Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Dziennikarz znajduje w pojemniku na śmieci zeszyt ze wspomnieniami 70-latki, która w czasach PRL-u pracowała jako luksusowa pani do towarzystwa . Mężczyzna widzi w znalezisku materiał na reportaż, więc chce porozmawiać z ich autorką. Typuje kilka seniorek ze swojego osiedla, następnie podąża po śladach starszej pani, przy okazji próbując robić porządek z własnym życiem. Czy odnajdzie zawodową dziewczynę? Czy uda mu się z nią porozmawiać?
Czytelnik razem z bohaterem poznaje historię Kseni, która na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku rozpoczęła pracę jako seksworkerka. Dlaczego młoda, piękna i inteligentna dziewczyna wybrała taką ścieżkę życiową?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 10 min
Lektor: Sebastian Ryś
PROLOG
– Ty szmato, skończona łajzo! – wrzeszczała, próbując wtargnąć do mojego mieszkania. Napierała na drzwi, darła się wniebogłosy, w końcu więc wpuściłam ją do środka, by uniknąć wścibskich spojrzeń sąsiadów. Kiedy przekroczyła próg, z całej siły walnęła mnie płaską dłonią w twarz. – Świnio!
– Kim pani jest? Wezwę milicję.
– A to wzywaj, proszę bardzo!
Pchnęła mnie, a ja cofnęłam się w głąb mieszkania. Stanęłam za fotelem, by oddzielić się od niej meblem, bo babsztyl cały czas machał rękoma, żeby mnie sięgnąć ponownie, a ja na pewno nie zamierzałam się z nią szarpać, dopiero co zrobiłam manicure i ułożyłam kok. Nie miałam pojęcia, kim była ta rozhisteryzowana baba i skąd miała mój adres. Przyglądałam się jej czerwonej twarzy, ale nie rozpoznawałam w niej znajomych rysów. Nic, żadnych skojarzeń. Była dużo starsza ode mnie, miała może około czterdziestu lub pięćdziesięciu lat, kilka kilogramów nadwagi, włosy, zapewne jeszcze parę minut temu ładnie upięte, teraz rozsypały się po jej twarzy, jeden kosmyk dotykał warg. Odgarnęła go ze złością i zaczęła grzebać w torebce wiszącej na krótkim pasku na przedramieniu. Odruchowo rozstawiłam stopy. Nagle wyciągnęła z niej kawałek tkaniny, który rzuciła we mnie z odrazą.
– Twoje gacie, prawda?
Majtki opadły na podłogę tuż po tym, jak uderzyły mnie w policzek. Rozpoznałam je od razu. Koronkowe czerwone figi kupione za dewizy pięć miesięcy temu. Był tylko jeden amator mojej bielizny, więc już wiedziałam, czyją żoną jest ta wariatka.
– Proszę stąd wyjść i mieć pretensje do męża, nie do mnie – powiedziałam w miarę spokojnym głosem.
Zadrżały jej kąciki ust i nagle się rozpłakała. Opadła na fotel, za którym stałam, i zaszlochała. Zdezorientowana spojrzałam w stronę wciąż otwartych drzwi, potem na nieznajomą, wreszcie zrobiłam kilka kroków naprzód. Wyjrzałam na klatkę schodową, czy nikt nie podsłuchuje. Dziwnym trafem sąsiadka z mieszkania obok stawiała pustą butelkę na mleko koło wycieraczki. Ukłoniłam się jej, lecz ta prychnęła i szybko wycofała się do siebie. Zamknęłam drzwi i wróciłam do płaczącej kobiety. Właśnie wydmuchiwała nos w chusteczkę, a ja poczułam, że szybko stąd nie wyjdzie.
– Nawet nie wiesz, jaki on jest – odezwała się innym tonem, po czym znów ryknęła płaczem. – Te gacie pewnie ci kupił, co? To z tobą był w Rostocku? Potrafi być miły, jak chce… dla takiej wywłoki jak ty… a mnie… mnie… – Nie dokończyła zdania, ponownie wydmuchała nos.
– To nie moja wina…
– Nigdy nie jest wasza wina, prawda? Zawsze obwinia się złe żony, zaniedbane, nierozumiejące, niespełniające oczekiwań, za grube, zbyt brzydkie i zbyt nudne. Myślisz, że jesteś jedyna? Zdradza mnie od lat.
– Niech się pani rozwiedzie.
– Co? Taki wstyd ściągnąć na rodzinę? I zostawić go tobie z mieszkaniem i samochodem? Niedoczekanie! Ale ja to przetrwam. Przetrwam, rozumiesz? I każdą taką jak ty zgniotę niczym wesz! Zobacz… – Poderwała się z miejsca i podciągnęła spódnicę. – Widzisz to? Tobie też wcześniej czy później to zrobi! Przestanie być miły i uprzejmy, gdy tylko mu się znudzisz.
Widziałam. Na udzie miała kilka siniaków i zadrapań, ale nie wierzyłam, by mógł jej to zrobić. Nigdy nie był agresywny, raczej czuły, co prawda miał dziwne zamiłowania, bo prosił o moje majtki, zawsze te noszone przez cały dzień; lubił je wąchać, mówił, że to go uspokaja.
– Bardzo mi przykro, ale to nie moja wina.
– Twoja, kurwo jedna! – wrzasnęła, zmieniając wyraz twarzy. – Twoja! On mnie kochał, a teraz… teraz… Nie jestem taka… młoda, ładna, urodziłam mu trójkę dzieci, a on mnie i tak nie szanuje. Za to ty jesteś zwykłą kurwą, najgorszą łajzą! Kradniesz cudzych mężów!
– Proszę stąd wyjść – warknęłam. – Bo zadzwonię do pani męża i na dwóch siniakach się nie skończy. – Nie chciałam używać tego argumentu, ale broniłam siebie i miru domowego. Tak naprawdę nie pisnęłabym facetowi ani słowa, ona jednak o tym nie wiedziała.
– Ty… ty… ty… lafiryndo… Jak śmiesz?
Śmiałam, bo lata praktyki nauczyły mnie, jak radzić sobie z mężczyznami i ich zdradzanymi żonami. Choć oni twierdzili, że za pieniądze to nie jest zdrada, trudniej było do tego przekonać ich ślubne, ale szczerze powiedziawszy, miałam to w dupie (za przeproszeniem).
1
– Niech to szlag! – warknął nad pokrytym pleśnią pomidorem. Nad czerwonym owocowym truchłem natychmiast uniósł się pokaźny rój muszek. Odgonił je dłonią, po czym rozejrzał się za ręcznikiem papierowym. Nie chciał dotykać zepsutego warzywa. Miękka masa na pewno rozlałaby mu się w palcach i ściekła na podłogę. Urwał listek i zgarnął w niego pomidora, otworzył szafkę pod zlewem i ponownie zaklął, tym razem bardziej soczyście. Owocówki krążyły nad pełnym koszem, najwyraźniej uradowane takim dostatkiem.
