Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żółta tabletka plus to zbiór kilkunastu opowiadań, w których dominuje czarny humor, groteska i absurd doprawione odrobiną surrealizmu i purnonsensu. Humoreski stają się doskonałym antidotum na nudę i zły humor. Łączą różne konwencje, zawierają aluzje literackie. Bohaterami zbioru są nietypowe postaci: zmutowany lis telepata, śmierć ze średniowiecznego dialogu, laleczka voodoo, anioł, samobójczyni czy redaktor na głodzie, których losy pobudzają do refleksji na temat ludzkiej natury. Koniecznie przechowywać w domowej biblioteczce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 133
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Rysunki na okładce
© Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.
Wydanie I, Katowice2017
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2017
tekst © Anna Sakowicz, 2017
ISBN 978-83-65684-41-7
Przed przeczytaniem należy uważnie zapoznać się z poniższymi informacjami.
1. Co to jest Żółta tabletka plus?
Jest to zbiór kilkunastu opowiadań, które przeszły dobrą zmianę. Poprzednie wydanie książki ukazało się w 2013 roku. Obecne zostało zmodyfikowane poprzez dodanie albo usunięcie niektórych tekstów. Niniejszy zbiór to lek wieloskładnikowy o działaniu przeciwdepresyjnym oraz zwiększającym ilość wytwarzanych endorfin.
Wskazaniem do stosowania opowiadań jest krótko- lub długotrwałe (w zależności od poczucia humoru) łagodzenie skutków spadku nastroju.
W skład zbioru wchodzą absurd, groteska, czarny humor, purnonsens, surrealizm i aluzja literacka.
2. Ostrzeżenie.
Nie należy stosować przy braku poczucia humoru oraz dystansu wobec świata (i siebie).
3. Dzieci i młodzież.
Nie podawać dzieciom w wieku poniżej piętnastego roku życia. W zbiorku występują wulgaryzmy i elementy erotyki, co może spowodować trwały uszczerbek na zdrowiu nieletnich.
4. Żółta tabletka plus z jedzeniem, piciem lub alkoholem.
Zbiorek można stosować niezależnie od posiłków i ilości wypitego alkoholu. Można nawet pić w trakcie zażywania, bez ryzyka uszkodzenia wątroby. Idealnie komponuje się z ulubionym czerwonym winem.
5. Prowadzenie pojazdów i obsługiwanie maszyn.
Nie czytać podczas prowadzenia samochodu i obsługi maszyn. Niezastosowanie się do zaleceń może skutkować trwałym kalectwem lub utratą życia. Wyjątek stanowi wersja audio.
6. Dawkowanie.
Stosować bez konsultacji i wbrew wszelkim zaleceniom. Brać w dłonie, kiedy przyjdzie nagły spadek nastroju (albo i nie). Można dawkować po jednym opowiadaniu dziennie lub łyknąć całość w jeden wieczór. W razie wątpliwości należy zwrócić się o pomoc do autorki dostępnej na Facebooku. Nie odnotowano przedawkowania prócz objawów przejściowej głupawki.
7. Przechowywanie.
Trzymać z dala od wody i ognia, w temperaturze pokojowej. Można umieścić w domowej (lub publicznej) bibliotece pośród innych książek. W razie potrzeby użyć jako podkładki pod krótszą nogę stołu lub krzesła. Też się sprawdzi.
8. Podmiot odpowiedzialny.
Brak. Odpowiedzialność zawiesiła tobołek na wędrownym kiju i poszła w świat odnaleźć się z rozumem.
Dzisiaj czyste szaleństwo. Tyle spraw do załatwienia. Mąż stwierdził, że będzie lepiej, jeśli pojedziemy samochodem, bo wtedy szybciej ze wszystkim się uporamy. On oczywiście jako kierowca, ja – pasażerka. Co prawda mam prawo jazdy, ale że ze mnie wrażliwy człowiek i drogie jest mi życie współuczestników ruchu drogowego, to wolę tkwić na siedzeniu obok kierowcy, bo ze mną nigdy nic nie jest normalne. Fatum.
Jedziemy spokojnie. Przestrzegamy (to znaczy kierowca przestrzega, a ja obserwuję) przepisów drogowych, uważamy na radary. A tu nagle na drogę wypada ranne zwierzę. Mąż po hamulcach. Ja łbem po szybie. Pisk opon. Kurwa! (Tak mi się wyrwało). Będzie guz!
– Co jest?! – krzyczy mąż.
Masuję głowę. Nic nie widzę. Chyba jakiegoś urazu doznałam. Psychicznego i fizycznego. Kumulacja.
– Nic. Walnęłam głową – odpowiadam grzecznie. Bo myślę, że pyta z troski o moje zdrowie. A on wpatruje się przed siebie na zwierzę, które tak bezczelnie wypełzło z krzaków. To patrzę tam, gdzie on. Nic nie widzę, bo chyba już pod kołami mamy tego stwora.
