mieć około pięć­dzie­siątki. Kłó­cili się: on gesty­ku­lo­wał, ona przy­ci­skała do sie­bie torebkę i dro­biła obok niego kroczki. Jej obcasy wystu­ki­wały rytm na pły­tach chod­ni­ko­wych. Po chwili wszy­scy znik­nęli za drze­wami, Kaje­tan zało­żył więc, że weszli do środ­ko­wej klatki w bloku obok.

– Gdzie ty jesteś? – szep­nął pod nosem. Wresz­cie zauwa­żył star­szą panią idącą z psem. Trudno mu było oce­nić jej wiek, ale pod­niósł się i niby przy­pad­kiem zbli­żył się do kobiety, by poroz­ma­wiać. Spoj­rzał na spa­sio­nego kun­dla, szo­ru­ją­cego brzu­chem po ziemi, potem na jego wła­ści­cielkę. Ważył jed­nak w myślach słowa, nie psa.

– Dzień dobry – ode­zwała się do niego pierw­sza. – Coś się stało? Ma pan zatro­skaną minę.

Kaje­tan uniósł brwi, na jego czole zary­so­wała się głę­boka zmarszczka.

– Nie, prze­pra­szam. Dzień dobry. Miesz­kam tu od nie­dawna i tak… pró­buję się zorien­to­wać, kim są moi sąsie­dzi – odparł szcze­rze.

Kobieta uśmiech­nęła się sze­roko.

– A ja pana znam – powie­działa kon­spi­ra­cyj­nie. – Pan Kaje­tan Wol­ski, prawda? Znam pań­skiego tatę i pamię­tam, jak kupo­wał tu miesz­ka­nie dla pana. Chyba zaczy­nał pan wtedy stu­dia… A potem pan znik­nął, wyna­jął to miesz­ka­nie na wiele lat, prawda? Loka­to­rzy nie znisz­czyli?

– Naprawdę to wszystko pani pamięta? – zdzi­wił się. Po co komu „pega­zusy”, skoro wciąż ist­nieją sąsie­dzi?

Zaśmiała się i postu­kała pal­cem wska­zu­ją­cym w skroń.

– Tre­nuję pamięć! Roz­wią­zuję krzy­żówki, czy­tam kry­mi­nały i… – zawie­siła głos – zanim doczy­tam do końca, to już wiem, kto zabił, więc pro­szę mi nie opo­wia­dać bajek, że pró­buje się pan zorien­to­wać w sąsiedz­twie.

– Pani… pani…

– Jadwiga Kowal­ska – przed­sta­wiła się. – Chyba stu­dio­wał pan dzien­ni­kar­stwo – dodała nie­pew­nie. – Pamię­tam, że pan Janusz był z tego powodu bar­dzo nie­za­do­wo­lony, mówił, że to nie jest zawód dla męż­czy­zny. Mam jed­nak nadzieję, że się pan nie pod­dał i pisze teraz jakiś arty­kuł. – Rozej­rzała się, jakby pró­bo­wała odgad­nąć temat.

– Tak – skła­mał. – Jest pani świetna. Piszę o… o… archi­tek­tu­rze osie­dli z cza­sów PRL – wymy­ślił na pocze­ka­niu.

– Ład­nie – pochwa­liła. – Dosko­nale się składa, bo mój syn jest archi­tek­tem i… on chyba nawet współ­pra­cuje z pań­ską sio­strą. Jak ona ma na imię? Anna?

– Joanna – popra­wił ją.

– No tak… Nie­wiele się pomy­li­łam, ale co do tego budow­nic­twa… muszę pana zmar­twić, bo chyba sporo już o tym napi­sano. Nie wiem, czy to świeży, odkryw­czy temat, ale zapewne można go opo­wie­dzieć na wiele spo­so­bów. – Podra­pała się po gło­wie. – Filipa Sprin­gera musi pan poczy­tać. On nawet taką bio­gra­fię wydał… Jak oni się nazy­wali?