Kajetan zaklął po raz trzeci tego dnia. Od rana nic mu się nie udawało. W redakcji nawrzeszczał na niego szef, który jakby zdawał się nie rozumieć, że w sezonie ogórkowym trudno o dobry temat, choć i tak zlecał mu najmniej ciekawe zajęcia, bo w redakcji panowała dość sztywna hierarchia i czasami Wolski miał wrażenie, że wali głową w mur. Może powinien mu napisać o hodowli muszek owocówek? Na tym się znał, dobrze wiedział, jak sprawić, by po kuchni krążyły całe ich chmary. A temat byłby idealny na lato, nie należałoby się go wstydzić. Zastanowił się i z trudem wygrzebał z zakamarków pamięci nazwisko Thomasa Morgana, który na początku dwudziestego wieku prowadził eksperymenty na Drosophila melanogaster, po czym otrzymał Nagrodę Nobla za sformułowanie chromosomowej teorii dziedziczności. Temat nie był tak banalny, jakby mógł się wydawać w pierwszej chwili. Byłby skłonny się nim zająć.
Kajetan Wolski był dziennikarzem z jedenastoletnim stażem. Miał na swoim koncie mnóstwo artykułów prasowych, ale żaden nie odbił się echem w kraju, Kajetan nigdy też nie był nominowany do znaczącej nagrody, nie zdołał również spełnić marzenia o zajęciu się dziennikarstwem śledczym, choć przecież właśnie dlatego zaczął pisać. Ostatni rok też nie był dla niego zbyt łaskawy. Miotał się, nie umiał znaleźć dobrego tematu, jakby nagle stracił nosa do ciekawych spraw, ponadto topniejące na koncie pieniądze wywierały na niego zbyt silną presję, by mógł się skupić na pisaniu. Najgorsze, że topniały wraz z poczuciem własnej wartości. Zatrudnił się zatem w osiedlowym domu kultury, gdzie raz w tygodniu uczył młodzież dziennikarstwa. W życiu osobistym też wszystko szło jak po grudzie: dziesięć miesięcy temu rozstał się z dziewczyną i zamieszkał w swojej starej kawalerce, którą wynajmował przez czas związku z Bożeną, dlatego w powietrzu unosił się zapach obcych ludzi, obcego życia, obcych pragnień. Wmawiał sobie, że bycie singlem daje mu wolność, nie ogranicza horyzontów i że wreszcie jest zajebiście, bo wrócił do miejsca, które przypominało mu o studenckich czasach. Wystarczyło obudzić w sobie dawną chęć życia i imprezowania.
– Cholera… – Westchnął, mocując się z workiem wypełnionym odpadami bio. Muszki latały mu wokół twarzy, próbując go przekonać, by może jednak pozostawił tę krainę sokami i pleśnią płynącą w spokoju, a zajął się czymś bardziej pożytecznym. – Noż kurwa jego mać!
Worek okazał się nieszczelny. Na terakotę spadały krople rudobrązowej mazi. Kajetan miał ochotę cisnąć nim o podłogę. Z powrotem włożył śmieci do kosza. Będzie musiał znieść je w ten sposób, by nie zostawić brunatnej ścieżki na schodach, bo w wyobraźni już zamajaczyły mu niezadowolone miny sąsiadów; choć wcale ich nie znał i z trudem rozpoznawał ich twarze, to wyimaginowane wargi wyginały się w dół lub odsłaniały zęby. Nie należał do ludzi, którzy łatwo nawiązują relacje. Wyjątkiem byli rozmówcy, od których potrzebował informacji, ale kwestie zawodowe wymuszały na nim odpowiednie zachowanie, prywatnie nic nie musiał i raczej trzymał się tej zasady. W poważnym, długim związku był raz i właśnie skończył lizać rany po dramatycznym rozstaniu z Bożeną. Długo nikomu nie zaufa, tego był pewien. Będzie bzykał, co popadnie, odbije sobie wszystkie lata monogamii w zemście za złamane serce.
Chwycił wiaderko i skierował się do przedpokoju. Sięgnął po klucz od wiaty śmietnikowej, wsunął klapki i pofatygował się na dwór. Zanim wszedł do środka, chwilę mocował się z zamkiem. Kosz na bioodpady z brązową naklejką na środku stał po prawej stronie. To nad nim unosiła się czarna chmura much, już nie owocówek, ale dużych, dorodnych, grubych owadów z rodzaju Musca. Z obrzydzeniem podniósł klapę i wrzucił do środka swój worek, potem sięgnął do kieszeni i wytarł dłonie w chusteczkę. Chciał ją odruchowo rzucić do pojemnika, ale, sam nie wiedząc dlaczego, zamknął go i otworzył ten z napisem „Zmieszane”. Ciepnął do niego zużytą chustkę, gdy nagle spostrzegł na wierzchu zeszyt podpisany „JA”. Niby nic nadzwyczajnego, zwykły szkolny brulion, ale rozejrzał się, czy nikt z sąsiadów właśnie nie nadchodzi. Sięgnął po niego i otworzył na pierwszej stronie. Spodziewał się dziecięcych zapisków w stylu: lekcja, temat, notatka, sam już charakter pisma wskazywał jednak na dorosłą rękę. Przeczytał od niechcenia kilka pierwszych zdań. Przewrócił kartkę, przeleciał wzrokiem kolejne zapiski. Poczuł przyjemne mrowienie z tyłu czaszki. Zaswędział go też nos. Wrzucił zeszyt do swojego kosza, po czym zajrzał do kontenera i od razu dostrzegł kolejny zeszyt. Ten miał inną oprawę, czarno-białą, lekko połyskującą, choć ubrudzoną na rogach, nie był opisany. Otworzył go, ale tu nastąpiło rozczarowanie, bo ani ręka nie była ta sama, ani treść. Zupełnie zwyczajny przepiśnik starszej pani, poplamiony na rogach. Na pierwszej stronie drożdżowe, potem babka piaskowa i przepis na paszteciki. Przekartkował, po czym nachylił się, by dokładniej przejrzeć wnętrze kosza, przesunął w nim jeden worek, rozglądał się za kolejnym brulionem, ale nic podobnego nie dostrzegł.
– Dzień dobry. – Kobiecy głos wyrwał go ze skupienia. Podskoczył i o mało nie opuścił klapy na dłoń nieznajomej, która wkładała właśnie worek ze śmieciami. Zmierzyła Kajetana wzrokiem, po czym głośno westchnęła i sięgnęła do kieszeni. – Proszę… – Wcisnęła mu do ręki dwadzieścia złotych. Zaskoczony przyjął banknot. – Proszę sobie kupić coś do jedzenia – dodała, a on otworzył usta ze zdumienia. Nie zdążył jednak wytłumaczyć, że tu mieszka, że właśnie wyrzuca śmieci. Stał i patrzył za odchodzącą kobietą. Miała obfite kształty, jego brat nazywał takie dupczastymi i cycatymi, oczywiście szeptem, na ucho, bo przy swojej dziewczynie nigdy nie wygłaszał seksistowskich komentarzy. Nieznajoma nie była wysoka, wydała mu się młodsza od niego o kilka lat. Zwrócił uwagę na jej blond włosy upięte w kitkę i bardzo kształtne biodra. Po chwili zniknęła za drzwiami jego klatki schodowej. Zdziwił się, bo nigdy wcześniej jej tu nie widział, a może widział, tylko nie zwrócił uwagi, bo nie była w jego typie. Na swoje dziewczyny wybierał z reguły wysokie, szczupłe, z długimi włosami, najlepiej z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, talią osy i nogami do samej ziemi. Kobieta od dwóch dych spełniała tylko jeden warunek, a to zdecydowanie za mało, by chciał nawiązać z nią relację.
