Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Jest rok 1352. Przed dwoma laty przez Norwegię przetoczyła się epidemia dżumy, pustosząc wielkie obszary kraju. W jednej z udręczonych nieszczęściem wsi mieszka Ingebjrrg, siedemnastoletnia dziedziczka bogatego dworu. Jej ojciec zaginął w tajemniczych okolicznościach i Ingebjrrg musi wyjść za mąż, żeby móc przejąć rodzinny majątek. Jest silna, zdrowa i piękna, ale żyje w czasach, gdy mężczyzn jest niewielu.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: Przepowiednia księżyca, t. 32
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (5)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4)
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tom 32
Frid Ingulstad
Przekład
Karolina Drozdowska
Tytuł oryginału norweskiego: Torshammeren
Ilustracje na okładce: Eline Myklebust
Projekt okładki: Tadeusz Szlaużys
Redakcja i korekta: BAP-PRESS
Copyright © 2007 by N.W. DAMM & SON A.S, OSLO
Copyright this edition: © 2011 by BAP-PRESS
Published by agreement with CAPPELEN DAMM AS All Rights Reserved
Wydawca:
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
02-672 Warszawa
ul. Domaniewska 52
www.ringieraxelspringer.pl
BAP-PRESS
05-420 Józefów
ul. Godebskiego 33 www.bappress.com.pl
ISBN 978-83-7602-133-1
ISBN 978-83-7602-162-1
Informacje o książkach z serii „Przepowiednia księżyca”:
Infolinia: 0 801 000 869
Internet: www.fakt.literia.pl
Skład: BAP-PRESS
Druk: CPI, Niemcy
Ingebjorg Olavsdatter Folke Bärdsson Bärd Axelsson Gaute
Alv Elin Bergtor Mässon Tyra Oddsdatter Hallstein Mässon Torolv
Pani Anna
Bengt Algotsson Młody król Hakon Król Eryk Król Magnus Królowa Blanka Simon Isleifsson Ingerid Pani Sigrid
- dziedziczka dworu w parafii Eidsvoll
- mąż Ingebjorg
- ojciec Folkego
- przyrodni brat Folkego, syn Barda z nieprawego łoża
- syn Ingebjorg i Turego
- córka Ingebjorg i Folkego
- były narzeczony Ingebjorg
- druga żona Bergtora
- brat Bergtora
- syn Giseli, nieżyjącej żony Bergtora
- starsza szwagierka Ingebjorg
- szwedzki książę, ulubieniec króla Magnusa
- nowo koronowany król Norwegii
- starszy syn króla Magnusa
- król Szwecji
- żona króla Magnusa
- zarządca w Sasmundgard
- służąca Ingebjorg, żona Simona
- matka przełożona klasztoru Nonneseter
Późną jesienią 1356 roku Ingebjorg dowiaduje się, że pochodzący z Rostocku hanzeata Sebastian Bernward około trzech lat wcześniej zabrał małego Eirika od Torsteina Svartego, płacąc mu sowicie. Mężczyzna nadał chłopcu imię Erling i wywiózł go do Niemiec.
W tym samym czasie Folke zabiera brata Gautego do majątku ojca. Z początku ojciec przyznaje się, że miał kochankę, która urodziła mu dziecko, ale potem wszystkiego się wypiera. Folke zabiera Gautego do Saemundgard. Nocują w przydrożnej zagrodzie. Przejeżdżając obok Bjal-bo zauważają, że gospodarstwo stoi w ogniu. Sverker ginie w płomieniach, na szczęście Asa przebywała w tym czasie z dzieckiem w sąsiedniej zagrodzie. Folke podejrzewa, że z pożarem mogła mieć związek Anna Gustavsdotter. Zabiera więc Asę i Ellisiv do Saemundgard.
Ingebjorg dobrze przyjmuje zarówno brata Folkego, jak i swoją dawną służącą. Późną zimą Folke dowiaduje się, że hanzeata i jego rodzina mieszkają teraz w Bjorgvin. Pod koniec czerwca jedzie tam razem z Ingebjorg. Folke nie wie, że jego żona jest w ciąży. Ingebjorg odnajduje właściwy dom i rozmawia z Ashild, żoną hanzeaty, która błaga ją o pomoc w ucieczce od okrutnego mężczyzny. Spotyka także Erlinga, rozpuszczonego i rozkapryszonego czterolatka. Bernward wraca do domu, ale zupełnie nie przejmuje się Ingebjorg.
Następnego dnia Folke chce ponownie odwiedzić Bern-warda, ale zastaje pusty dom. Wraca z żoną do Oslo kupieckim żaglowcem, a w czasie tej podróży Ingebjorg poroniła. W Belgen dowiadują się, że Bergtor umieścił Tyrę w klasztorze Nonneseter, a także, że Solveig udała się do Dal; jej mąż Ottar został wyjęty spod prawa. Ingebjorg i Fol-ke odwiedzają Tyrę w klasztorze, ale prawie jej nie poznają; kobieta jest pełna pokory i żalu. Czyżby tylko udawała?
W Ssemundgard Gaute opowiada im, co mu się przytrafiło, gdy chciał wykopać w lesie grób dla padłego zwierzęcia. Znalazł tam amulet przypominający młot Thora, ale gdy chciał go podnieść z ziemi, piorun uderzył w drzewo tuż obok. Wystraszył się i pobiegł do domu, gdy wrócił następnego dnia, dziura w ziemi była już zakopana. Razem z Simonem rozkopali grób na nowo, lecz amulet zniknął.
Ingebjorg oparła się na ramieniu Folkego i zamknęła oczy.
- Powiedz, że to nieprawda! - wyszeptała, ale on musial usłyszeć jej słowa.
- Co się stało, Ingebjorg? Co nie ma być prawdą? Czemu się tak wystraszyłaś?
- Młot Thora... - z trudem przeszło jej to przez gardło.
- Tak, i co z nim? Przecież wiele amuletów przypomina atrybuty pogańskich bogów. I co z tego?
- Dziadek... - zrobiło jej się ciemno przed oczami. Słyszała, że Folke woła Simona na pomoc, a zaraz potem została przeniesiona do nowej izby. Wiedziała, co się wokół niej dzieje, ale nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ciało miała ciężkie jak z ołowiu, tępy, pulsujący ból rozsadzał jej czaszkę.
Leżała na łóżku, a Folke siedział obok, spokojnie gładząc ją po włosach. Dopiero po chwili doszła do siebie. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się z trudem.
- Przepraszam. Ostatnio jakoś słabo się czuję.
- Znam cię. Jeśli się boisz, to znaczy, że masz ku temu poważny powód.
Potrząsnęła lekko głową.
- Obym się myliła.
- Powiedz, o co chodzi. Może razem stwierdzimy, czy jest powód do obaw, czy nie.
- Dziadek... - przed oczami znowu zatańczyły jej gwiazdy.
- Dziadek zakopał amulet w lesie.
Folke posłał jej zaskoczone spojrzenie.
- Twój dziadek? Czemu zrobił coś takiego?
- Ten przedmiot przyniósł ze sobą nieszczęście. Wielkie nieszczęście - przygryzła drżącą wargę.
- Na początku zawaliła się owczarnia, trzech zwierząt nie udało się uratować. Młot Thora wisiał wtedy na ścianie, przyniósł go do gospodarstwa stary włóczęga.
Widziała, że Folke słucha jej z uwagą.
- Dziadek nie wiedział, że amulet mógł mieć jakikolwiek związek z wypadkiem. Powiesił go więc w kuźni. Następnego ranka znaleźliśmy kowala Jona na progu, martwego. Trzymał amulet w dłoni.