– Przejechaliśmy coś? – pytam.
– Nie wiem – odpowiada mąż. – Co to w ogóle było?
– Nie wiem – powtarzam za nim. – Ale chyba coś chciało popełnić samobójstwo pod kołami naszego auta.
Wysiadamy z samochodu. Ostrożnie, bo wiadomo, że w lesie wścieklizna z boreliozą mogą się czaić, a to przecież zza drzew wypełzło. Skradamy się coraz bliżej stwora. Leży. Chyba dyszy, bo mu się klatka piersiowa lekko unosi. Całe kudłate. Zwinięte jak kulka sierści.
– Co to? – Teraz ja pytam męża, a ten lekko nogą tyka zwierza.
Nic. Zero ruchu. Krwi też nie widać. Może chore było. Wypełzło z krzaków, żeby kojfnąć na drodze. Taki miało kaprys. Ostatnia wola.
– Chyba lis, ale jakiś zmutowany – odpowiada. Pochyla się nad nim. – Żyje – stwierdza fachowo. Jest przecież lekarzem. Ludzkim. Ale człowiek też zwierzę. Oddychamy podobnie.
– Co robimy? – pytam. Głupio tak ominąć i jechać dalej. A to tutaj ledwo dyszy. Nie zostawimy na środku drogi, bo przecież rozjadą.
– Nic – odpowiada mąż. Prostuje się. Widać, że mu ulżyło, bo nie przejechał zwierzaka. To dobrze.
– Jak to? – Burzę się. Przecież to jednak żywe stworzenie. Oczka ma zamknięte, ale oddycha! Kucam. Dotykam. Ciepłe. Miłe w dotyku jak mój kot. Otwiera oczy i na mnie patrzy. Tak oczy w oczy. I wiem już, że nie mogę go tu na zmarnowanie zostawić.
– Nie ruszaj! – krzyczy mąż. – Może mieć wściekliznę!
Ale już za późno. Dotknęłam. Pogłaskałam. Kontakt się nawiązał. Wzrokowy również. A za kontaktem idzie cień więzi.
– Nie możemy go tutaj zostawić – mówię najbardziej przekonująco, jak tylko potrafię. – Umrze bez naszej pomocy – dodaję teatralnie. Silę się na tragizm. Odpowiednie miny robię, ale mąż jakoś na wzruszonego nie wygląda.
– Najwyżej zdechnie – rzuca i już zamierza zapakować się z powrotem do samochodu.
Ale ja jestem sprytna! Nie ze mną te numery! Łapię go szybko za rękaw. Ciągnę w dół, by zerknął w te ślipka.
Ugiął się i spojrzał!
– Pewnie ma wściekliznę – bąka pod nosem, próbując jeszcze się ratować.
– Zobacz, jak patrzy. Cierpi.
– No dobra, ale ja go nie dotykam – rzuca pośpiesznie i wsiada do samochodu, zostawiając mnie sam na sam ze zwierzakiem.
Jakoś tak śmiesznie wygląda jak na lisa. Może naprawdę mutant? Drapię się w głowę, co by z nim dalej… Wysilam szare komórki. Jest! W bagażniku mam pudełko z butami. Tam go zapakuję, a w mieście zawiozę do weterynarza.
Tak czynię. Buty odkładam na bok. Do pudełka wrzucam ręcznik, który też nie wiem, dlaczego zaplątał się w bagażniku, jakby czekając na taką sytuację. Delikatnie biorę zwierzę. Ono nic. Tylko patrzy. Ale jak patrzy! Jakby z wdzięcznością. Jakby chciało coś…
– Dziękuję. – Słyszę nagle.
– Nie ma za co – odpowiadam odruchowo, a dopiero po sekundzie dociera do mojej mózgownicy, że to z tej niewinnej mordki się wyrwało.
Patrzę, a to oko do mnie puszcza i założę się, że się uśmiecha. Wyciąga tylną nóżkę. Na szczęście nie po to, by zemrzeć. Patrzę, a tam coś jest. Karteczka chyba. Sięgam. Tak, kawałek papieru. Rozwijam. I czytam: „Połknij to, co jest przyklejone do kartki”. Spoglądam. A tam tabletka. W dodatku żółta. A że moje trybiki są mocno spowolnione w tym momencie, odczytuję jeszcze raz komunikat.
Ręka, usta, przełyk.
I dopiero teraz przychodzi oświecenie, że durna jestem. Gdyby tam ktoś napisał „rozbierz się i na golasa pobiegaj po lesie”, to też bym posłuchała? No, ale stało się, zażyłam coś żółtego. Ciekawe, ile dni mojego marnego żywota zostało. Może to narkotyk albo trucizna? Mężowi powinnam powiedzieć. Lekarz przecież. Wtedy jednak stwierdzi, że mu żona już całkiem się odmóżdżyła, i porzuci na drodze w tym lesie na zmarnowanie.