Nagle za plecami usłyszał czyjś głos. Matka nawoływała dzieciaka biegającego po trawniku. Drgnął, opuścił klapę kontenera i chwycił kosz z brulionem. Zamknął bramę wiaty na klucz i dziarskim krokiem przeszedł przez podwórze, aby jak najszybciej znaleźć się w zaciszu swojego mieszkania. W lewej dłoni wciąż ściskał wymięty dwudziestozłotowy banknot.
Kajetan usiadł przy biurku, na którym położył znaleziony brulion. Starannie go wytarł chusteczką nasączoną płynem bakteriobójczym, który został mu po pandemii. Przyglądał się przez moment szarej okładce, potem zerknął przez okno na podwórze. Miał stąd widok na wiatę śmietnikową. Pomyślał o autorce zapisków, może się rozmyśli i po nie wróci. Nie mogła ich wyrzucić zbyt dawno, ponieważ zeszyt nie zniknął jeszcze pod stosem odpadów.
– Kim ty jesteś…? – szepnął.
Znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w daszek wykonany z żółtej płyty falistej, pod którą znajdowały się pojemniki na śmieci. Przyglądał się mu w nadziei, że wydarzy się coś, co naprowadzi go na to, kim mogła być autorka zapisków. Po kilku minutach znudzony bezczynnością wrócił do zeszytu. Otworzył go na pierwszej stronie i zaczął czytać.
2
Był rok sześćdziesiąty czwarty ubiegłego wieku, kiedy skończyłam dwanaście lat. Wszystko wówczas wyglądało inaczej niż teraz. Śmiało mogę napisać, że żyłam w dwóch różnych epokach. To był czas, kiedy rodzice decydowali o wszystkim, tak przynajmniej było w mojej rodzinie. Mama wciąż powtarzała, że dziewczynki muszą być grzeczne i ładne, najlepiej gdyby niewiele mówiły i udawały nieco głupsze od chłopców, skończyły szkołę i szybko wyszły za mąż, a potem urodziły dzieci. Na to wszystko miały precyzyjnie określony czas, bo gdy się nie wyrobią z tym do dwudziestego piątego roku życia, zostaną okrzyknięte starymi pannami. Bycie starą panną w tamtych czasach to wciąż było piętno. Bo stare panny są wredne, marudne, nie zasługują na uwagę. Mają wielkie stopy, obowiązkowo okulary z grubymi szkłami i cienkie przetłuszczające się włosy, za to prawie nie mają piersi. Są tak brzydkie, że nikt ich nie chce, wybrakowany towar. Gorzej miały tylko stare panny z bękartami. Albo dziwki…
– Pamiętajcie, pokorne ciele dwie matki ssie – mówiła do mnie i do moich młodszych sióstr.
A ja pokorna nie byłam. Patrzyłam w lustro na swoje piegowate policzki, gęste jasne włosy związane w dwie kitki i lekko zarysowane już pod koszulką piersi. Byłam ładna, mądra, w szkole otrzymywałam same piątki i chciałam od życia więcej, niż mieli moi rodzice. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o ile więcej i co miałoby to znaczyć, ale pragnienie rosło we mnie każdego dnia.
– Pamiętajcie, że mężczyznom należy pokazać tylko pół dupy! – Taką trzecią radę przekazywała nam matka, a ja i do tej zasady się nie zastosowałam.
– Dzieci i ryby głosu nie mają – dodawała jeszcze dla pewności, żebyśmy czasem nie podjęły dyskusji z jej życiowymi mądrościami.
Ojciec za to był mniej rozmowny, powtarzał jedynie, że „co można wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Smrodami oczywiście były trzy jego latorośle, którymi wydawał się nieco rozczarowany. Ani ja, ani moje młodsze siostry nie urodziłyśmy się z penisami, a to było największym zawodem, jaki mogłyśmy mu sprawić. To przez nas nie czuł się prawdziwym mężczyzną, nie miał następcy tronu (co podkreślał, tłumacząc, że gdyby był królem, nie miałby komu przekazać władzy, a argument z Jadwigą Andegaweńską do niego nie trafiał), nie było więc sensu sadzić drzewa i budować domu. „Dziurawce”, jak nazywał dziewczynki, to wybrakowane dzieci, z którymi są jedynie kłopoty i żadnej pociechy, a jeszcze trzeba je pilnować, by nikt ich przedwcześnie nie zepsuł.
Tata pracował jako kolejarz, mama jako kucharka w przedszkolu, pobrali się, gdy jedno miało dwadzieścia jeden lat, drugie dziewiętnaście. Żyło się nam skromnie. W domu brakowało wielu rzeczy, choć chyba wtedy nie odbierałam tego jako braku, po prostu tak było prawie u każdego.
Wychowałam się w dwóch pokojach warszawskiej kamienicy z wysokimi stropami. Na niewielkiej przestrzeni mieszkaliśmy w piątkę. Spałyśmy z siostrami na rozkładanej kanapie, ale gdy skończyłam dwanaście lat, tata znalazł niedrogiego stolarza, który za dwie butelki bimbru „wystrugał” dla mnie i jednej z sióstr piętrowe łóżko. W pokoju zrobiło się ciasno, każda z nas jednak od tej pory spała jak królowa (niestety wciąż nie jak król). Rodzice za to cisnęli się na starej wersalce, którą rano składali i pokój zmieniał się w tak zwany duży, choć metrażem nie odbiegał od naszego. Oprócz tego mieliśmy kuchnię – wąską, długą, z lufcikiem po lewej stronie i ze śnieżnobiałą firanką zawieszoną na haczykach. Za to ubikacja znajdowała się w korytarzu, dzieliliśmy ją z sąsiadami z piętra. Czasami z tego powodu wybuchały kłótnie, bo nie każdy zostawiał po sobie należyty porządek. Mama bardzo się wtedy złościła, wychodziła na korytarz, niby po to, by poprawić wycieraczkę, ale podniesionym głosem komentowała:
– Chtoś tu chiba w chlewie się urodził. Jak nie potrafi po sobie sprzątać, to niech w nocnik robi, a nie porządnych ludzi naraża na takie widoki i smrody! Przyjechali jedni z drugimi do stolicy, a na wsi im trza było zostać, za stodołę za potrzebą chodzić, a nie bajzel robić! Inteligienty, tfu jego mać!
A sąsiedzi byli różni. Po prawej nauczyciele, oboje pracowali w liceum znajdującym się niedaleko naszej kamienicy. Naprzeciwko nas mieszkała Gruzinka – szczupła, opalona, jakby cały rok łapała promienie słońca i zapisywała je na skórze. Nosiła na sobie ślady młodzieńczej urody. Miała jasne falowane włosy, zawsze starannie ułożone, uśmiechała się smutno, choć było w jej twarzy coś zawadiackiego. Paliła dużo papierosów, przyjmowała gości, puszczała muzykę, która niosła się z góry na dół po całym budynku. Czasami miałam wrażenie, że ze szpary spod jej drzwi wydobywają się kłęby dymu. Wieczorami za to śpiewała rzewne pieśni, zawsze po polsku, choć nazywano ją Gruzinką. Celowo chodziłam do toalety o dziewiętnastej, by posłuchać jej głosu.