Usiadła na łóżku, miała wrażenie, że nie może oddychać. Spojrzała na Simona, który stał w drzwiach i cały czas uważnie się jej przysłuchiwał.
- Gdzie on jest? Kto go wykopał?
Simon potrząsnął głową.
- Nie wiem. Przepytaliśmy wszystkich parobków, ale żaden z nich nie był przed nami w lesie.
Folke posłał mu zamyślone spojrzenie.
- Na pewno mówili prawdę? Może któryś z nich uznał, że przedmiot może być cenny?
Simon znów potrząsnął głową.
- Nie sądzę, by któryś z nich odważył się iść do lasu. Widzieli przecież, jak przerażony był Gaute. Co prawda jeden z parobków przebąkiwał coś o złocie, ale myślę, że w tym przypadku strach okazał się większy od chciwości. Poza tym musieli się chyba domyślić, że taki przedmiot jest wykonany z drewna albo żelaza, a nie ze złota.
- Nikt poza domownikami nie wiedział, gdzie leży amulet. Z tego, co zrozumiałem, zajście miało miejsce wieczorem. Plotki nie miałyby czasu się roznieść.
Simon skinął głową.
- To samo sobie pomyślałem, ale po rozmowie z każdym z nich jestem przekonany, że mówią prawdę.
Folke odwrócił się do Ingebjorg.
- Czy stało się coś jeszcze?
Skinęła głową, próbując opanować lęk.
- Dziadek się przestraszył, wyjął młot Thora z dłoni kowala Jona i cisnął go w krzaki za kuźnią. Trawa zaczęła tam nagle płonąć. Udało im się ugasić płomienie, zanim zajęły się drzewa, ale gdy parobek biegł nad rzekę po więcej wody, potknął się i złamał nogę. Okazało się, że leży na młocie Thora. Wtedy dziadek naprawdę się przeraził. Nie miał odwagi dotknąć amuletu, ale podniósł go haczykiem i poszedł z nim do lasu. Wykopał głęboki dół, wrzucił tam młot, po czym zasypał go ziemią.
Zamilkła na chwilę i nabrała powietrza, drżąc na całym ciele, po czym dodała:
- Od tamtego czasu nie działo się nic niezwykłego, ale za każdym razem, gdy wybucha pożar, albo ludzie chorują, to młot Thora ujawnia swoje moce. Moja matka twierdziła, że dziadek powinien zakopać go dalej od gospodarstwa. Pewnego dnia, kiedy poszła do lasu na jagody, poczuła ból w piersi. Tego akurat roku dojrzało mnóstwo jagód, mama zapomniała się i zapuściła w las. Nagle zobaczyła, że stoi tuż nad tamtym dołem.
Simon spojrzał na nią zaskoczony.
- Nigdy wcześniej o tym nie mówiłaś.
- Bo zapomniałam. To wszystko działo się wiele lat temu, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Bóle w piersiach dokuczały mamie przez wiele lat. Poza tym od śmierci ojca przytrafiło mi się tak wiele różnych rzeczy, a one przecież nie mogły mieć związku z młotem Thora.
Folke wstał z miejsca, ona także podniosła się z łóżka.
- Musimy się dowiedzieć, gdzie jest teraz amulet. Przecież nie mógł tak po prostu zniknąć.
Simon zmarszczył czoło.
- Porozmawiam jeszcze raz ze służbą. Folke posłał mu badawcze spojrzenie. - Kiedy to wszystko się stało?
- Dwanaście dni temu.
- Czy od tego czasu zdarzyło się coś dziwnego?
Simon przestąpił z nogi na nogę.
-Jedno z cieląt nagle zdechło. Nie mogliśmy pojąć, dlaczego. Folke wbił w niego ostry wzrok.
- Gdzie to się zdarzyło? Poza gospodarstwem?
Simon potrząsnął głową.
- Nie, w oborze.
- Przeszukaj tam każdy kąt, może amulet gdzieś leży. Wciąż podejrzewam, że któryś z parobków mógł go wykopać i zabrać ze sobą do domu w nadziei, że zarobi na nim kilka groszy.
Ingebjorg zobaczyła, że Simon zbladł. Zastanowiła się i zadała pytanie za niego.
- A co, jeśli jest w oborze?
- Właśnie. Dlatego musimy go dobrze poszukać.
- Ale co ma zrobić Simon, gdy znajdzie amulet?
- Powiedzieć mi o tym.
Ingebjorg wzdrygnęła się.
- Tego nie wolno brać do rąk, Folke!
Uśmiechnął się do niej. f
- Mówisz do swojego męża, jakby był dzieckiem.
Nie odpowiedziała mu, ale myślała swoje. Folke chyba nie rozumiał, jakie niebezpieczeństwo niósł ze sobą młot Thora. Może myślał, że wszystkie nieszczęśliwe zdarzenia były wynikiem zbiegu okoliczności, a nie czarów.
Próbowała oddalić od siebie myśl o amulecie, kiedy tego wieczora domownicy zasiedli do obiadu. Służące śmiały się i trajkotały, najwyraźniej ciesząc się z powrotu gospodarzy. Może wcześniej obawiały się jakiegoś nieszczęścia. Opowiadały o pracy, która została już wykonana: ślady dymu i sadzy były już zmyte ze ścian, zarówno w nowej, jak i w starej izbie. Wszystkie sienniki dokładnie wywietrzono, a pościel uprano. Mężczyźni mówili, że w tym roku obrodzą jeżyny. Naprawili także krowie powrozy, a w noc świętojańską zebrali lecznicze zioła, których powinno wystarczyć na resztę roku. Służące zrobiły tej nocy wszystko tak, jak należało: ciągnęły za sobą po trawie utkaną przez siebie chustę, by zapobiec nieurodzajom. Poza tym wielu parobków strzelało w dnie poprzedzające świętego Jana do kruków.
Ingebjorg słuchała jednym uchem. Myśl o amulecie nie dawała jej spokoju. Czemu to akurat młot boga Thora miał tak wielkie znaczenie?
Młota używano jako narzędzia walki, to właśnie dzięki niemu Thor był niezwyciężony. Ale kto odważyłby się iść na wojnę z bogami?
Ciotka Gudrun opowiadała jej zawsze, że poza granicami gospodarstwa mieszkają ciemne moce; złe duchy zamieszkiwały wrzosowiska, lasy i góry. Gdy banici i wyjęci spod prawa błądzili po lasach, te ciemne moce powoli zagnieżdżały im się w głowach. W końcu mogli nawet stracić rozum. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny, gdy złe duchy czyhały za drzewami, krzakami, pod ziemią. Ciemne moce zawsze zwyciężały.
Próbowała sobie przypomnieć, co takiego mówiła jeszcze ciotka Gudrun. Kobieta wiedziała, że ludzie, zanim zabroniono im składania ofiar starym bogom, mieli swoje święte miejsce gdzieś na terenie gospodarstwa; święty krąg, oznaczony kamieniami. Wiedziała także, że ludzi chowano kiedyś w kurhanach razem z całym ich dobytkiem, także z amuletami, takimi jak młot Thora. Takie przedmioty można było pewnie znaleźć w wielu miejscach w okolicy i nie było w tym nic dziwnego. Straszne było to, że ten amulet nie chronił swojego właściciela, a wręcz przeciwnie, ściągał na niego najgorsze nieszczęścia i cierpienia.
Kto mógłby źle życzyć mieszkańcom Saemundgard? Wyglądało na to, że czary nie działały przeciwko jednej określonej osobie, ale przeciw wszystkim domownikom.