Kaje­tan przyj­rzał się Jadwi­dze. Zało­żył ste­reo­ty­powo, że star­sza pani zna się jedy­nie na szar­lot­kach i dzier­ga­niu ser­we­tek, a tu, pro­szę, taka nie­spo­dzianka.

– O Zofii i Oska­rze Han­se­nach napi­sał – pod­po­wie­dział jej.

– Tak! Chcieli napra­wiać świat, wizjo­ne­rzy… Ach, pamięć jed­nak już nie ta. Ale czy­ta­łam! Czy­ta­łam! Od syna dosta­łam w pre­zen­cie… chyba na Dzień Matki.

– Też mam, świetna rzecz.

– No to pro­szę pisać ten swój arty­kuł, tylko nie lać mi tu wody, że o archi­tek­tu­rze, bo nie pana działka. – Nachy­liła się do Kaje­tana i dodała: – Cze­kam na coś sma­ko­wi­tego, lubię repor­taże kry­mi­nalne. Pisze pan takie? Bo jeżeli tak, to będzie miał pan we mnie stałą czy­tel­niczkę, tylko pro­szę dać znać, kiedy się coś ukaże. – Nagle spoj­rzała na męż­czy­znę wiel­kimi oczami, dłoń poło­żyła na piersi. – Chyba nikogo u nas nie zamor­do­wano ani nie porwano?

– Nie, pro­szę się nie dener­wo­wać, ja naprawdę o archi… – pró­bo­wał zaprze­czyć, ale Jadwiga mach­nęła ręką, prze­rwaw­szy mu w pół słowa, po czym pocią­gnęła psa i zro­biła krok naprzód.

– Niech pan pisze dalej, ja muszę z Pimp­kiem na spa­cer, bo bie­dak zaraz tu zrobi coś brzyd­kiego.

– Od dawna tu pani mieszka? – rzu­cił już do jej ple­ców.

– Od samego początku, odkąd wybu­do­wano te bloki! Znam tu każdy kamień.

– A nie urażę pani, jak zapy­tam o rocz­nik?

Uśmiech­nął się, kiedy na niego spoj­rzała. Pokrę­ciła głową i dodała:

– Czter­dzie­sty dzie­wiąty.

– Pani Jadwigo, a mogę przyjść do pani z kawą i słod­ko­ściami, by poroz­ma­wiać?

– Bar­dzo pro­szę, miesz­ka­nie numer sie­dem, klatka po pra­wej – odpo­wie­działa, a on szybko wpi­sał do swo­jego notesu imię i nazwi­sko kobiety, rok uro­dze­nia i adres. Chwilę spo­glą­dał na lekko zgar­bioną seniorkę. Wydała mu się drobna i kru­cha, ale z pew­no­ścią bar­dzo sta­ran­nie dobie­rała ubra­nia, trzy­mała się cie­płych kolo­rów i luź­nych faso­nów. Kun­del obwą­chi­wał wła­śnie młodą brzózkę, a ona grze­bała w kie­szeni. Wyjęła folię. Dopiero kilka sekund póź­niej Kaje­tan domy­ślił się, że to wore­czek na odchody czwo­ro­noż­nego pupila. Skrzy­wił się, bo z pew­no­ścią był to argu­ment za tym, by ni­gdy nie brać psa pod swój dach.

Rozdział 4

4

Co było na początku i jak to się zaczęło? To jedno z tych pytań, z któ­rymi jest tak jak pod­czas mycia głowy, kiedy piana dostaje się do oczu. Szczy­pie, więc zaci­ska się powieki, błą­dząc po omacku w poszu­ki­wa­niu ręcz­nika. Pierw­sza łza, druga, trze­cia… robi się lżej.

Takie jak ja nazy­wano w PRL „zawo­do­wymi dziew­czy­nami”.