Korytarz przesiąknięty był zapachem, który noszę w sobie do dziś. Tak pachniało chyba tylko u nas. Kiedy przekraczało się próg kamienicy, woń od razu uderzała w nos. Stare drewno, wilgoć, kurz, stęchlizna, chłód, mrok… Odbierałam go wszystkimi zmysłami.
Chleb z cukrem albo ze smalcem smakował wyjątkowo, a kiełbasa przywożona po świniobiciu u wuja Andrzeja była rarytasem. Latem na obiad jadaliśmy najczęściej zupę owocową z makaronem, piliśmy zsiadłe mleko, kawę zbożową. Na telewizję biegało się do sąsiadów, choć nie interesowało mnie to, co się działo na świecie i w Polsce. Nie współczułam Nelsonowi Mandeli z powodu wyroku dożywocia ani Teddy’emu Kennedy’emu rannemu w katastrofie lotniczej, głęboko w tyłku miałam rządy Cyrankiewicza. Nic mnie nie obchodzili. Za to podniecali mnie muzyka, taniec i chłopcy; najbardziej podobali mi się ci starsi, którzy nie mieli już patykowatych nóg, wąskich ramion i gładkich policzków. Budzili we mnie coś nieznanego, coś, co powodowało ból brzucha, przyspieszony oddech i falę gorąca rozlewającą się po całym ciele.
3
Kajetan przestał czytać dopiero wtedy, gdy w pokoju rozbrzmiał dźwięk telefonu. Odebrał rozmowę od brata.
– Jutro ojciec ma urodziny, pamiętasz? – spytał Maksym bez zbędnych wstępów.
Młodszy o trzy lata Wolski prowadził od kilku lat swój własny biznes, choć ojciec liczył, że po politologii syn zajmie się porządną pracą, zostanie na przykład posłem, a potem najlepiej prezesem jakiejś spółki państwowej, brat jednak twierdził, że prowadzenie klubokawiarni to połączenie jego pasji z zarobkowaniem, a od polityki trzymał się jak najdalej. Żartował, że gdyby chciał się grzebać w gównie, zostałby szambelanem. Maksym więc, podobnie jak Kajetan, nie spełniał ojcowskich oczekiwań, narażając się tym samym na złośliwości i docinki rodzica, który inaczej niż jego synowie postrzegał rolę mężczyzny we współczesnym świecie.
– Kurwa – jęknął Kajetan na myśl o tym, z czym się wiązało spotkanie rodzinne. – O której?
– Siedemnasta u mnie – odparł brat. W jego głosie również nie słychać było entuzjazmu, ale urodziny ojca były świętością. Janusz Wolski kończył w tym roku sześćdziesiąt sześć lat. Zamówił stolik w klubokawiarni młodszego syna, choć od lat powtarzał mu, że to gówniany interes i wcześniej, na pewno nie później, pójdzie z torbami. W ogóle synowie go rozczarowywali na każdym kroku. Jeden pismak, drugi… nie wiadomo co. Tylko córka Joanna, jego najstarsze dziecko, nosiła w tej rodzinie spodnie, bo skończyła porządne studia, miała fach w ręku i własne biuro konstrukcyjne, zatrudniała ludzi, a do tego dała mu wnuka.
– Nie wiem, czy jestem gotowy na takie ekstremum.
– Nikt nie jest. – Maksym się zaśmiał. – To będzie dinnermaxxing – zażartował.
– Muszę ci coś pokazać – wtrącił Kajetan, nie zwracając uwagi na jego angielskie wstawki rodem z memów. – Znalazłem na śmietniku…
Mężczyzna parsknął śmiechem.
– Tylko nie zaczynaj tak opowieści przy ojcu, bo zejdzie na zawał, kiedy się dowie, że jego syn upadł tak nisko, że grzebie w śmieciach.
– To niezła robota, dostałem dwie dychy od pewnej babki, więc może ojciec byłby dumny, że zarabiam. Chrobry za dziesięć minut grzebania, sztos!
– Co znalazłeś? – zainteresował się.
– Zeszyt ze wspomnieniami. Jakaś kobieta je spisała, a później, nie wiadomo dlaczego, wyrzuciła… Choć może… – zastanowił się – rozmyśliła się w trakcie pisania albo wyrzuciła go przez pomyłkę. W środku zauważyłem kilka wyrwanych kartek, dużo skreśleń.
– Rozmyśliła się?
– To wspomnienia z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak się spotkamy, to ci opowiem, kim była ta babka. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno, ale nie skończyłem czytać, ma drobne pismo, czasami niewyraźne, więc wzrok się szybko męczy.
– To zamiast pisać, czytasz? – zakpił.
– Kurwa… – jęknął starszy z braci. – Nie mam chęci, tematów, cierpliwości, kasy… niczego, jakby rzucając mnie, Bożena zabrała wszystko, co miałem.
– Tylko się nie rozklejaj. Wyluzuj, głęboko oddychaj.
– Jasne. Mam pewien pomysł. Na razie nie chcę o tym gadać, bo to jedynie cień myśli.
– Cienie myśli to u ciebie normalny stan, więc bez paniki. Lekarza wezwiemy, gdy nabiorą konturów – zażartował Maksym. – Dobra, bo mam tu urwanie głowy, jutro się widzimy.
Kajetan odłożył telefon. Przez kilka sekund przyglądał się leżącemu przed nim brulionowi. Zastanawiał się, ile wiat śmietnikowych było na osiedlu, ile bloków podlegało pod każdą. Nigdy nie chodził na zebrania lokatorów, uważał je za stratę czasu, nawet wtedy, gdy mieszkał tu w czasach studenckich. O wynikach obrad dowiadywał się z tablicy ogłoszeń. Z reguły były to plany remontów, rozliczenia inwestycji, zatem nuda. Nagle podniósł się z fotela i wyszedł na klatkę schodową. Przez moment przyglądał się numerom na drzwiach oraz wycieraczkom, jakby to właśnie one miały mu pomóc wytypować autorkę wspomnień. Przypomniał sobie, jak dostał kawalerkę od rodziców, jak wkroczył do pustej białej przestrzeni, a serce łomotało mu z emocji, bo zawsze marzył o tym, by mieszkać sam. Pierwszą imprezą była parapetówka… Uśmiechnął się do tego wspomnienia. Poczuł piwny zapach pomieszany z dymem marihuany i żar słońca wpadającego przez okno w pokoju.