Wyliczała w duchu imiona wszystkich wrogów, jacy przychodzili jej na myśl. Anna. Bracia Magnussonowie. Może także Gunnlaug i Guttorm z Brattasen, bo byli poróżnieni z Bergtorem. Święta Mario, na tym świecie aż roiło się od ludzi, którzy im źle życzyli! Któryś z nich musiał się jakoś dowiedzieć, gdzie dziadek Ingebjorg zakopał młot i jaką moc ma ten przedmiot. Chociaż z drugiej strony mógł to być każdy mieszkaniec wsi. Pamiętała jeszcze dobrze, z jakim przejęciem ludzie opowiadali sobie o przeklętym młocie na weselach, pogrzebach i przy świątecznych stołach.
Tym razem nie mogła to być Anna, chyba że podczas swojego pobytu w Dal dowiedziała się czegoś od Hallsteina albo braci Magnussonów. Mogła się z nimi zaprzyjaźnić. Poza tym ludzie lubili gadać, zwłaszcza, jeśli otrzymywali za to jakieś wynagrodzenie.
Zobaczyła, że Folke jej się przygląda. Uśmiechnęła się z poczuciem winy. Pewnie domyślił się, czemu jest taka zasępiona.
Chłopcy już dawno byli w łóżkach, gospodarze także udali się po posiłku na spoczynek. Mieli za sobą męczącą podróż.
Ingebjorg rozebrała się szybko i wpełzła pod koce. Folke ociągał się nieco, przyszedł do niej dopiero po dłuższej chwili.
- Musimy jutro dokładnie przeszukać oborę - ziewnął.
- Czemu mówisz: my? Myślałam, że poprosiłeś o to Simona.
Zaśmiał się krótko.
- Myślisz, że lepiej, jeśli to jemu się coś stanie, niż mnie?
- Nie chcę, by komukolwiek coś się stało. Boję się.
Przyciągnął ją bliżej do siebie.
- Wybacz mi, kochanie. Nie chciałem się z ciebie śmiać. Nie sądzę też, by twój lęk był bezzasadny, ale nie pozwolę, by jakiś przedmiot, wykonany przez ludzi, zepsuł mi radość z powrotu do domu.
- Myślałam, że widziałeś i przeżyłeś dość, by wierzyć w istnienie czarów.
- Owszem, ale nie pozwalam, by czary miały nade mną władzę - pogładził ją po plecach. Po chwili szepnął cicho:
- Dobrze się już czujesz?
Skinęła głową i pocałowała go w szyję.
- Prawie całkiem. To znaczy... ja też mam ochotę..
Zaśmiał się i objął ją z całych sił.
- Błogosławię dzień, w którym pojawiłaś się w moim życiu, Ingebjorg.
Czuła, jak pożądanie ją paraliżuje, jak sprawia, że kręci jej się w głowie, tak że znikają wszystkie myśli. Jedyne, co się teraz liczyło, to jego silne, ciepłe ciało i przemożna, radosna tęsknota; świadomość, że zaraz przeżyje coś, co jest najlepsze ze wszystkiego. Gotowało się w niej, czuła mrowienie w całym ciele, miała wrażenie, że umrze z tego pragnienia. Niecierpliwie przeciągnęła dłonią po jego ciele.
Jęknął cicho.
- Gdy robisz takie rzeczy, nie mogę dłużej czekać.
- Ja też nie.
Po wszystkim oboje byli zmęczeni i zdyszani. Prześcieradło zwinęło się, wystawała spod niego słoma. Z łóżeczka Elin dało się słyszeć jej spokojny, równy oddech. Mamka nie pojmowała, czemu Ingebjorg chciała sama zajmować się dzieckiem w domu pełnym służby, ale gospodyni uparła się i postawiła na swoim. Najchętniej opiekowałaby się wszystkimi dziećmi, ale wiedziała, że to niemożliwe. Pani domu nie przystoi przecież zachowywać się jak niańka.
- Ciekawe, czy Bergtor znów weźmie Tyrę do siebie, po tym, co mu opowiedzieliśmy.
Ingebjorg zrozumiała, że Folke stara się odwrócić jej myśli od młota Thora.
- Myślisz, że naprawdę stała się taka cnotliwa? A może tylko uda je?
- Nie chce mi się wierzyć, że człowiek może zmienić się tak bardzo w tak krótkim czasie. Powiedziałaś wprawdzie, że była chuda, blada i sprawiała wrażenie, jakby dręczyły ją wyrzuty sumienia, a mimo to...
- No, właśnie. Mam nadzieję, że w rozmowie z Bergto-rem nie okazałam się zbytnio zachwycona. Nie chciała-bym, żeby przeżył kolejne rozczarowanie.
- Z drugiej strony, na pewno nie jest mu łatwo żyć bez kobiety. Przecież nie weźmie sobie pierwszej lepszej za kochankę.
Ingebjorg leżała w milczeniu. Myśli kłębiły jej się w głowie, znów stanął jej przed oczyma młot Thora.
- Co wiesz o czarnej magii? - zapytała cicho, głosem tylko na pozór zaspanym, bo w rzeczywistości była spięta.
Pocałował ją w czoło.
- Równie dobrze możemy porozmawiać o tym, bo widzę, że inaczej się nie uspokoisz. Wiem tylko tyle, że niektórzy poganie czczą diabła, który może ukazać się im pod postacią nasienia, czarnego kota albo bardzo bladego mężczyzny. Ale mówiliśmy o tym przecież już tyle razy.
Skinęła głową i przytuliła twarz do jego ramienia.
- Mówiliśmy też o tym, że demony potrafią wprowadzać zamęt w naturze, powodować wiatry i ogień padający z nieba. Ale jak zwyczajny przedmiot może być niebezpieczny? Przecież to nie jest żywa istota.
- To nie sam przedmiot jest niebezpieczny, ale czarownik lub czarownica, którzy przelewają w niego swoją moc i sprawiają, że przedmiot może krzywdzić innych ludzi.
- Rozumiem, ale przecież młot Thora leżał w ziemi przez wiele lat. Jeśli ktoś faktycznie użył czarnej magii, by zaszkodzić innym, to musiała to być osoba, której ani ja ani ty nie znamy. Wtedy jeszcze ani Anna ani bracia Mag-nussonowie nie mieli żadnych powiązań z Saemundgard.
Folke nie odpowiedział, chyba nie miał jej już nic na ten temat do powiedzenia, a poza tym wydawał się zmęczony.
Po chwili chrapał już spokojnie. Ingebjorg leżała dłuższą chwilę w jego ramionach, w nadziei, że ona także zdoła zasnąć, ale myśli krążące wciąż wokół groźnego amuletu jej nie pozwoliły.
Próbowała sobie przypomnieć, co mówiła jej ciotka Gudrun o sposobach obrony przed czarną magią. Najpierw trzeba było odkryć, kto za tym wszystkim stoi. Czarownicę można było zdemaskować, przeglądając się w jej oczach; twarz patrzącego była w nich odwrócona do góry nogami.
Ingebjorg wiedziała także, że przed złymi czarami można się było obronić, rysując na drzwiach krzyż kredą albo węglem, albo kładąc w kątach izby gałązki dzikiego bzu i wiśni - czarownicy nie mogli wtedy wejść do środka.
Czemu nie potrafiła przyjąć tego wszystkiego z takim samym spokojem jak Folke? On przecież wiedział równie dobrze jak ona, że czarna magia istnieje, ale mimo to nie pozwalał, żeby strach go owładnął. Pewnie istniało jakieś naturalne wyjaśnienie zniknięcia młota Thora. Może Simon i Gaute bali się tak bardzo, że szukali niedokładnie, a może spadł deszcz, ukrywając amulet w ziemi. Zdechły cielak nie był w sumie niczym niezwykłym i to zdarzenie mogło w ogóle nie mieć nic wspólnego z młotem Thora.