Nie wiem, dla­czego zde­cy­do­wa­łam się o tym napi­sać. Opo­wia­da­nie o sobie ni­gdy nie przy­cho­dziło mi łatwo, raczej przez całe życie uczy­łam się ukry­wać, kim jestem. Przyj­mo­wa­łam fał­szywe imiona, prze­zwi­ska, nakła­da­łam peruki, przy­kle­ja­łam rzęsy i prze­bie­ra­łam się w nie swoje sukienki. Przed córką nie odważę się otwo­rzyć, choć jestem pewna, że ona wie. Nie pyta, nie docieka, nie widuje mnie, bo wie, tak jak wie­działa moja matka. Ta wie­dza była i jest dla nich brze­mie­niem. Moim jest samot­ność. Prze­szło­ści nie uwa­żam za coś, co by mi cią­żyło, bo sta­ran­nie spu­ści­łam na nią zasłonę mil­cze­nia. Cho­ciaż… Sama już nie wiem. Na początku (pozwolę sobie wró­cić do tego gene­zyj­skiego pro­logu) się nie wsty­dzi­łam, wstyd poja­wił się wraz z moją córką. Wypchnę­łam go ze swo­jego wnę­trza, wyszedł z mojej macicy i ni­gdy już nie dało się go wepchnąć do środka. Towa­rzy­szył mi przez lata, rósł, pęcz­niał, był niczym wrzód, który musiał doj­rzeć, by wypły­nąć ropą. Wierny towa­rzysz rado­ści.

– Co to jest seks? – spy­ta­łam kie­dyś matkę. Skro­bała wła­śnie mar­chewkę. Trzy­mała ją w dłoni. Spoj­rzała na warzywo i odrzu­ciła je na stół. Na jej twa­rzy malo­wało się obrzy­dze­nie. Po chwili zmie­szana wci­snęła mi do ręki nóż i kazała dokoń­czyć obie­ra­nie. Moje pyta­nie długo wisiało w powie­trzu, ale matka nie zamie­rzała na nie odpo­wie­dzieć. Pono­wi­łam je więc przy ojcu.

– Seks? – zdzi­wił się, z lękiem powtó­rzyw­szy to budzące strach słowo. W jego gło­sie usły­sza­łam nie­pew­ność i nie­do­wie­rza­nie. Prze­niósł wzrok na matkę i przez moment mil­czał. Sły­sza­łam bicie wła­snego serca, mie­szało się z tyka­niem zegara, wiszą­cego naprze­ciwko mnie na ścia­nie, z któ­rej farba odcho­dziła wiel­kimi pła­tami w pra­wym gór­nym rogu. Pod­skór­nie wie­dzia­łam, że pytam o coś zaka­za­nego, brud­nego, coś, co wzbu­dziło w moich rodzi­cach popłoch.

– Takie głu­poty w gło­wie ma twoja córka! – wark­nęła, a zasko­czony ojciec prze­niósł wzrok na mnie. Zmie­rzył mnie z góry na dół, być może pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, ile mam lat. Chrząk­nął.

– Przy­nieś mi piwo z lodówki – powie­dział. Widzia­łam, jak się­gnął po wymiętą paczkę papie­ro­sów, a po chwili zapa­lił. – Gdzie usły­sza­łaś to słowo? – spy­tał wresz­cie. Matka w tym cza­sie odwią­zała far­tuch i uczy­niła dło­nią znak krzyża w powie­trzu. Natych­miast wyszła z pokoju, jakby bała się demo­nów, które za chwilę wypłyną z ust ojca. Stare deski na pod­ło­dze jęczały przy każ­dym jej kroku. Ojciec zacią­gnął się dymem, strzep­nął popiół do popiel­niczki, w któ­rej pię­trzyła się góra petów. Ścią­gnął z warg dro­biny tyto­niu.

– Kolega w szkole powie­dział – bąk­nę­łam.