– Kto tu, kurwa, mieszka? – jęknął, drapiąc się po głowie. Wreszcie wrócił do mieszkania, włożył buty i sięgnął po klucze. Wszedł po schodach piętro wyżej, tu też obejrzał drzwi i wycieraczki. Nasłuchiwał odgłosów dochodzących z wnętrz. Jego wzrok przyciągnął stary, brudny ręcznik nałożony na gumową wycieraczkę. Tak na pewno nie zrobiłby ktoś młody, pomyślał. Podszedł do drzwi z numerem piętnaście, przyłożył palec do deski, ale nie zapukał. U sąsiadów ryknęła głośna muzyka, jakiś współczesny rap. Wyjął z tylnej kieszeni spodni notes i długopis, które zawsze nosił przy sobie. Zanotował, że czternastkę może wykreślić, piętnastka za to ze znakiem zapytania. Odwrócił się w stronę trzynastki. Tu znajdowała się wycieraczka z napisem „Welcome to the Dark Side”. Wyglądała na nową, czarne tło nie zostało jeszcze zabłocone. Nie pasowało mu to do siedemdziesięcioletniej kobiety, ale przecież nie miał pewności, czy mieszka sama, jej M4 lub M3 może być wypełnione wnukami. Kawalerki znajdowały się tylko w jego pionie. Zszedł piętro niżej. Spod jedenastki wychodził akurat dzieciak, na oko dziesięcioletni. Skojarzył chłopaka. Przypomniał sobie, jak wyglądali jego rodzice. On wysoki brunet, ona korpulentna szatynka. Raz pomógł jej wnieść rower, ale raczej nigdy z nimi nie rozmawiał. Mijali się, mówili sobie grzecznościowe „dzień dobry” i tyle, nie przyglądał się im, nie starał się zapamiętać twarzy ani też nie silił się na zagajenie rozmowy. Wykreślił ich ze swojej listy. Za to przy dziesiątce, a potem dziewiątce i ósemce postawił znaki zapytania. Siódemka to małe dzieci, słychać je było w całej klatce. Szóstka, piątka, czwórka i trójka potencjalnie możliwe, dwójka – melina z zawsze uchylonymi drzwiami, cuchnąca wódą, zamieszkana przez niegroźnego pijaczka, jedynka – matka z dzieckiem z porażeniem mózgowym, pamiętał ją najwyraźniej. Mieszkała tu od samego początku, dzieciak mógł już być dorosły. Tyle wiedział o swoich sąsiadach. Na jeszcze jedną rzecz zwrócił uwagę. Każde piętro miało swój zapach. Parter zdominował odór przetrawionego alkoholu i brudu, pierwsze piętro dokładało kwasotę, jakby codziennie ktoś gotował tu kapuśniak, drugie – najmniej wyraziste zapachowo – nosiło ślady woni z dołu i zapowiadało słodkawą nutę trzeciej kondygnacji, czwarta za to wydawała się najbardziej neutralna, dokładająca farbę, wapno i kurz.
Drzwi do klatki właśnie się otworzyły i do środka wlała się grupa młodych, rozbawionych ludzi. Kajetan zatrzymał się i przez moment nasłuchiwał, które mieszkanie ich wchłonie. Jeżeli dobrze obstawił, to szóstka. Wykreślił ją z listy.
Wyszedł przed blok, omiótł wzrokiem okolicę. Zaskoczyło go, że rezydował na tak zielonym osiedlu, wcześniej raczej tego nie dostrzegał. Wyłowił wzrokiem ławki. Wszystkie były puste. Po prawej spacerował mężczyzna z psem. Po chwili wahania ruszył w stronę wiaty śmietnikowej i dopiero teraz zauważył, że nad bramką, u góry, tuż przy daszku z płyty falistej, znajdował się numer wspólnoty, a obok nieco już niewyraźne, ale dające się odczytać numery bloków. Uśmiechnął się pod nosem, bo ze śmietnika korzystały tylko cztery budynki, każdy był czteropiętrowy z trzema klatkami, w których znajdowało się piętnaście mieszkań. Policzył szybko. Czterdzieści pięć pomnożone przez trzy dawało sto trzydzieści pięć lokali w każdym punkcie. Miał więc do sprawdzenia pięćset czterdzieści mieszkań, może mniej, bo kilka wyeliminował w swojej klatce. W jednym z nich musiała mieszkać autorka wspomnień.
– Znajdę cię – szepnął, czując, jak przechodzi go przyjemny dreszcz.
Kajetan zbliżył się do ławki, strzepnął z desek, z których odchodziła zielona farba, piasek i źdźbła trawy, po czym usiadł i zaczął obserwować swój blok. Od niego postanowił zacząć poszukiwania. Autorka wspomnień miała siedemdziesiąt dwa lata, być może zachowała ślady dawnej urody, o ile naprawdę była kiedyś ładna. Może siedziała teraz samotnie w kuchni i spoglądała na podwórko, jadła szarlotkę i popijała ją kawą zbożową? Zerknął na okna. Kilka było uchylonych, ale w żadnym nie tkwiła ludzka głowa, tylko w jednym poruszyła się firanka. Przeniósł wzrok na parking. Właśnie wjechały na niego dwa samochody. Z granatowego forda wysiadł facet w jego wieku, rozmawiał przez telefon, a ze srebrnej mazdy – pasażerka i kierowca, którzy wydawali się mieć około pięćdziesiątki. Kłócili się: on gestykulował, ona przyciskała do siebie torebkę i drobiła obok niego kroczki. Jej obcasy wystukiwały rytm na płytach chodnikowych. Po chwili wszyscy zniknęli za drzewami, Kajetan założył więc, że weszli do środkowej klatki w bloku obok.
– Gdzie ty jesteś? – szepnął pod nosem. Wreszcie zauważył starszą panią idącą z psem. Trudno mu było ocenić jej wiek, ale podniósł się i niby przypadkiem zbliżył się do kobiety, by porozmawiać. Spojrzał na spasionego kundla, szorującego brzuchem po ziemi, potem na jego właścicielkę. Ważył jednak w myślach słowa, nie psa.
– Dzień dobry – odezwała się do niego pierwsza. – Coś się stało? Ma pan zatroskaną minę.
Kajetan uniósł brwi, na jego czole zarysowała się głęboka zmarszczka.
– Nie, przepraszam. Dzień dobry. Mieszkam tu od niedawna i tak… próbuję się zorientować, kim są moi sąsiedzi – odparł szczerze.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko.
– A ja pana znam – powiedziała konspiracyjnie. – Pan Kajetan Wolski, prawda? Znam pańskiego tatę i pamiętam, jak kupował tu mieszkanie dla pana. Chyba zaczynał pan wtedy studia… A potem pan zniknął, wynajął to mieszkanie na wiele lat, prawda? Lokatorzy nie zniszczyli?
– Naprawdę to wszystko pani pamięta? – zdziwił się. Po co komu „pegazusy”, skoro wciąż istnieją sąsiedzi?
Zaśmiała się i postukała palcem wskazującym w skroń.
– Trenuję pamięć! Rozwiązuję krzyżówki, czytam kryminały i… – zawiesiła głos – zanim doczytam do końca, to już wiem, kto zabił, więc proszę mi nie opowiadać bajek, że próbuje się pan zorientować w sąsiedztwie.
– Pani… pani…
– Jadwiga Kowalska – przedstawiła się. – Chyba studiował pan dziennikarstwo – dodała niepewnie. – Pamiętam, że pan Janusz był z tego powodu bardzo niezadowolony, mówił, że to nie jest zawód dla mężczyzny. Mam jednak nadzieję, że się pan nie poddał i pisze teraz jakiś artykuł. – Rozejrzała się, jakby próbowała odgadnąć temat.
– Tak – skłamał. – Jest pani świetna. Piszę o… o… architekturze osiedli z czasów PRL – wymyślił na poczekaniu.
– Ładnie – pochwaliła. – Doskonale się składa, bo mój syn jest architektem i… on chyba nawet współpracuje z pańską siostrą. Jak ona ma na imię? Anna?
– Joanna – poprawił ją.
– No tak… Niewiele się pomyliłam, ale co do tego budownictwa… muszę pana zmartwić, bo chyba sporo już o tym napisano. Nie wiem, czy to świeży, odkrywczy temat, ale zapewne można go opowiedzieć na wiele sposobów. – Podrapała się po głowie. – Filipa Springera musi pan poczytać. On nawet taką biografię wydał… Jak oni się nazywali?