Przymknęła oczy i poczuła, że wreszcie ogarnia ją spokój.
Obudziły ją jakieś hałasy. Otumaniona snem usiadła na łóżku.
- Co się dzieje?
Folke był już na nogach.
- Zaraz zobaczę.
Gdy tylko otworzył drzwi, izba wypełniła się zapachem dymu.
Ingebjorg krzyknęła.
- Jezu Chryste, pali się!
Ubrali się w jednej chwili. Ingebjorg wyjęła Elin z łóżeczka i ruszyła w dół po stromych schodach.
Folke przyłączył się do parobków i służących, którzy już zaczęli nosić wodę. Na szczęście wiatr wiał w przeciwnym kierunku, więc nie było niebezpieczeństwa, że zajmie się któryś z pozostałych budynków. Szczęście w nieszczęściu, że pożar wybuchł wczesnym latem, pomyślała Ingebjorg. Trawa na dachach nie zżółkła jeszcze i nie wyschła, a w strumieniu było dużo wody. Mimo to czuła, jak serce wali jej z przerażenia. Budynki stały jeden przy drugim, niewiele było trzeba, by ogień objął wszystkie. Kilku parobków pobiegło do strumienia z wielką płachtą płótna, zanurzyli ją w wodzie i właśnie zaczynali wspinać się na drabiny, by przykryć mokrym materiałem dach obory. Jeśli im się uda, istniała szansa, że pożar zostanie powstrzymany.
Ingebjorg pośpieszyła do nowej izby, gdzie podekscytowani chłopcy byli właśnie ubierani przez służbę. Dla nich taka nocna pobudka była atrakcją w monotonnej codzienności. Byli za mali, by rozumieć powagę sytuacji i chcieli jak najszybciej wyjść przed dom i popatrzeć. Ellisiv także dreptała niecierpliwie w miejscu. Miała dopiero dwa lata, ale całe dnie chodziła za chłopcami i próbowała naśladować ich we wszystkim.
Ingebjorg przykazała Unn i innym służącym zaprowadzić dzieci jak najdalej od płonących budynków, ale nie opuszczać granic gospodarstwa. Pod żadnym pozorem nie wolno im było zbliżać się do ognia. Potem podała Elin mamce i pośpieszyła do mężczyzn, by sprawdzić, czy może im w czymś pomóc.
Ku swej uldze zobaczyła, że wszystkie krowy zostały wyprowadzone z obory i przepędzone na pastwisko. Pożar musiał wybuchnąć zaraz po tym, jak służące poszły do obory doić, może miały ze sobą świecę i były nieostrożne.
Ale czemu miałyby potrzebować światła, skoro o tej porze roku robiło się widno tak wcześnie?
Ingebjorg znalazła puste wiadro i pobiegła do strumienia razem z innymi. Wpadła prawie na Ingerid, które niosła wiadro pełne wody. Gospodyni przystanęła.
- Nie, Ingerid, tobie nie wolno! Będziesz rodzić tego lata, nie możesz dźwigać takich ciężarów - Ingebjorg wyrwała wiadro z jej rąk i ruszyła w stronę płonącej obory.
Ludzie biegli już z powrotem do strumienia po wodę. Wiatr zelżał, a gęsty, gryzący dym utrudniał pracę. Kasłali i pochylali głowy, by chronić usta i oczy.
Ingebjorg zauważyła, że obok Asy stoi Margret. Zwolniła kroku.
- Czy to ty dziś doiłaś, Margret?
-Tak.
- Miałyście ze sobą świece?
- Nie, a niby po co? Teraz jest już widno, gdy rano chodzimy do obory.
Ingebjorg nie powiedziała nic więcej, nie mogła marnować czasu. Pośpieszyła do pożaru razem z innymi.
Folke stał na szczycie drabiny i pomagał parobkom rozkładającym płachtę mokrego płótna. Ingebjorg przeraziła się, zobaczywszy, że jej mąż stoi tak blisko ognia. Na samym dachu stali dwaj parobcy i rytmicznie walili w płomienie brzo-zowymi rózgami. Na inną drabinę wspinał się właśnie Simon z wielkim żeliwnym garem wypełnionym wodą. Krzyki i nawoływania ucichły, każdy dawał z siebie wszystko, by ugasić ogień, zanim przeniesie się na inne zabudowania.
Nikt nie zadawał pytań. Ingebjorg chlusnęła wodą z wiadra w płomienie, po czym pobiegła z powrotem do strumienia. Myśli kłębiły się w jej głowie. Nie było przecież burzy, a nikt nie rozpalał ognia. Jak więc mogło dojść do pożaru?
Cielę zdechło z niewyjaśnionych przyczyn. W oborze. Zanim Folke zasnął, powiedział, że trzeba gruntownie przeszukać ten budynek, bo może ktoś ukrył tam młot Thora.
Zrobiło jej się zimno. Jeśli znajdą amulet po ugaszeniu pożaru, wyjaśnienie będzie tylko jedno: ktoś wykopał młot w lesie, przyniósł go do gospodarstwa i ukrył w oborze.
Gdy znów wracała z wiadrem pełnym wody, ujrzała ku swojej uldze, że płomienie nie strzelają już tak wysoko w niebo. Wydawało się, że ludzie zdołali zapanować nad żywiołem. Poczuła wilgoć na twarzy i uniosła głowę ku niebu. Zbierały się nad nimi czarne chmury, niedługo pewnie spadnie deszcz. Święta Panienka sprawowała pieczę nad gospodarstwem.
Po chwili lunęło, zupełnie jakby niebo otworzyło się nad nimi. Służący, parobcy i gospodarze przerwali pracę i odetchnęli z ulgą, posyłając w górę pełne wdzięczności spojrzenie.
Dach obory wyglądał, jakby miał się zaraz zawalić, z drzwi nadal walił ciemny dym, ale zdawało się, że ogień został ugaszony. Sąsiednie budynki były już bezpieczne.
Dwaj mężczyźni zostali na podwórzu na straży, pozostali poszli do domu na śniadanie. Domownicy zasiedli wokół stołu i zaczęli dyskutować z zapałem. Wszyscy byli dumni, że udało im się ocalić gospodarstwo.
Ingebjorg przysłuchiwała się im w milczeniu. Jak na razie nikt nie pytał, jak doszło do pożaru. Dziwne, że nikogo to nie zastanawiało.
Mężczyźni zaczęli sprzątać dopiero po południu. Deszcz ugasił zgliszcza, po oborze zostały tylko osmolone ściany i dymiące popioły.
Ingebjorg przyglądała się ich pracy z rosnącym niepokojem. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była pewna. Młot Thora musiał leżeć w spalonej oborze, pożaru nie dało się wytłumaczyć w żaden inny sposób.
Ta myśl paraliżowała ją lękiem. Jeśli amulet naprawdę tam był, to ktoś w gospodarstwie wiedział, dlaczego wybuchł pożar i czemu zdechło cielę. Kto mógł być tak lekkomyślny, by zostawić ten niebezpieczny przedmiot w oborze? Nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, że ktoś ze służby źle jej życzył. Wręcz przeciwnie, ludzie byli zadowoleni, że mają pracę w Saemundgard i podkreślali, że chcieliby tu zostać. Ktoś, kto przyniósł amulet do domu wiedział chyba, że ściąga niebezpieczeństwo na wszystkich mieszkańców gospodarstwa. Nie mogła to być raczej żadna ze służących, które były za słabe, by rozkopać tak głęboki dół. W każdym razie nie w tak krótkim czasie, w lesie, w środku nocy.