– Star­szy? – Znów się zacią­gnął, tym razem wol­niej, wciąż nie spusz­czał ze mnie oka.

– Z mojej klasy… – odpo­wie­dzia­łam wymi­ja­jąco, bo czu­łam, że nie powin­nam być z ojcem zbyt szczera. Wło­dek fak­tycz­nie cho­dził ze mną, ale był star­szy o dwa lata, ponie­waż repe­to­wał w czwar­tej i pią­tej kla­sie. Zna­łam go zale­d­wie od kilku dni. Był inny niż reszta rówie­śni­ków. Prze­ra­stał ich wzro­stem, wyróż­niał się syl­wetką, a jego zacho­wa­nie dopro­wa­dzało do szału nauczy­cieli. Tego wszyst­kiego jed­nak nie wyja­wi­łam rodzi­com.

– Jesteś dopiero w czwar­tej.

– W pią­tej. W pią­tej B.

– Aha, w pią­tej… no tak. – Ojciec zdu­sił nie­do­pa­łek, się­gnął po butelkę, odsu­nął por­ce­la­nowy korek i przy­ło­żył szyjkę do ust. Zauwa­ży­łam na ławie gazetę. Na otwar­tej stro­nie wid­niało zdję­cie samo­chodu, odru­chowo prze­czy­ta­łam nagłó­wek i nazwę modelu: Škoda 1000 MB. Wyglą­dała nowo­cze­śnie i luk­su­sowo, z pew­no­ścią była marze­niem mojego ojca, czę­sto mówił o moto­ry­za­cji. – Za mała jesteś. Nie zada­waj się z tym chło­pa­kiem, bo ci skórę prze­trze­pię na tyłku. Rozu­miesz?

Rozu­mia­łam, bo ojciec nie­raz prze­trze­pał mi skórę. W tam­tych cza­sach lanie było na porządku dzien­nym. W każ­dym porząd­nym domu pasek słu­żył nie tylko do pod­trzy­my­wa­nia spodni. W uży­ciu były też kable od żelazka, rózgi i nie­za­wodna dłoń rodzica. Dzieci miały cho­dzić jak try­biki w szwaj­car­skim zegarku. Dla­tego na kilka lat porzu­ci­łam swoje docie­ka­nia na temat seksu.

Zawo­dową dziew­czyną zosta­łam tuż po osiem­na­stce, kiedy zre­zy­gno­wa­łam ze szkoły. O swo­ich pla­nach zakoń­cze­nia edu­ka­cji powie­dzia­łam jed­nej oso­bie – naj­lep­szej przy­ja­ciółce Julian­nie (nie spo­tka­łam jej ni­gdy wię­cej). Popu­kała się wtedy w głowę.

– Gąsio­rek, jaka ty głu­pia jesteś! Na zmar­no­wa­nie pój­dziesz i nikt cię potem nie zechce!

Rozdział 5

5

Kaje­tan wszedł do pierw­szej klatki z lewej strony i powoli wspi­nał się po scho­dach. Na nie­któ­rych drzwiach wciąż znaj­do­wały się wizy­tówki z imio­nami i nazwi­skami. Do jed­nej nawet się uśmiech­nął, bo oprócz pod­sta­wo­wych danych ktoś umie­ścił sobie skrót „dr”, pew­nie był to relikt prze­szło­ści. Szu­kał nazwi­ska Gąsio­rek albo podob­nie brzmią­cego: Gąsio­row­ska, Gąsior, Gąsow­ska, Gąsiew­ska… o ile autorka pamięt­nika nie wyszła za mąż. Do tej pory wspo­mniała jedy­nie o córce, ale jak wia­domo, do tego nie­po­trzebny był akt mał­żeń­stwa.

Przed pięt­nastką się zatrzy­mał, spraw­dził swoje notatki, mie­nił mu się w oczach gąszcz cyfr i zna­ków zapy­ta­nia. Tym spo­so­bem będzie szu­kał babki do eme­ry­tury. Nie zasta­na­wia­jąc się, zapu­kał. Przy­naj­mniej tę klatkę będzie miał z głowy.