Kajetan przyjrzał się Jadwidze. Założył stereotypowo, że starsza pani zna się jedynie na szarlotkach i dzierganiu serwetek, a tu, proszę, taka niespodzianka.
– O Zofii i Oskarze Hansenach napisał – podpowiedział jej.
– Tak! Chcieli naprawiać świat, wizjonerzy… Ach, pamięć jednak już nie ta. Ale czytałam! Czytałam! Od syna dostałam w prezencie… chyba na Dzień Matki.
– Też mam, świetna rzecz.
– No to proszę pisać ten swój artykuł, tylko nie lać mi tu wody, że o architekturze, bo nie pana działka. – Nachyliła się do Kajetana i dodała: – Czekam na coś smakowitego, lubię reportaże kryminalne. Pisze pan takie? Bo jeżeli tak, to będzie miał pan we mnie stałą czytelniczkę, tylko proszę dać znać, kiedy się coś ukaże. – Nagle spojrzała na mężczyznę wielkimi oczami, dłoń położyła na piersi. – Chyba nikogo u nas nie zamordowano ani nie porwano?
– Nie, proszę się nie denerwować, ja naprawdę o archi… – próbował zaprzeczyć, ale Jadwiga machnęła ręką, przerwawszy mu w pół słowa, po czym pociągnęła psa i zrobiła krok naprzód.
– Niech pan pisze dalej, ja muszę z Pimpkiem na spacer, bo biedak zaraz tu zrobi coś brzydkiego.
– Od dawna tu pani mieszka? – rzucił już do jej pleców.
– Od samego początku, odkąd wybudowano te bloki! Znam tu każdy kamień.
– A nie urażę pani, jak zapytam o rocznik?
Uśmiechnął się, kiedy na niego spojrzała. Pokręciła głową i dodała:
– Czterdziesty dziewiąty.
– Pani Jadwigo, a mogę przyjść do pani z kawą i słodkościami, by porozmawiać?
– Bardzo proszę, mieszkanie numer siedem, klatka po prawej – odpowiedziała, a on szybko wpisał do swojego notesu imię i nazwisko kobiety, rok urodzenia i adres. Chwilę spoglądał na lekko zgarbioną seniorkę. Wydała mu się drobna i krucha, ale z pewnością bardzo starannie dobierała ubrania, trzymała się ciepłych kolorów i luźnych fasonów. Kundel obwąchiwał właśnie młodą brzózkę, a ona grzebała w kieszeni. Wyjęła folię. Dopiero kilka sekund później Kajetan domyślił się, że to woreczek na odchody czworonożnego pupila. Skrzywił się, bo z pewnością był to argument za tym, by nigdy nie brać psa pod swój dach.
4
Co było na początku i jak to się zaczęło? To jedno z tych pytań, z którymi jest tak jak podczas mycia głowy, kiedy piana dostaje się do oczu. Szczypie, więc zaciska się powieki, błądząc po omacku w poszukiwaniu ręcznika. Pierwsza łza, druga, trzecia… robi się lżej.
Takie jak ja nazywano w PRL „zawodowymi dziewczynami”.
Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się o tym napisać. Opowiadanie o sobie nigdy nie przychodziło mi łatwo, raczej przez całe życie uczyłam się ukrywać, kim jestem. Przyjmowałam fałszywe imiona, przezwiska, nakładałam peruki, przyklejałam rzęsy i przebierałam się w nie swoje sukienki. Przed córką nie odważę się otworzyć, choć jestem pewna, że ona wie. Nie pyta, nie docieka, nie widuje mnie, bo wie, tak jak wiedziała moja matka. Ta wiedza była i jest dla nich brzemieniem. Moim jest samotność. Przeszłości nie uważam za coś, co by mi ciążyło, bo starannie spuściłam na nią zasłonę milczenia. Chociaż… Sama już nie wiem. Na początku (pozwolę sobie wrócić do tego genezyjskiego prologu) się nie wstydziłam, wstyd pojawił się wraz z moją córką. Wypchnęłam go ze swojego wnętrza, wyszedł z mojej macicy i nigdy już nie dało się go wepchnąć do środka. Towarzyszył mi przez lata, rósł, pęczniał, był niczym wrzód, który musiał dojrzeć, by wypłynąć ropą. Wierny towarzysz radości.
– Co to jest seks? – spytałam kiedyś matkę. Skrobała właśnie marchewkę. Trzymała ją w dłoni. Spojrzała na warzywo i odrzuciła je na stół. Na jej twarzy malowało się obrzydzenie. Po chwili zmieszana wcisnęła mi do ręki nóż i kazała dokończyć obieranie. Moje pytanie długo wisiało w powietrzu, ale matka nie zamierzała na nie odpowiedzieć. Ponowiłam je więc przy ojcu.
– Seks? – zdziwił się, z lękiem powtórzywszy to budzące strach słowo. W jego głosie usłyszałam niepewność i niedowierzanie. Przeniósł wzrok na matkę i przez moment milczał. Słyszałam bicie własnego serca, mieszało się z tykaniem zegara, wiszącego naprzeciwko mnie na ścianie, z której farba odchodziła wielkimi płatami w prawym górnym rogu. Podskórnie wiedziałam, że pytam o coś zakazanego, brudnego, coś, co wzbudziło w moich rodzicach popłoch.
– Takie głupoty w głowie ma twoja córka! – warknęła, a zaskoczony ojciec przeniósł wzrok na mnie. Zmierzył mnie z góry na dół, być może próbując przypomnieć sobie, ile mam lat. Chrząknął.
– Przynieś mi piwo z lodówki – powiedział. Widziałam, jak sięgnął po wymiętą paczkę papierosów, a po chwili zapalił. – Gdzie usłyszałaś to słowo? – spytał wreszcie. Matka w tym czasie odwiązała fartuch i uczyniła dłonią znak krzyża w powietrzu. Natychmiast wyszła z pokoju, jakby bała się demonów, które za chwilę wypłyną z ust ojca. Stare deski na podłodze jęczały przy każdym jej kroku. Ojciec zaciągnął się dymem, strzepnął popiół do popielniczki, w której piętrzyła się góra petów. Ściągnął z warg drobiny tytoniu.
– Kolega w szkole powiedział – bąknęłam.
– Starszy? – Znów się zaciągnął, tym razem wolniej, wciąż nie spuszczał ze mnie oka.
– Z mojej klasy… – odpowiedziałam wymijająco, bo czułam, że nie powinnam być z ojcem zbyt szczera. Włodek faktycznie chodził ze mną, ale był starszy o dwa lata, ponieważ repetował w czwartej i piątej klasie. Znałam go zaledwie od kilku dni. Był inny niż reszta rówieśników. Przerastał ich wzrostem, wyróżniał się sylwetką, a jego zachowanie doprowadzało do szału nauczycieli. Tego wszystkiego jednak nie wyjawiłam rodzicom.
– Jesteś dopiero w czwartej.
– W piątej. W piątej B.
– Aha, w piątej… no tak. – Ojciec zdusił niedopałek, sięgnął po butelkę, odsunął porcelanowy korek i przyłożył szyjkę do ust. Zauważyłam na ławie gazetę. Na otwartej stronie widniało zdjęcie samochodu, odruchowo przeczytałam nagłówek i nazwę modelu: Škoda 1000 MB. Wyglądała nowocześnie i luksusowo, z pewnością była marzeniem mojego ojca, często mówił o motoryzacji. – Za mała jesteś. Nie zadawaj się z tym chłopakiem, bo ci skórę przetrzepię na tyłku. Rozumiesz?