A może ten ktoś wcale nie mieszka w gospodarstwie? Ale przecież nikt poza domownikami nie wiedział o znalezisku.
Dokończyła szybko swoją robotę i wybiegła na podwórze.
Na schodach natknęła się na Gautego. Posłała mu zaniepokojone spojrzenie.
- Jak idzie robota?
Mężczyzna wyglądał, jakby właśnie wytarzał się w popiele. Białka oczu jaśniały w umorusanej sadzą twarzy, a gdy się uśmiechnął, jego zęby zdawały się jeszcze bielsze niż zazwyczaj.
- Folke się niecierpliwi i chce uprzątnąć wszystko od razu. Inni nie rozumieją, czemu tak mu się śpieszy.
Ingebjorg spojrzała badawczo na niego.
- Ale ty rozumiesz.
Przestąpił z nogi na nogę, unikając jej spojrzenia.
- Jeśli jest tak, jak on sądzi... - umilkł.
- Przypilnujesz, żeby go nie dotykał? - w jej głosie za-brzmiała błagalna nuta, a z wyrazu twarzy Gautego poznała, że ją zrozumiał.
- Z początku Folke nie wierzył w to wszystko - ciągnęła.
- Ale skoro tak mu się teraz śpieszy, to chyba jednak... - zamilkła.
- Oby tylko zachował ostrożność.
Gaute posłał jej przeciągłe spojrzenie.
- Zrobię, co w mojej mocy, ale sama wiesz, że jak twój mąż coś postanowi, to niełatwo go powstrzymać.
Mogła się tylko na to uśmiechnąć.
- Wiem. Ale proszę cię, żebyś spróbował.
Skinął głową i zostawił ją samą.
Napięcie stawało się nieznośne. Za każdym razem, gdy widziała, jak ktoś wychodzi ze spalonej obory, była pewna, że amulet już znaleziono. Nie mogła się na niczym skupić, co chwilę wychodziła przed dom i patrzyła na mężczyzn uwijających się przy sprzątaniu spalonych resztek drewnianych bali, popiołu, sczerniałych desek i zniszczonych narzędzi. Każdy przedmiot wyciągnięty ze zgliszczy był przenoszony za owczarnię, a Folke oglądał uważnie każdą rzecz, zanim pozwalał mężczyznom ją wyrzucić.
Kiedy wyszła do spiżarni po jedzenie na wieczerzę, zobaczyła, że gospodarz trzyma w.dłoni jakiś przedmiot z żelaza i przygląda mu się z uwagą. Zesztywniałazz^^straęjxb^ ale zaraz puściła się pędem w jego stronę. x
Zatrzymała się, zła na samą siebie. Obok Fol^ego s^alf dwaj parobcy, wytrzeszczając na nią oczy. Nie może tak straszyć służby. Przerażeni ludzie mogliby nawet opuścić gospodarstwo, pozostawiając ich samych z całym nawałem pracy.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła do nowej izby. Niech Folke powie ludziom, że zrobiła się ostatnio bardzo strach-liwa, a jeśli będzie trzeba, może nawet się z niej trochę pośmiać. Lepiej, żeby służba z niej żartowała, niż by wszyscy wzięli nogi za pas.
Ingerid wchodziła właśnie do środka z Ellisiv, którą trzeba było przebrać, bo się zmoczyła.
- Skoro obora miała się już spalić, to lepiej, że stało się to teraz, przed żniwami, gdy wszyscy mężczyźni byli w domu.
Ingebjorg nie odpowiedziała. Czyżby Ingerid w ogóle niczego nie rozumiała?
- Unn i Margret pielą w ogródku warzywnym - kobieta zdawała się nie zauważać zafrasowanego wyrazu twarzy gospodyni.
- Pożar został już ugaszony, więc chyba nie ma potrzeby, żeby siedziały w domu.
Ingebjorg próbowała wziąć się w garść, a Ingerid ciągnęła niezrażona:
- Simon chciałby poszukać dodatkowych ludzi do pracy przy żniwach. Powiedziałam mu, że służące potrzebne są w domu, a żniwami niech zajmą się mężczyźni. Dość już mamy pracy przy żarnach i noszeniu wody, a są jeszcze zwierzęta, trzeba sprzątać owczarnię, oporządzać świnie i kury. Musimy wypielić ogródek, i jeszcze nie wszystkie skóry zostały wygarbowane po ostatnim polowaniu. Simon zaczął burczeć, że dziewczęta też mogłyby się wziąć do pracy, chyba nie pojmuje, ile my mamy roboty.
Ingebjorg słuchała jednym uchem. Cały czas stał jej przed oczami ten kawałek żelastwa, który Folke obracał w dłoni. Czy był to amulet? Może gospodarz nie wiedział, jak wygląda młot Thora? W Hallandii nie mieszkało na pewno tak wielu pogan jak tutaj. Może nie słyszał nawet nigdy o składaniu ofiar starym bogom. Możni jako pierwsi wyparli się dawnej wiary, chrześcijaństwo odrzucali nadal tylko prości ludzie, którzy nie mieli wiedzy o świecie i rzadko przestawali z obcymi. Ingebjorg dobrze pamiętała, jak ojciec opowiadał jej o wyznawcach Thora, którzy wciąż pilnowali swoich świętych miejsc i składali bogu krwawe ofiary.
- Dużo czasu musi upłynąć, zanim ludzie uwierzą w coś nowego - wyjaśniał jej ojciec.
- Niektórzy chodzą do kościoła i żegnają się znakiem krzyża by uniknąć prześladowań, ale gdy coś im grozi, zwracają się do Odyna i Thora.
W tej samej chwili przypomniało jej się, co ojciec mówił o ofierze w Uppsali. Wzdrygnęła się. To działo się przecież w Szwecji, Folke musiał coś o tym słyszeć. Świątynia w Uppsali była jednym z najdłużej używanych miejsc kultu pogan. Jeśli panowała zaraza albo głód, ludzie składali ofiarę Tho-rowi. Gdy nadchodziła wojna, zwracali się do Odyna. Co dziewięć lat w Uppsali obchodzone było wielkie święto, na które zjeżdżali się wyznawcy starych bogów ze wszystkich stron Szwecji. Nikt nie mógł się od tego wykręcić i nawet król musiał przysyłać dary. Ci, którzy przyjęli chrześcijaństwo, musieli się wykupić od uczestnictwa w obrzędzie. W ofierze bogom składano po dziewięć stworzeń rodzaju męskiego: psów, koni, a zdarzało się, że i ludzi. Krwawa ofiara miała na celu przebłaganie bogów, a zwłoki wieszano potem na drzewach w świętym gaju. W ceremonii uczestniczył kiedyś chrześcijański biskup i był wstrząśnięty. Na drzewach zobaczył ciała siedemdziesięciu dwóch mężczyzn.
Ingebjorg wzdrygnęła się ponownie i spróbowała pomyśleć o czymś innym. Młot Thora nie miał żadnego związku z ofiarami, może nawet nie miał magicznej mocy. Wszystko, co się stało, mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności.
Gdy mężczyźni zasiedli tego wieczora do wieczerzy, Ingebjorg od razu zorientowała się, że Folke nie odnalazł amuletu. Wydawał się niemal rozczarowany. Chyba już nie wątpił, że to młot Thora sprawił, że zdechło cielę, a potem wybuchł pożar. Najwyraźniej chciał się go pozbyć na dobre tak szybko, jak to możliwe.
Oboje byli teraz równie przerażeni. Każdej nocy będą obawiać się kolejnego nieszczęścia, a jeśli ktoś z domowników zachoruje, winą będzie obarczony młot Thora. Oby tylko żadnemu z dzieci nic się nie przytrafiło.