– Dzień dobry – powie­dział do męż­czy­zny w śred­nim wieku ubra­nego w spodnie dre­sowe i czarną koszulkę z nieco wytar­tym napi­sem pośrodku „Stary, ale jary”. Czuć było od niego woń papie­ro­sów, jakby przed chwilą skoń­czył palić. – Jestem sąsia­dem ze środ­ko­wej klatki, nazy­wam się Kaje­tan Wol­ski. Szu­kam pew­nej star­szej pani. Ma sie­dem­dzie­siąt dwa lata, mieszka na naszym osie­dlu, tyle wiem… Chciał­bym jej coś oddać i…

– Zgu­biła port­fel? – zain­te­re­so­wał się męż­czy­zna. Cmok­nął, zro­bił krok naprzód i obej­rzał się za sie­bie, jakby się oba­wiał, że ktoś wyj­dzie z głębi miesz­ka­nia.

– Nie, nie – zaprze­czył szybko. – To coś oso­bi­stego. Sły­szał pan o kimś takim? Mówiono na nią Gąsio­rek, nie mam pew­no­ści, czy to nazwi­sko.

– Gąsio­rek? Nie. Moja teściowa tutaj mieszka, mogę zapy­tać. Wie pan, stara ze starą mogły się zga­dać przy śmiet­niku.

Kaje­tan spoj­rzał na niego uważ­niej. Facet zasko­czył go kon­cep­cją śmiet­nika.

– A mógł­bym z nią poroz­ma­wiać?

– Mógłby pan, ale jak wróci. Poje­chała do syna.

– Ma syna… – Bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał. – Dawno poje­chała?

– Mie­siąc temu, za kilka dni powinna wró­cić.

– Mie­siąc – powtó­rzył. Zeszyt na pewno wyrzu­cono dzi­siaj albo wczo­raj. Zbyt dużo osób korzy­stało z kubłów, żeby bru­lion mógł ot tak leżeć na wierz­chu dłu­żej niż godzinę. Skrzy­wił się, co męż­czy­zna szybko wyła­pał.

– Niech pan tu przyj­dzie w przy­szłym tygo­dniu, teściowa lubi dużo gadać, zna tu chyba wszyst­kich, to może uda się panu namie­rzyć tę sta­ruszkę.

– Dzię­kuję, na pewno sko­rzy­stam.

– A to coś cen­nego?

– Co? – zdzi­wił się, ale po chwili dodał: – Nie, jedy­nie sen­ty­men­tal­nie może mieć war­tość.

– A! To szkoda zachodu.

Kiedy Kaje­tan został sam w kory­ta­rzu, zer­k­nął na zega­rek. W takim tem­pie znaj­dzie autorkę wspo­mnień za sto lat. Nie wypa­dało mu pukać do następ­nych drzwi, bo docho­dziła dwu­dzie­sta, więc powoli ruszył na dół. Był już na dru­gim pię­trze, gdy zamek w drzwiach zazgrzy­tał i z miesz­ka­nia wyszedł nasto­la­tek. Zmie­rzył repor­tera z góry na dół, a potem pró­bo­wał go wymi­nąć, Kaje­tan sko­rzy­stał jed­nak z oka­zji i zapy­tał go, czy mieszka z bab­cią, po czym wykre­ślił numer osiem z listy.