Rozumiałam, bo ojciec nieraz przetrzepał mi skórę. W tamtych czasach lanie było na porządku dziennym. W każdym porządnym domu pasek służył nie tylko do podtrzymywania spodni. W użyciu były też kable od żelazka, rózgi i niezawodna dłoń rodzica. Dzieci miały chodzić jak trybiki w szwajcarskim zegarku. Dlatego na kilka lat porzuciłam swoje dociekania na temat seksu.
Zawodową dziewczyną zostałam tuż po osiemnastce, kiedy zrezygnowałam ze szkoły. O swoich planach zakończenia edukacji powiedziałam jednej osobie – najlepszej przyjaciółce Juliannie (nie spotkałam jej nigdy więcej). Popukała się wtedy w głowę.
– Gąsiorek, jaka ty głupia jesteś! Na zmarnowanie pójdziesz i nikt cię potem nie zechce!
5
Kajetan wszedł do pierwszej klatki z lewej strony i powoli wspinał się po schodach. Na niektórych drzwiach wciąż znajdowały się wizytówki z imionami i nazwiskami. Do jednej nawet się uśmiechnął, bo oprócz podstawowych danych ktoś umieścił sobie skrót „dr”, pewnie był to relikt przeszłości. Szukał nazwiska Gąsiorek albo podobnie brzmiącego: Gąsiorowska, Gąsior, Gąsowska, Gąsiewska… o ile autorka pamiętnika nie wyszła za mąż. Do tej pory wspomniała jedynie o córce, ale jak wiadomo, do tego niepotrzebny był akt małżeństwa.
Przed piętnastką się zatrzymał, sprawdził swoje notatki, mienił mu się w oczach gąszcz cyfr i znaków zapytania. Tym sposobem będzie szukał babki do emerytury. Nie zastanawiając się, zapukał. Przynajmniej tę klatkę będzie miał z głowy.
– Dzień dobry – powiedział do mężczyzny w średnim wieku ubranego w spodnie dresowe i czarną koszulkę z nieco wytartym napisem pośrodku „Stary, ale jary”. Czuć było od niego woń papierosów, jakby przed chwilą skończył palić. – Jestem sąsiadem ze środkowej klatki, nazywam się Kajetan Wolski. Szukam pewnej starszej pani. Ma siedemdziesiąt dwa lata, mieszka na naszym osiedlu, tyle wiem… Chciałbym jej coś oddać i…
– Zgubiła portfel? – zainteresował się mężczyzna. Cmoknął, zrobił krok naprzód i obejrzał się za siebie, jakby się obawiał, że ktoś wyjdzie z głębi mieszkania.
– Nie, nie – zaprzeczył szybko. – To coś osobistego. Słyszał pan o kimś takim? Mówiono na nią Gąsiorek, nie mam pewności, czy to nazwisko.
– Gąsiorek? Nie. Moja teściowa tutaj mieszka, mogę zapytać. Wie pan, stara ze starą mogły się zgadać przy śmietniku.
Kajetan spojrzał na niego uważniej. Facet zaskoczył go koncepcją śmietnika.
– A mógłbym z nią porozmawiać?
– Mógłby pan, ale jak wróci. Pojechała do syna.
– Ma syna… – Bardziej stwierdził, niż zapytał. – Dawno pojechała?
– Miesiąc temu, za kilka dni powinna wrócić.
– Miesiąc – powtórzył. Zeszyt na pewno wyrzucono dzisiaj albo wczoraj. Zbyt dużo osób korzystało z kubłów, żeby brulion mógł ot tak leżeć na wierzchu dłużej niż godzinę. Skrzywił się, co mężczyzna szybko wyłapał.
– Niech pan tu przyjdzie w przyszłym tygodniu, teściowa lubi dużo gadać, zna tu chyba wszystkich, to może uda się panu namierzyć tę staruszkę.
– Dziękuję, na pewno skorzystam.
– A to coś cennego?
– Co? – zdziwił się, ale po chwili dodał: – Nie, jedynie sentymentalnie może mieć wartość.
– A! To szkoda zachodu.
Kiedy Kajetan został sam w korytarzu, zerknął na zegarek. W takim tempie znajdzie autorkę wspomnień za sto lat. Nie wypadało mu pukać do następnych drzwi, bo dochodziła dwudziesta, więc powoli ruszył na dół. Był już na drugim piętrze, gdy zamek w drzwiach zazgrzytał i z mieszkania wyszedł nastolatek. Zmierzył reportera z góry na dół, a potem próbował go wyminąć, Kajetan skorzystał jednak z okazji i zapytał go, czy mieszka z babcią, po czym wykreślił numer osiem z listy.
6
Muszę wrócić jeszcze do czasów sprzed ucieczki…
Lata sześćdziesiąte dobiegały końca, ale ja nie miałam pojęcia o rewolucji seksualnej rozgrywającej się na Zachodzie. Socjalistyczny mur bronił nam dostępu do zachodniego świata, a przecież właśnie tam następowały ważne zmiany obyczajowe, walczono z represyjnymi normami społecznymi, słuchano jazzu, oddawano się uniesieniom seksualnym. I pojawiła się tabletka antykoncepcyjna! Najpierw w Stanach Zjednoczonych, u nas nieco później, początkowo dostępna jedynie w aptekach z lekami zagranicznymi za dewizy, więc… nie do zdobycia dla zwykłej śmiertelniczki. Gadaliśmy o Woodstocku, który był dla nas niczym mit, legenda, a może baśń, że gdzieś tam za oceanem, za siedmioma wzgórzami i siedmioma rzekami ludzie słuchają muzyki, kochają się, palą marihuanę, mogą zobaczyć Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, The Who, Santanę… Tak jak byśmy słuchali bajek zza szklanej ściany.
Miałam wtedy chłopaka Jacka. Pewnego razu czekał na mnie w bramie, wystrojony w czarną koszulę i żyłkowy krawat. Po prostu zapytał, czy może mnie odprowadzić do domu. Kilka dni później zostaliśmy parą.
Od odprowadzania zaczynały się prawie wszystkie moje młodzieńcze damsko-męskie relacje, jakbyśmy musieli rozchodzić to, co gniotło nas w podbrzuszach.
Jacek był starszy ode mnie o dwa lata. Szczupły, wysoki chłopak z zawadiacką grzywką, był duszą towarzystwa. Najwięcej prywatek odbywało się w jego mieszkaniu, bo rodzice pracowali na nocki.
Który to mógł być rok? Trudno dziś w pamięci znaleźć dokładne daty, ale musiałam chodzić już wtedy do liceum, bo to było krótko przed tym, jak moje życie skręciło nie w tę stronę, którą nakreślili przede mną rodzice. Tak, musiałam mieć wtedy szesnaście albo siedemnaście lat. Wciąż byłam niewinna, bo wychowano mnie przecież w kulcie dziewictwa. Zachowywałam je więc, zaciskałam nogi najmocniej, jak mogłam, ale przecież można było się od tego nabawić zakwasów.