Ingebjorg bała się, że mężczyźni odnajdą amulet, ale chyba jeszcze gorsza była świadomość, że nie mogą go znaleźć.
Bothild podeszła do okna i wyjrzała. Widziała promienie słoneczne skrzące się na tafli morza w oddali, zielone wysepki i statki przybijające do portu.
Lato..., westchnęła z zadowoleniem.
Myśli o Ormie nie sprawiały jej już takiego bólu, gdy miała świadomość, że teraz w lochu zrobiło się trochę cieplej. A człowiek, który piastował niegdyś najwyższe stanowisko w kraju i był zastępcą króla Norwegii z pewnością nie cierpiał głodu. Może nawet jego cela została przystosowana tak, by człowiek o jego randze mógł się tam czuć swobodnie: wstawiono do niej piękne meble, a ściany ozdobiono obrazami i kilimami?
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Tego dnia nie chciała myśleć o niczym nieprzyjemnym. Była piękna pogoda, w kraju panował pokój, a do portu zawinął właśnie statek kupiecki załadowany towarami z odległych krajów: strojami z jedwabiu i aksamitu we wszystkich kolorach tęczy, haftowanymi złotą nicią, ozdobami i butami. Miała zamiar zabrać swoich ludzi i pojechać do miasta, tak dawno nie kupiła sobie niczego nowego na targu.
Jaka szkoda, że Oystein i Svetlana nie mogli zostać trochę dłużej, by zobaczyć Tunsberg o tej porze roku, obserwować bielące się na morzu żagle i rozkoszować powiewami ciepłego wiatru. W gospodarstwie w Ranrike też pewnie było cudownie, ale nie tak, jak tu nad morzem, gdzie można spoglądać na wysepki i słuchać szumu fal.
Poczuła bolesne ukłucie w piersi na myśl o przykrych słowach Oysteina. Jak mógł obwiniać Ingebjorg za to, że Orm został uwięziony? To przecież nie wina Ingebjorg, że ochmistrz był nielojalny i podejmował własne decyzje za plecami żony. Ale Oystein nie chcial słuchać wyjaśnień. Gdy Bothild myślała o tym, ile musiała wycierpieć Ingebjorg przez ten nieszczęsny dokument i jak długo, właśnie z obawy o los Orma, zwlekała z oddaniem listu królowi Magnusowi, dochodziła do wniosku, że oskarżanie jej o cokolwiek było jawną niesprawiedliwością.
Ale nie, Bothild nie chciała dziś o tym myśleć. To, co Oystein i Orm myśleli na temat Ingebjorg miało dla niej niewielkie znaczenie. Bothild pokochała tę młodą kobietę i tęskniła za nią tak, jak matka tęskni za córką. Poza tym Oystein zapomniał najwyraźniej, że to właśnie Ingebjorg wyciągnęła go z lochu.
Wychodząc z komnaty, wpadła prawie na królową Blankę.
- Wychodzi pani, pani Bothild? - kobieta zmierzyła ją wzrokiem.
- Taka piękna dziś pogoda, pomyślałam, że pojadę na targ i pooglądam nowe towary.
- Brzmi wspaniale - królowa uśmiechnęła się, ale pani Bothild widziała, że jej spojrzenie jest pełne smutku. Była żoną władcy tego kraju, ale nie miała pieniędzy, by kupić sobie cokolwiek, czego by zapragnęła. Pani Bothild nie pamiętała, kiedy ostatnim razem widziała u królowej nadwornego krawca. Poza tym nawet utrzymanie gości i służby stanowiło problem. Poddani nie składali już tak obfitej daniny w naturze jak kiedyś, wyglądało, że epidemia dżumy odcisnęła na kraju trwałe piętno.
Postanowiła, że kupi dla królowej jakiś drobiazg, coś niedrogiego, parę rękawiczek albo szal, niby w podziękowaniu za gościnę w Tunsberg, chociaż obie kobiety wiedziały doskonale, że Oystein płaci okrągłe sumki za utrzymanie matki, teraz, gdy Orm nie mógł już tego robić.
Oystein najchętniej widziałby ją u siebie w domu, ale Bothild nie chciała się przenosić. Gdyby opuściła zamek, byłoby to jak przyznanie się do porażki, do utraty wiary w uwolnienie Orma. A gdy tylko jej mąż zostanie uwolniony, odzyska z pewnością swoje stanowisko zarządcy zamku. Bothild nigdy nie sądziła, że królowa Blanka mogłaby mieć coś przeciwko niemu.
Promienie słoneczne migotały na dachu kościoła Świętego Laurentego i starej siedziby królewskiej, a ze ścieżki prowadzącej w dół wzgórza widać było wieże pozostałych kościołów i klasztorów', górujące nad niskimi, ubogimi chałupami z drewnianych bali.
Bothild jechała powoli, rozglądając się dookoła. Widok tętniącego życiem miasta sprawiał jej wielką przyjemność. Widziała, że wszystkie drzwi były otwarte, by ciepłe powietrze mogło dostać się do środka, nawet te prowadzące z sieni na piętro. Jeden z najbogatszych mieszczan wstawił właśnie w swoim domu szklane okna, wcześniej widywano je tylko w kościołach i klasztorach, no i oczywiście na zamkach.
Na ulicach roiło się od księży, ale w końcu dziś był ósmy lipca, dzień ku czci irlandzkiej księżniczki Sunnivy, która popłynęła ku norweskiemu wybrzeżu bez wioseł ani żagla i wylądowała na Selja, gdzie szukała schronienia w jaskini. Jarl Hakon próbował ją stamtąd przepędzić, ale wtedy wielki głaz runął z góry, zamykając wejście do jaskini. Sunniva i jej ludzie nie mogli się wydostać i w końcu wszyscy umarli z głodu i pragnienia. Niebo nad Selja rozświetliło się na wiele dni, tak powiedział jej kiedyś sira Benedykt. Olav Trygvasson kazał swoim ludziom wydobyć ciało Sunnivy z jaskini, i okazało się, że jest nienaruszone. Wkrótce na Selja wzniesiono kościół, a niedługo potem klasztor.
Ta historia zawsze robiła wielkie wrażenie na pani Bothild. Teraz, gdy widziała tylu księży w czarnych sutannach śpieszących do kościołów, norbertian w białych szatach i franciszkanów w szarych habitach i z bosymi stopami, a na końcu tłumy pielgrzymów, przypomniała sobie o strasznej śmierci Sunnivy i związanym z nią cudzie. To prawie jak ze świętym Olafem, pomyślała, jego ciało także okazało się niezmienione długo po śmierci.
Na ulicach robiło się coraz ciaśniej. Kupcy zachwalali swoje towary, klasztorne dzwony dźwięczały, rżały konie, a koła wozów skrzypiały na bruku. Na niskich, porośniętych trawą dachach owce chciwie skubały soczyste, wilgotne od rosy kępy. Nieopodal jechali ludzie królowej w pełnych zbrojach. Miecze i kolczugi lśniły w słońcu.
Pomimo niedawnej epidemii dżumy Tunsberg pozostało bogatym miastem. Kupcy nie narzekali na brak klientów, a ich towary były naprawdę najlepszej jakości. Pani Bothild zatrzymała się, a jeden z jej ludzi pomógł jej zsiąść z konia. Już po chwili stała przed kramem wręcz uginającym się pod ciężarem wielkich beli kolorowych, lśniących materiałów prosto z Orientu. Miała ochotę kupić wszystko, na czym tylko na chwilę zatrzymała wzrok.