Rozdział 6

6

Muszę wró­cić jesz­cze do cza­sów sprzed ucieczki…

Lata sześć­dzie­siąte dobie­gały końca, ale ja nie mia­łam poję­cia o rewo­lu­cji sek­su­al­nej roz­gry­wa­ją­cej się na Zacho­dzie. Socja­li­styczny mur bro­nił nam dostępu do zachod­niego świata, a prze­cież wła­śnie tam nastę­po­wały ważne zmiany oby­cza­jowe, wal­czono z repre­syj­nymi nor­mami spo­łecz­nymi, słu­chano jazzu, odda­wano się unie­sie­niom sek­su­al­nym. I poja­wiła się tabletka anty­kon­cep­cyjna! Naj­pierw w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, u nas nieco póź­niej, począt­kowo dostępna jedy­nie w apte­kach z lekami zagra­nicz­nymi za dewizy, więc… nie do zdo­by­cia dla zwy­kłej śmier­tel­niczki. Gada­li­śmy o Wood­stocku, który był dla nas niczym mit, legenda, a może baśń, że gdzieś tam za oce­anem, za sied­mioma wzgó­rzami i sied­mioma rze­kami ludzie słu­chają muzyki, kochają się, palą mari­hu­anę, mogą zoba­czyć Jimiego Hen­drixa, Janis Joplin, The Who, San­tanę… Tak jak byśmy słu­chali bajek zza szkla­nej ściany.

Mia­łam wtedy chło­paka Jacka. Pew­nego razu cze­kał na mnie w bra­mie, wystro­jony w czarną koszulę i żył­kowy kra­wat. Po pro­stu zapy­tał, czy może mnie odpro­wa­dzić do domu. Kilka dni póź­niej zosta­li­śmy parą.

Od odpro­wa­dza­nia zaczy­nały się pra­wie wszyst­kie moje mło­dzień­cze dam­sko-męskie rela­cje, jak­by­śmy musieli roz­cho­dzić to, co gnio­tło nas w pod­brzu­szach.

Jacek był star­szy ode mnie o dwa lata. Szczu­pły, wysoki chło­pak z zawa­diacką grzywką, był duszą towa­rzy­stwa. Naj­wię­cej pry­wa­tek odby­wało się w jego miesz­ka­niu, bo rodzice pra­co­wali na nocki.

Który to mógł być rok? Trudno dziś w pamięci zna­leźć dokładne daty, ale musia­łam cho­dzić już wtedy do liceum, bo to było krótko przed tym, jak moje życie skrę­ciło nie w tę stronę, którą nakre­ślili przede mną rodzice. Tak, musia­łam mieć wtedy szes­na­ście albo sie­dem­na­ście lat. Wciąż byłam nie­winna, bo wycho­wano mnie prze­cież w kul­cie dzie­wic­twa. Zacho­wy­wa­łam je więc, zaci­ska­łam nogi naj­moc­niej, jak mogłam, ale prze­cież można było się od tego naba­wić zakwa­sów.

To był późny wie­czór, sączy­li­śmy tanie wino, słu­cha­li­śmy muzyki. Śmia­li­śmy się, tań­czy­li­śmy, uno­si­li­śmy się w powie­trzu. Któ­raś z dziew­czyn sta­nęła na rękach, spód­nica zakryła jej twarz, co wywo­łało nową falę rado­ści. Każda z nas pró­bo­wała zro­bić to samo, chwa­ląc się nie tyle sil­nymi rękoma, ile majt­kami. Nie pamię­tam już więk­szo­ści twa­rzy z tego wie­czoru… Mia­łam białe figi, jak pra­wie wszyst­kie dziew­częta w tam­tym cza­sie. Pod­nie­ce­nie nabrzmie­wało w powie­trzu, rosło, roz­py­chało się i napie­rało. No i były jesz­cze te… zdję­cia…

– Stary to zbiera – powie­dział Jacek i poło­żył na niskiej ławie pudełko. W tle na pewno pobrzmie­wała muzyka z płyty winy­lo­wej. Czego myśmy wtedy słu­chali? The Rol­ling Sto­nes, The Beatles, Toma Jonesa, Cze­sława Nie­mena, Ali­ba­bek, Czer­wo­nych Gitar, Omegi… Wszystko, co wie­dzie­li­śmy o świe­cie, wypły­wało z muzyki.