Wsiadam do auta jakby nigdy nic. Pudełko na kolana kładę. Ślipka ciągle we mnie patrzą. Jedziemy.
– Dzięki za uratowanie życia. – Słyszę.
Zaglądam w karton, ale nieruchoma mordka tylko patrzy. Nie mówi. Bo przecież jakżeby lis mógł mówić ludzkim głosem?! Ignoruję więc.
– Dzięki. – Słyszę ponownie.
Ten sam głos.
– Mówiłeś coś? – pytam męża.
Zdziwiony rzuca na mnie okiem. Jakoś podejrzliwie spogląda. Wiercę się niespokojnie, bo czuję, że tak można patrzeć tylko na wariata.
– A ty co? – rzuca. Ciągle łypie okiem to na mnie, to na drogę, to na pudełko. – Omamy słuchowe masz?
– Nie, nooo – jąkam się. – Tak mi się wydawało.
– Może ten sierściuch ma wściekliznę – odpowiada.
Chce mnie wystraszyć, żebym porzuciła zwierzątko. Ale nie. Już za późno. Akcja ratunkowa w toku.
– Śliczny jest – mówię. – Uratuję go. Zawiozę do weterynarza.
– Dzięki – znów ten głos. Jakiś głuchy. Nie z pudełka. Jakby ze mnie.
Co jest? Kręcę się nerwowo.
– Dzięki za uratowanie życia. – Słyszę, ale ponownie nie od strony zwierzaka.
Dziwne. Kurczę, zwariowałam. Czułam, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Ale dlaczego teraz? Nie mogłam tak za trzydzieści lat, kiedy będę stara?
Odruchowo w myślach odpowiadam „Proszę”. I jakby automatycznie rozbrzmiewa:
– Mogę się z tobą komunikować telepatycznie. Wystarczy, że pomyślisz.
„Ale z kim ja nawiązałam łączność?”. Pytam w myślach zdenerwowana i spoglądam podejrzliwie na mojego męża. Może to jakaś jego sztuczka? Ale on nic. Przed siebie patrzy. Jedzie. Powolutku, bo przed nami sunie traktor okutany we flagi biało-czerwone. Akurat strajk rolników na drodze. Nie narzekamy jednak, bo my patrioci, a oni bronią polskiej ziemi. I w tym momencie coś zanuciło mi w głowie Rotę, a potem przyłożyło z drugiej strony Mazurkiem Dąbrowskiego. To ja co? Baczność! Przyładowałam pustą łepetyną w dach samochodu, aż mi się wszystkie unijne gwiazdki zapaliły na żółto. To mnie doprowadziło do porządku. Dodatkowo mąż mnie zgromił, że jak będę mu samochód demolować, to więcej z domu na przejażdżkę nie zabierze. Prawie mutanta z rąk wypuściłam. Ale nie. Leży i tylko patrzy tymi wielkimi ślipiami.
– To ja. – Słyszę ponownie. Rozglądam się znów niespokojnie. – Z pudełka.
Patrzę więc, a zwierzę oko do mnie robi, a ja odruchowo odwzajemniam mrugnięcie.
– Coś z tobą dziś nie tak – bardziej stwierdza, niż pyta mój mąż.
Już pewnie za wariatkę mnie bierze. Ale faktycznie. Dziś nienormalnie bardziej niż zwykle. I ze mną, i z otoczeniem. Gadam z jakimś sierściuchem, który pod koła się nam rzucił.
– Wszystko okej – odpowiadam najzwyczajniej, jak tylko się da.
– Uspokój się i posłuchaj – mówi coś we mnie. W mojej głowie.
„Okej, mów. Już się powoli przyzwyczajam”.
– Muszę uciec z tego lasu – odpowiada. – A ty musisz mi w tym pomóc.
„Nic ci nie jest?” – pytam w myślach. – „Nie jesteś ranny?”
– Nie. Zagrałem to. Świetny jestem, wiem. Nie pierwszy raz stosuję tę sztuczkę. Przykro mi, że oszukiwałem.
„No, to było dość ryzykowne” – przyznaję.
– Czasami trzeba ryzykować. Musisz mnie zawieźć do weterynarza. Na drugiej łapce mam kartkę z adresem. To ważne. Muszę tam dotrzeć.
„O co w tym chodzi?” – pytam.
Nic nie rozumiem. Niby udaje rannego, a ranny nie jest, i chce do lekarza. Jakiś dziwny. Gdzie tu logika?
– To tajne.