Już miała zdecydować się na piękną błękitną tkaninę, gdy nagle dobiegły ją przerażone okrzyki z sąsiedniego kramu. Odwróciła się i zobaczyła mdlejącą młodą kobietę. Jakiś mężczyzna chwycił ją w ramiona i rozglądał się bezradnie za kimś, kto mógłby mu pomóc. Obok niego stał mały chłopiec, który musiał towarzyszyć albo jemu, albo omdlałej kobiecie. Nikt inny nie zareagował, więc Bothild zostawiła belę materiału i pośpieszyła do młodego mężczyzny.
- Czy mogę jakoś pomóc?
W odpowiedzi otrzymała pełne wdzięczności spojrzenie. Mężczyzna wyglądał na marynarza. Może nie dostał przepustki na ląd, ale wymknął się na targ, by kupić coś ładnego.
- Nie znam tej pani, po prostu nagle zaczęła osuwać się na ziemię. Muszę zaraz wracać na pokład - dodał z nieco zawstydzonym i bezradnym uśmiechem.
A więc dobrze zgadła. Odwróciła się do swoich ludzi.
- Posadźcie tę kobietę w siodle, zawieziemy ją na zamek.
- A nie lepiej do jednego z klasztornych lazaretów?
Bothild potrząsnęła głową.
- Dziś dzień świętej Sunnivy. Wszyscy duchowni są w kościołach.
Odwróciła się do młodego mężczyzny.
- Czy to jej syn?
- W każdym razie nie mój - znów się uśmiechnął.
Bothild zerknęła na dziecko i spytała ostrożnie: •
- To twoja mama?
- Nic ci do tego - chłopiec rzucił jej wrogie spojrzenie. Zaskoczona Bothild wbiła w niego wzrok.
- To niegrzeczne, tak się zwracać do obcych.
- Mówię, co mi się podoba.
Bothild poczuła, że wzbiera w niej wściekłość. Jak dziecko mogło tak się odzywać do dorosłej kobiety? I do tego żony wysoko postawionego urzędnika. Odwróciła się do swoich ludzi.
- Mówiłam przecież, posadźcie ją w siodle.
Mężczyźni usłuchali, i wkrótce kobieta siedziała na końskim grzbiecie, w żelaznym uścisku jednego z nich. Chwycili także chłopca, chcąc zabrać go ze sobą. Mały wierzgał, krzyczał i próbował się wyrwać, ale w końcu zrozumiał chyba, że przewaga wroga jest zbyt wielka.
Bothild miała posłać ich przodem, ale w końcu zmieniła zdanie. Popatrzyła na piękną tkaninę tęsknym wzrokiem, po czym wsiadła na konia. Wkrótce jechali już do Tunsberg.
Czuła narastającą irytację. Po co w ogóle mieszała się w tę historię? To była przecież zupełnie obca kobieta. Nie miały ze sobą nic wspólnego, pewnie należały do zupełnie innych stanów. Mogła równie dobrze zostawić ją w klasztornym lazarecie, bo to przecież niemożliwe, by wszyscy mnisi byli teraz w kościołach. Kobieta była schludnie i czysto ubrana, sądząc po stroju nie należała ani do biednych, ani do bardzo bogatych. Bothild nie miała okazji przyjrzeć się jej twarzy, bo małżeński czepiec zsunął się jej na czoło. Dziecko było źle wychowane i bezczelne, ale to zapewne z powodu jakiejś choroby albo wrodzonej wady.
Czemu wmieszała się w tę nieprzyjemną sytuację właśnie dzisiaj, gdy postanowiła, że kupi sobie coś ładnego? Mogła przecież zostać przy tym kramie, inni ludzie na pewno przyszliby nieszczęsnej kobiecie z pomocą.
Jej ludzie pojechali prosto na wewnętrzny dziedziniec do Sali Szerokiej, gdzie znajdowała się izba chorych. Bothild stwierdziła, że dla przyzwoitości powinna ruszyć za nimi.
Mężczyzna, który przytrzymywał omdlałą kobietę w siodle, odwrócił się do niej, gdy tylko przystanęli. - Do-28
szła do siebie, pani Bothild. Może odwiozę ich z powrotem do miasta?
Zawahała się. Zerknęła na obcą kobietę. Ta próbowała wyprostować się i poprawić czepiec. Bothild zauważyła brzydką siną plamę na jej szyi.
- Zabierz ją do środka, dowiemy się, kim jest i gdzie mieszka.
Mężczyźni usłuchali, pomogli zsiąść kobiecie z konia i otworzyli drzwi przed Bothild. Chłopiec podreptał za nimi, najwyraźniej zdezorientowany. Chyba zrozumiał, że znajduje się na królewskim zamku.
Bothild poprosiła swoich ludzi, by zajęli się małym i odesłała ich. Izba chorych była akurat pusta. Posadziła kobietę na jednym z łóżek, sama usiadła na krześle naprzeciwko niej.
- Jak się nazywasz?
- Ashild Torljotsdatter - dał się słyszeć słaby, ale dźwięczny głos. Kobieta zdawała się być dobrze wychowana i uprzejma, tyle że wystraszona.
- Co pani dolega, pani Ashild?
- Nic takiego, pani. Po prostu... źle się poczułam. To pewnie z tego gorąca.
Bothild spoglądała na nią bez słowa.
Kobieta dodała szybko, najwyraźniej zaniepokojona jej milczeniem:
- Nie znam miasta zbyt dobrze. Ja... mieszkaliśmy w Bjorg-vin, a tam nigdy nie jest tak ciepło. Za to dużo pada.
Uśmiechnęła się, jakby próbując się usprawiedliwić.
- Co to za ślad na pani szyi?
- Upadlam... potknęłam się o próg w domu - znów się uśmiechnęła, jeszcze bardziej nerwowo.
- Było ciemno, nie spojrzałam pod nogi. Nie przywykłam do takich wysokich progów.
Bothild milczała.
Kobieta wstała z miejsca»
- Bardzo dziękuję za pomoc, ale muszę teraz wracać do domu. Mój mąż czeka. A gdzie mój syn? - zapytała i rozejrzała się dookoła, jakby dopiero teraz do niej dotarło, że małego przy niej nie ma.
- Poprosiłam moich ludzi, by się nim zajęli.
Kobieta pośpieszyła do drzwi.
- Muszę do domu - powtórzyła wystraszonym głosem.
Chwyciła za klamkę, ale zachwiała się i musiała przytrzymać się framugi, by nie upaść.
Bothild rzuciła się do niej.
- Nie może pani wracać do domu w takim stanie. Proszę się na chwilę położyć, to na pewno zaraz minie. Pójdę po pani chłopca. I przyniosę coś do picia.
Kobieta próbowała protestować, ale była zbyt osłabiona. Bothild podprowadziła ją do łóżka, pomogła się położyć i przykryła kocem.
- Coś mi mówi, że nie wszystko jest u pani w domu tak jak być powinno. Wiem, że mąż może postępować ze swoją żoną, jak mu się tylko podoba, jeśli nie bije jej przy obcych. Ale są przecież granice. Jeśli mężczyzna żabi je swoją żonę, zostaje wyjęty spod prawa, oczywiście pod warunkiem, że żona nie zrobiła niczego złego.
Kobieta wybuchnęła nagle płaczem, zaczęła trząść się na całym ciele.
- Błagam, proszę mi pomóc - łkała.
- Jeśli wrócę do domu, on mnie żabi je. Próbował już, ale zaskoczył go nasz parobek. W Bjorgyin służące porzucały pracę u nas, bo nie mogły patrzeć, jak on mnie traktuje. Musieliśmy uciekać, bo nagle pojawiła się matka chłopca. Nie wiedziałam, kim ona jest, ale gdy tylko poznałam prawdę, pomyślałam, że powinnam oddać jej małego. Przynajmniej on byłby bezpieczny.