Ktoś się­gnął po pudełko, wyjął z niego plik zdjęć. Było ich dużo. Zaci­śnięte w dłoni przy­po­mi­nały powieść.

– O rany! – krzyk­nął, a po chwili podał mi jedną kartę. Przez moment przy­glą­da­łam się znaj­du­ją­cym na niej posta­ciom. Nie rozu­mia­łam, na co patrzę. Nagie ciała, nie­za­sło­nięte geni­ta­lia, penis w peł­nym zwo­dzie…. Język kobiety wysu­nięty, doty­ka­jący gór­nej wargi, pro­wo­ka­cyjne spoj­rze­nie pro­sto w obiek­tyw. Zaszu­miało mi w uszach, a po ciele roz­lał się żar. Gdzieś z daleka sły­sza­łam śmie­chy, komen­ta­rze, ale nie potra­fi­łam ode­rwać wzroku od zdję­cia. Pozo­stałe krą­żyły wła­śnie z rąk do rąk. Pod­nie­ce­nie w pokoju nabrzmiało tak mocno, że ktoś otwo­rzył okno.

– Nie­złe, co? – spy­tał z dumą w gło­sie Jacek.

– Twój stary ogląda to z twoją starą?

– Nie wiem, nie pytaj. Zna­la­złem to na sza­fie.

– Gąsio­rek, a tobie co? Pod­nie­ci­łaś się?

Pod­nio­słam głowę i spoj­rza­łam na zaró­żo­wione twa­rze. Obok mnie sie­dział na pewno jakiś chło­pak. Patryk? Andrzej? Nie pamię­tam. Zer­k­nę­łam na jego kro­cze.

– A wy nie? – Zaśmia­łam się, poka­zu­jąc na jego spodnie.

Nie zawsty­dził się jed­nak.

– Chcesz wsko­czyć?

– Ona jest moja!

Jacek pod­szedł do mnie, zła­pał za rękę, pocią­gnął do sie­bie i zaczę­li­śmy tań­czyć. Czu­łam mię­dzy udami, jak bar­dzo był twardy. Ledwo się poru­sza­łam z pod­nie­ce­nia. Gdy mnie cało­wał, byłam pewna, że za chwilę eks­plo­duję. To był ten pierw­szy raz, kiedy bar­dzo chcia­łam zła­mać wpa­janą mi zasadę, że nie można robić „tego” przed ślu­bem. Nie musia­łam nikogo pytać, co to jest seks, jak to się robi, jakie pozy przy­jąć, bo moje ciało wie­działo to dosko­nale. Otwie­rało się, pra­gnęło i powoli wymy­kało spod kon­troli rozumu.

Skoń­czyła się pio­senka. Usie­dli­śmy. Wokół nas pary się cało­wały, obma­cy­wały. Pokój pogrą­żył się w pół­mroku, dymie tyto­nio­wym, opa­rach alko­holu i potu. Zdję­cia leżały na ławie, kilka osób jesz­cze się im przy­glą­dało, a wtedy nie­ocze­ki­wa­nie Jacek wsu­nął moją dłoń do swo­ich spodni…