Szukam karteczki przy jego łapce. Jest. Adres też. Mąż znów patrzy podejrzliwie. Pewnie zastanawia się, co on tu ze mną robi. Ja też mu się dziwię, że jeszcze daje radę.
Czytam adres. Na szczęście to po drodze.
– Zawieziemy to stworzonko do weterynarza. Dobrze, kochanie? – mówię najczulej, jak tylko potrafię. Głaszczę go delikatnie po ramieniu. Próbuję udobruchać. Daje się. Kiwa głową. Jedziemy. To znaczy turlamy się w rządku samochodów za traktorem w biało-czerwonych barwach. Aż łza w oku się kręci. Rolnicy patrioci wyszli na drogi, bo „polski my naród, polski lud…”, coś we mnie znów nuci. Patrzę podejrzliwie na stworzonko. Kręci główką.
– To nie ja – zaprzecza. – To ty sama.
No tak. Mogłam się tego po sobie spodziewać.
„A co to była za tabletka?” – pytam, bo przypominam sobie o niej. Może stanęła na żołądku? Może zaraz jakichś spazmów dostanę. Dobrze, że lekarz jest pod ręką. Uratuje. Albo dobije.
– Witamina C. – Słyszę odpowiedź.
„Co?!” – oburzam się. – „Po co witamina?”
– Bo tabletka niesie tajemnicę. Jest adrenalina. A ty się jakiegoś dopalacza spodziewałaś czy co?
„No tak, to znaczy nie. Nie wiem” – przyznaję rację w głowie, że tajemnica i adrenalina. Przecież się wystraszyłam. Analizowałam po fakcie, jaki specyfik wchłonęłam.
– Nawiasem mówiąc, to jesteś pierwszą osobą, która ją połknęła – zaśmiał się we mnie. Najpierw nieśmiało, a potem rozrechotał się na całego.
Chciałam go uszczypnąć. Ale te oczy ciągle patrzyły. Tak pięknie. Tak wzruszająco.
„Nie…” – nie dowierzam. – „Przecież napisane było, by połknąć. A słowo ma moc. Trzeba mu ufać”.
– Pierwszy raz na tak durnego człowieka trafiłem.
To nie lis, to nie kot, to jakaś ropucha we mnie się odzywa!
„Co? To ja tu ciebie ratuję, a ty…”
I śmieje się, rży. Ja słucham. Wszystko w mojej głowie z półek pospadało od tego rechotu. Zaczynam złowrogo spoglądać na zwierzątko. Ma zamknięte oczy. Nareszcie uwolniło mnie z litości, ze spojrzenia.
– Jaka durna! – I ciągle śmiech. Bez końca.
– Wiesz, kochanie – mówię do męża. – Mam wrażenie, że zwierzątko poczuło się już lepiej…
Mąż patrzy na mnie.
W mojej głowie wielka radość, chichot. Więc ja głośniej, żeby usłyszało:
– Może jednak wypuścimy je do lasu?!
Mąż nagle wrzuca kierunkowskaz. Po hamulcach. A że powolutku turlał się w ogonku, to nawet w szybę nie przywaliłam. W drogę leśną skręca. Patrzy na mnie z radością.
– Nareszcie zmądrzałaś – mówi. – Wypuść to cholerstwo.
– Wyyypuuuszczaaaam! – Otwieram drzwi.
Zwierzę w mojej głowie nagle cichnie, orientuje się w sytuacji. Po chwili krzyczy.
– I musisz to oznajmić całemu światu? – pyta zdziwiony mąż.
– Nie! – Dla odmiany krzyczy zwierzę.
„Ojej, jak mi przykro”. – Uśmiecham się złośliwie. Wystawiam pudełko z samochodu. Przechylam, by wysypać wrednego zwierzaka. – „Jeśli szukasz podwózki, to pomyliłeś adresy”. Teraz ja zaczynam się śmiać.
– Kochanie. – Mąż przestraszony znów patrzy. – Nie przesadzaj z tymi emocjami – mówi zatroskany.
A ja zwierzątko powoli z pudełeczka na ziemię pyk. Niech ma za swoje.
– Żartowałem. – Mutant próbuje się bronić i łapkami trzymać tektury.
Ale nie ze mną te numery. Potrząsam. Wypada. Staje na nogi i patrzy. Znów próbuje tego samego. Cwaniaczek.
„Baj, baj” – mówię z ironią i macham mu na pożegnanie. Jeszcze wysila swe oczka. Ale za późno. Mam wzmocniony, uodporniony organizm. Witamina C zadziałała. Czuję moc.
– Gaz do dechy! – rzucam do męża.
On aż podskakuje na siedzeniu z przestrachu. Ale wciska gaz. Cofa z impetem. Wbijamy się w ruch, który ciągnie się powolutku za rolnikiem w traktorze. Suniemy.
W mojej duszy coś chichocze złośliwie.