Bothild słuchała z uwagą.
- A więc ten chłopiec nie jest pani synem?
Kobieta potrząsnęła głową.
- Myślałam, że jego rodzice zmarli, ale teraz wiem, że matka żyje. Torstein Svarte mnie okłamał - znów wybuchnęła płaczem.
Bothild aż podskoczyła.
- Powiedziała pani, Torstein Svarte?
-Tak.
- Gospodarz z Aker nad rzeką Frysja? Niedaleko Oslo?
Kobieta skinęła głową.
Bothild wstrzymała oddech. Ależ to nie mogła być prawda! Miała wrażenie, że jej własny głos dochodzi z oddali, gdy spytała:
- Kiedy dostaliście chłopca?
- Cztery lata temu. Miał wtedy zaledwie pięć czy sześć miesięcy.
Bothild poczuła, że kręci jej się w głowie.
- Wie pani, jak nazywa się jego matka?
- Tak, w końcu się dowiedziałam. To Ingebjorg Olavs-datter z Dal w parafii Eidsvoll.
Bothild miała wrażenie, że cała komnata wiruje. To mu-siało być coś więcej niż zwykły przypadek. Ktoś musiał przysłać do niej tę kobietę. Ktoś próbował ją oszukać. To niemożliwe, że ten chłopiec był pierworodnym synem Ingebjorg.
Ale w następnej chwili była już pewna, że się myli. Nikt przecież nie wiedział, że akurat tego dnia wybierze się na targ, nie planowała tego, pomysł przyszedł jej do głowy tego poranka. Kobieta zemdlała przy kramie niedaleko niej, ale pomóc jej mógł przecież każdy. Bothild nie miała zwyczaju mieszać się w sprawy innych ludzi, pomogła nieznajomej przypadkiem. Nie było wątpliwości, że kobieta była bita, a jej przerażenie zdawało się autentyczne. Najwyraźniej Święta Panienka postanowiła użyć ją jako swego narzędzia, by uratować tę biedną kobietę i dziecko przed złym, okrutnym człowiekiem.
Wreszcie udało jej się odzyskać głos.
- Mieszkacie daleko stąd?
- W dzielnicy hanzeatyckiej. Mój mąż pochodzi z Ros-tocku - kobieta wypowiedziała to cichym, zawstydzonym głosem. Nawykła pewnie do tego, że ludzie nieprzychylnie reagowali na tę wiadomość.
Bothild wzdrygnęła się. Hanzeata! A więc syn Ingebjorg wpadł w ręce takich ludzi.
Kobieta znów wybuchnęła płaczem.
- Święta Mario, co on zrobi, jak się o wszystkim dowie?
Bothild ruszyła powoli w stronę drzwi.
- Pójdę po pani synka, a potem zastanowimy się, co dalej.
Znalazła chłopca w sieni. Zajęli się nim dwaj rycerze, pokazywali mu właśnie swoje najostrzejsze oszczepy. Widać było, że robi to na malcu duże wrażenie. Cztery lata i już tak go ciągnie do broni, pomyślała Bothild ze zdziwieniem.
Zaprotestował, kiedy chciała zabrać go ze sobą.
- Zostanę tutaj.
- Ale musisz iść ze mną.
Posłał jej pełne przekory spojrzenie.
- Nie możesz mi mówić, co mam robić.
- Owszem, mogę. Twoja matka jest chora, pójdziesz teraz się z nią zobaczyć.
- Tata mówi, że mam się trzymać od niej z daleka. Mogę się zarazić.
Bothild wpatrzyła się w niego z otwartymi ustami. Jak ojciec dziecka mógłby mówić coś takiego? Chwyciła małego za ramię i chciała pociągnąć za sobą, ale ten zaparł się nogami. Zanim zdążyła upomnieć go po raz kolejny, ugryzł ją w rękę. Bothild krzyknęła z bólu i natychmiast go puściła.
Rycerze, którzy widzieli całe zajście, zdawali się być tak samo zaszokowani jak ona. Jeden z mężczyzn chwycił chłopca i mocno nim potrząsnął.
- Ty mały diable! Gryziesz szlachetną damę? Uważaj, szatański pomiocie, bo wrzucimy cię do lochu.
Mały przestał wierzgać i wbił w swego oprawcę niepewne spojrzenie.
- Do lochu?
Mężczyzna wskazał na Murowany Kasztel.
- Do podziemi w tamtej wieży. Jest tam ciemno jak w piekle i roi się od szczurów. Poza tym siedzi tam już jeden morderca.
Chłopiec zbladł. Odwrócił głowę i posłał Bothild bezradne spojrzenie.
Chwyciła go za rękę i poprowadziła w stronę izby. Rycerze wciąż wykrzykiwali za nim groźby.
- Gdzie jest tata? - zapytał mały cienkim głosem.
- Nie wiem.
- Chcę do domu.
- Musisz poczekać, aż twoja mama poczuje się lepiej.
- Ona się nie poczuje lepiej, cały czas jest taka jak teraz.
- To dlatego, że cierpi.
- Wcale nie cierpi! Dostaje jedzenie. Jest głupia, leniwa i nie zasługuje na nic lepszego. Tata tak mówi.
- W takim razie twój ojciec jest prawdziwym tyranem - Bothild nie mogła się opanować, była tak wzburzona, że drżała na całym ciele. - Jest zły dla twojej matki i ją bije. Nie zasługuje na tak dobrą żonę.
- Kłamiesz! - głos chłopca był zdławiony od wstrzymywanego płaczu. - Nic nie wiesz! Jesteś głupia gęś!
Bothild przystanęła i wymierzyła mu siarczysty policzek.
- Nie waż się tak do mnie odzywać! Nie wiesz, kim jestem! Mój mąż to najpotężniejszy człowiek w tym kraju. Jeśli tylko zechce, może wtrącić twojego ojca do lochu.
Chłopiec załkał i spojrzał na nią swoimi ciemnymi, przerażonymi oczami.
Bothild natychmiast się zawstydziła. Jak mogła potraktować w taki sposób czterolatka? Co prawda, dziecko było nieznośne, ale przecież to jeszcze nieukształtowany człowiek. Pociągnęła go za sobą dalej i wepchnęła do izby chorych.
Matka chłopca leżała na łóżku z zamkniętymi oczami. Gdy Bothild podeszła bliżej, zorientowała się, że kobieta śpi. Pewnie od dawna nie miała okazji spokojnie odpocząć, skoro zasnęła tak nagle w obcym miejscu, mimo że martwiła się o syna.
W tej samej chwili za drzwiami rozległy się podniesione męskie głosy, więc Bothild pośpiesznie skierowała się do drzwi, by poprosić swoich ludzi o ciszę. Zanim zdążyła dojść do progu, drzwi uchyliły się, a przez szparę zajrzał jeden ze strażników z wieży.
- Pani Bothild? Jakiś człowiek o panią pyta.
Zdziwiła się.
- Ktoś znajomy?
Mężczyzna potrząsnął głową.
-Jakiś hanzeata. W każdym razie mówi podobnie jak pani. Chłopiec natychmiast odzyskał werwę.
- Może to tata!
Bothild posłała mu surowe spojrzenie.
- Twój ojciec nie wie, że tu jesteś, poza tym sam słyszałeś, że ten człowiek pyta o mnie. Zostań przy matce, dopóki nie wrócę. Jeśli mnie nie posłuchasz, to się policzymy.
Wyszła z izby.