Rozdział 7

7

Rano Kaje­tan usiadł przy biurku, otwo­rzył lap­topa. Po kilku minu­tach zamó­wił w księ­garni inter­ne­to­wej książkę o zawo­do­wych dziew­czy­nach w PRL. Miał ją kie­dyś w ręku, ponie­waż była to pozy­cja Kry­tyki Poli­tycz­nej, a ich ofertę prze­glą­dał dość sys­te­ma­tycz­nie. Do tej pory ni­gdy nie inte­re­so­wał się tema­tem pro­sty­tu­cji, choć cie­kawy wydał mu się pomysł Post P_rn Arts Fest. Nawet miał się wybrać na pokaz fil­mów, ale Bożena stwier­dziła, że jest zbo­czeń­cem i jeżeli pój­dzie na coś takiego, to nie ode­zwie się do niego przez tydzień. Nie zary­zy­ko­wał, choć powi­nien, bo i tak nie­długo po tej kłótni wysta­wiła mu walizkę na kory­tarz. Szybko wpi­sał nazwę festi­walu w wyszu­ki­warkę, prze­czy­tał wywiad z twór­cami imprezy. Zasta­no­wił się. Repor­tażu o pracy sek­su­al­nej w PRL nie napi­sze, bo powie­liłby pracę Anny Dobro­wol­skiej, a wła­śnie zamó­wił jej książkę. Może gdyby opu­bli­ko­wał wspo­mnie­nia Gąsio­rek…? Uzu­peł­niłby je o tło histo­ryczne, roz­mowy z jej bli­skimi lub zna­jo­mymi… do tego wrzu­cił coś na temat współ­cze­snych usług sek­su­al­nych. Podra­pał się po bro­dzie. Zer­k­nął przez okno znaj­du­jące się naprze­ciwko biurka. Widział korony drzew, w oddali bloki. Pod­niósł wzrok na niebo. Słońce było jesz­cze dość nisko.

Drgnął, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Kaje­tan odru­chowo wci­snął zie­loną słu­chawkę, po chwili usły­szał głos przy­ja­ciela.

– Co się nie odzy­wasz? – spy­tał Łukasz. – Żyjesz?

– Nie żyję, wła­śnie się, kurwa, dodzwo­ni­łeś w zaświaty.

– O! Widzę, że humor wraca.

– Wraca, zna­la­złem coś i mysz­kuję, szu­kam pew­nej kobiety.

– Jak szu­kasz baby, to już dobrze. Bożen­ko­ma­nia zaże­gnana?

– Powiedzmy.

– Sobota piwo?

– Chęt­nie. Muszę ci coś opo­wie­dzieć i popro­sić o radę, ale nie prawną. – Zamy­ślił się. – Słu­chaj… Korzy­sta­łeś kie­dyś z eskortki?

– Że z dziwki czy z dam­skiej ochrony? – Łukasz się zaśmiał.

– Z dziwki.

– Zda­rzyło się – odparł. – Chcesz wysko­czyć na panienki? Tra­fi­łeś pod wła­ściwy adres, bo wiesz, ja jako zatwar­działy sin­giel zawsze pójdę z tobą na dziew­czyny.

– A nie spo­ty­kasz się z tą… jak jej było?

– Nie wiem, którą masz na myśli, ale nie. Dobra, muszę koń­czyć, sobota, osiem­na­sta w daw­nym miej­scu. Narka.

– Narka – szep­nął już do głu­chego tele­fonu. – Wra­cam do życia – dodał do sie­bie i o mało nie ruszył do łazienki, by spoj­rzeć sobie w oczy i powtó­rzyć kilka zdań afir­ma­cyj­nych w stylu Bożenki. Otrzą­snął się jed­nak z tej myśli, wstał i otwo­rzył szafę na oścież. Wygrze­bał z niej strój do bie­ga­nia: nie­bie­ską koszulkę, czarne szorty i adi­dasy kupione za kosmiczną kasę, o którą potem pokłó­cił się z ojcem, bo stary Wol­ski dobrze znał się na spor­to­wym obu­wiu i zarob­kach syna. Wku­rzało go to, że Kaje­tan zacho­wuje się jak nasto­la­tek żyjący mrzon­kami, a do tego na­dal nie oświad­czył się Boże­nie, pie­nią­dze zaś wyda­wał na głu­poty, zamiast albo dobrze zain­we­sto­wać, albo kupić wspól­nie z przy­szłą żoną porządne miesz­ka­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Hic habi­tat feli­ci­tas – łac. „Tu mieszka szczę­ście”, napis w Pom­pe­jach na ozdo­bio­nych fal­lu­sem drzwiach lupa­naru (domu publicz­nego). [wróć]