To był późny wieczór, sączyliśmy tanie wino, słuchaliśmy muzyki. Śmialiśmy się, tańczyliśmy, unosiliśmy się w powietrzu. Któraś z dziewczyn stanęła na rękach, spódnica zakryła jej twarz, co wywołało nową falę radości. Każda z nas próbowała zrobić to samo, chwaląc się nie tyle silnymi rękoma, ile majtkami. Nie pamiętam już większości twarzy z tego wieczoru… Miałam białe figi, jak prawie wszystkie dziewczęta w tamtym czasie. Podniecenie nabrzmiewało w powietrzu, rosło, rozpychało się i napierało. No i były jeszcze te… zdjęcia…
– Stary to zbiera – powiedział Jacek i położył na niskiej ławie pudełko. W tle na pewno pobrzmiewała muzyka z płyty winylowej. Czego myśmy wtedy słuchali? The Rolling Stones, The Beatles, Toma Jonesa, Czesława Niemena, Alibabek, Czerwonych Gitar, Omegi… Wszystko, co wiedzieliśmy o świecie, wypływało z muzyki.
Ktoś sięgnął po pudełko, wyjął z niego plik zdjęć. Było ich dużo. Zaciśnięte w dłoni przypominały powieść.
– O rany! – krzyknął, a po chwili podał mi jedną kartę. Przez moment przyglądałam się znajdującym na niej postaciom. Nie rozumiałam, na co patrzę. Nagie ciała, niezasłonięte genitalia, penis w pełnym zwodzie…. Język kobiety wysunięty, dotykający górnej wargi, prowokacyjne spojrzenie prosto w obiektyw. Zaszumiało mi w uszach, a po ciele rozlał się żar. Gdzieś z daleka słyszałam śmiechy, komentarze, ale nie potrafiłam oderwać wzroku od zdjęcia. Pozostałe krążyły właśnie z rąk do rąk. Podniecenie w pokoju nabrzmiało tak mocno, że ktoś otworzył okno.
– Niezłe, co? – spytał z dumą w głosie Jacek.
– Twój stary ogląda to z twoją starą?
– Nie wiem, nie pytaj. Znalazłem to na szafie.
– Gąsiorek, a tobie co? Podnieciłaś się?
Podniosłam głowę i spojrzałam na zaróżowione twarze. Obok mnie siedział na pewno jakiś chłopak. Patryk? Andrzej? Nie pamiętam. Zerknęłam na jego krocze.
– A wy nie? – Zaśmiałam się, pokazując na jego spodnie.
Nie zawstydził się jednak.
– Chcesz wskoczyć?
– Ona jest moja!
Jacek podszedł do mnie, złapał za rękę, pociągnął do siebie i zaczęliśmy tańczyć. Czułam między udami, jak bardzo był twardy. Ledwo się poruszałam z podniecenia. Gdy mnie całował, byłam pewna, że za chwilę eksploduję. To był ten pierwszy raz, kiedy bardzo chciałam złamać wpajaną mi zasadę, że nie można robić „tego” przed ślubem. Nie musiałam nikogo pytać, co to jest seks, jak to się robi, jakie pozy przyjąć, bo moje ciało wiedziało to doskonale. Otwierało się, pragnęło i powoli wymykało spod kontroli rozumu.
Skończyła się piosenka. Usiedliśmy. Wokół nas pary się całowały, obmacywały. Pokój pogrążył się w półmroku, dymie tytoniowym, oparach alkoholu i potu. Zdjęcia leżały na ławie, kilka osób jeszcze się im przyglądało, a wtedy nieoczekiwanie Jacek wsunął moją dłoń do swoich spodni…
7
Rano Kajetan usiadł przy biurku, otworzył laptopa. Po kilku minutach zamówił w księgarni internetowej książkę o zawodowych dziewczynach w PRL. Miał ją kiedyś w ręku, ponieważ była to pozycja Krytyki Politycznej, a ich ofertę przeglądał dość systematycznie. Do tej pory nigdy nie interesował się tematem prostytucji, choć ciekawy wydał mu się pomysł Post P_rn Arts Fest. Nawet miał się wybrać na pokaz filmów, ale Bożena stwierdziła, że jest zboczeńcem i jeżeli pójdzie na coś takiego, to nie odezwie się do niego przez tydzień. Nie zaryzykował, choć powinien, bo i tak niedługo po tej kłótni wystawiła mu walizkę na korytarz. Szybko wpisał nazwę festiwalu w wyszukiwarkę, przeczytał wywiad z twórcami imprezy. Zastanowił się. Reportażu o pracy seksualnej w PRL nie napisze, bo powieliłby pracę Anny Dobrowolskiej, a właśnie zamówił jej książkę. Może gdyby opublikował wspomnienia Gąsiorek…? Uzupełniłby je o tło historyczne, rozmowy z jej bliskimi lub znajomymi… do tego wrzucił coś na temat współczesnych usług seksualnych. Podrapał się po brodzie. Zerknął przez okno znajdujące się naprzeciwko biurka. Widział korony drzew, w oddali bloki. Podniósł wzrok na niebo. Słońce było jeszcze dość nisko.
Drgnął, kiedy zadzwonił telefon. Kajetan odruchowo wcisnął zieloną słuchawkę, po chwili usłyszał głos przyjaciela.
– Co się nie odzywasz? – spytał Łukasz. – Żyjesz?
– Nie żyję, właśnie się, kurwa, dodzwoniłeś w zaświaty.
– O! Widzę, że humor wraca.
– Wraca, znalazłem coś i myszkuję, szukam pewnej kobiety.
– Jak szukasz baby, to już dobrze. Bożenkomania zażegnana?
– Powiedzmy.
– Sobota piwo?
– Chętnie. Muszę ci coś opowiedzieć i poprosić o radę, ale nie prawną. – Zamyślił się. – Słuchaj… Korzystałeś kiedyś z eskortki?
– Że z dziwki czy z damskiej ochrony? – Łukasz się zaśmiał.
– Z dziwki.
– Zdarzyło się – odparł. – Chcesz wyskoczyć na panienki? Trafiłeś pod właściwy adres, bo wiesz, ja jako zatwardziały singiel zawsze pójdę z tobą na dziewczyny.
– A nie spotykasz się z tą… jak jej było?
– Nie wiem, którą masz na myśli, ale nie. Dobra, muszę kończyć, sobota, osiemnasta w dawnym miejscu. Narka.
– Narka – szepnął już do głuchego telefonu. – Wracam do życia – dodał do siebie i o mało nie ruszył do łazienki, by spojrzeć sobie w oczy i powtórzyć kilka zdań afirmacyjnych w stylu Bożenki. Otrząsnął się jednak z tej myśli, wstał i otworzył szafę na oścież. Wygrzebał z niej strój do biegania: niebieską koszulkę, czarne szorty i adidasy kupione za kosmiczną kasę, o którą potem pokłócił się z ojcem, bo stary Wolski dobrze znał się na sportowym obuwiu i zarobkach syna. Wkurzało go to, że Kajetan zachowuje się jak nastolatek żyjący mrzonkami, a do tego nadal nie oświadczył się Bożenie, pieniądze zaś wydawał na głupoty, zamiast albo dobrze zainwestować, albo kupić wspólnie z przyszłą żoną porządne mieszkanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Hic habitat felicitas – łac. „Tu mieszka szczęście”, napis w Pompejach na ozdobionych fallusem drzwiach lupanaru (domu publicznego). [wróć]